Korporacje na polu bitwy

Publicystyka

W Iraku i Afganistanie chronią dyplomatów, a czasem walczą. Od "psów wojny" różnią się zasadniczo: to nie awanturnicy, ale pracownicy korporacji, które "prywatyzują" współczesne wojny.

"Nie można bez nich iść dziś na wojnę" – napisał politolog Peter Singer w swym opracowaniu poświęconym tzw. prywatnym firmom wojskowym. Singer jest zaniepokojony. Mówi "Tygodnikowi", że wszystko "poszło zbyt szybko i zaszło zbyt daleko".

Jeszcze do niedawna Singer, który zjawiskiem "prywatyzacji" sfery wojskowości przez wielkie korporacje zajmuje się od kilkunastu lat, nie był w stanie odpowiedzieć na pytanie o liczbę tych, których w Stanach określa się skrótem PMC: private military contractors ("pracowników prywatnych firm wojskowych" lub prościej: najemników). Mało kto zresztą go o to pytał. Do niedawna.

Dziś Jeremy Scahill, autor książki "Blackwater" – poświęconej szybkiemu rozwojowi po 11 września 2001 r. największej dziś "prywatnej armii" o takiej właśnie nazwie – ocenia, że w Iraku jest 30 tys. najemników, w tym tysiąc z Blackwater. Przed 11 września obroty Blackwater sięgały kilkuset tysięcy dolarów. Rozkwit firmy nastąpił w latach 2003-07: wartość zleceń wyniosła w tym czasie co najmniej pół miliarda dolarów, a niektóre szacunki mówią o miliardzie.

Pracownicy biur prasowych Pentagonu i Departamentu Stanu tłumaczą, że nie dysponują precyzyjnymi liczbami dotyczącymi Iraku i Afganistanu, bo nie monitorują, ilu podwykonawców zatrudniają poszczególni kontrahenci. Ale Peter Singer podkreśla, że to nie liczby – choć robiące wrażenie – są najważniejsze, lecz skala zadań, wykonywanych przez wojskowe korporacje. "Bez PMC wojna w Iraku byłaby niemożliwa" – pisał Singer, stawiając tezę, że skoro z przyczyn politycznych Pentagon nie chciał zwiększyć liczby żołnierzy, zatrudnianie prywatnych "firm militarnych" okazało się wygodnym rozwiązaniem.

Krwawa niedziela

16 września 2007 r. przeszedł w Bagdadzie do historii jako "krwawa niedziela". Odwiedzający miasto przedstawiciele Departamentu Stanu jak zwykle eskortowani byli przez ochroniarzy z Blackwater. Aby przepuścić konwój, iracka policja zablokowała ruch. W pobliżu przejechał jednak osobowy samochód. Agenci Blackwater otworzyli ogień. Od tego momentu trudno o jednolitą wersję wydarzeń. Przedstawiciele firmy mówią, że zostali sprowokowani i atakowali uzbrojonych rebeliantów. Świadkowie twierdzili, że ochroniarze strzelali na oślep, bez powodu.

W każdym razie bagdadzka ulica stała się polem bitwy. Zginęło co najmniej 17 Irakijczyków, w tym policjanci, którzy próbowali powstrzymać ludzi z Blackwater. Z wraku pechowego auta wyciągnięto ciało kilkuletniego dziecka i matki. Wzburzony premier Iraku mówił, że pracownicy Blackwater staną przed sądem.

Departament Stanu musiał zawiesić konwoje dyplomatyczne. "Zielona Strefa" – część Bagdadu zajmowana przez Amerykanów i ich aliantów – została niemal sparaliżowana, bo od kilku lat to także Blackwater odpowiada za jej ochronę. Condoleezza Rice telefonowała z przeprosinami do władz Iraku. Tłumaczyła, że amerykańscy urzędnicy nie mogą pozostawać bez ochrony.

Iracki rząd nie mógł pociągnąć nikogo do odpowiedzialności, bo na mocy rozporządzenia podpisanego w ostatnim dniu urzędowania przez ówczesnego amerykańskiego administratora Paula Bremera, tzw. zagranicznym kontrahentom w Iraku przysługiwał immunitet. Zanim minął tydzień, ludzie Blackwater byli z powrotem na ulicach Bagdadu.

Nowe psy starej wojny

Żołnierze-najemnicy istnieli już w czasach starożytnych. Zaciągali się nie z obowiązku, z miłości do władcy czy ojczyzny, ale dla pieniędzy. W Europie epoka najemnych żołnierzy rozkwitła w XVII i XVIII w. Potem, w epoce Oświecenia i wojen napoleońskich upowszechniał się model armii z poboru; na najemników zaczęto patrzeć podejrzliwie: dominowało przekonanie, że żołnierz nie może walczyć dla materialnych korzyści.

Najemnicy, po 1945 r. aktywni zwłaszcza w Afryce (któż nie zna "Psów wojny" Fredericka Forsytha), wrócili szerzej do łask wraz z końcem "zimnej wojny". Nowe konflikty wymagały elastyczności i zdolności do szybkiego reagowania w rozmaitych punktach zapalnych. Tymczasem mocarstwa ograniczały liczebność armii, np. amerykańska skurczyła się z 2,2 mln do 1,4 mln żołnierzy. Po raz pierwszy na pomysł "delegowania" pewnych zadań (wtedy jeszcze tylko logistycznych) w ręce prywatnych firm Pentagon wpadł podczas interwencji w Somalii w latach 90. W ekspresowym tempie trzeba było tam przerzucić dużą liczbę żołnierzy, czym zajęła się firma Halliburton (jednym z jej ówczesnych szefów był obecny wiceprezydent Dick Cheney).

Singer z "prywatnymi firmami wojskowymi" zetknął się kilka lat później w Bośni. Po podpisaniu pokoju w Dayton w 1995 r. firma, której pracownikami byli emerytowani żołnierze i agenci CIA, szkoliła miejscowe siły bezpieczeństwa. Był zaskoczony, ale początkowo delegowanie niektórych zadań armii do sektora prywatnego nie budziło jego wątpliwości. Dziś ma do tego stosunek krytyczny: – Tu nie chodzi o incydenty przypominające holywoodzkie filmy – mówi, gdy pytam o przyczyny tej zmiany. – Chodzi o to, że taka prywatna działalność zaczęła być fatalna w skutkach z punktu widzenia interesu publicznego.

Moyock w stanie Północna Karolina to siedziba Blackwater. Dziennikarze nie są tu wpuszczani; jednymi z nielicznych, którym udało się wejść i rozmawiać z szefem firmy Erikiem Prince’em, byli przedstawiciele telewizji PBS i "Washington Post". Do zajmującego kilkadziesiąt kilometrów kwadratowych ośrodka szkoleniowego przyjeżdżają żołnierze, agenci tajnych służb, pracownicy prywatnych firm. W hangarze, obok niewielkiego pasa startowego, stoją helikoptery. Są tu skomputeryzowane strzelnice i sztuczne jezioro.

"Zaczęło się od pola i marzeń" – wspominał Prince, szef i założyciel Blackwater (lat 39). Pomysł przyszedł mu do głowy w połowie lat 90. Po studiach (ekonomia) służył w siłach specjalnych marynarki Seals i narzekał: marne wyposażenie, kiepscy instruktorzy. Marzył mu się nowoczesny poligon. "Chciałem się zająć szkoleniami w wersji wolnorynkowej".

W 1996 r. po śmierci ojca Prince odziedziczył spadek. Za 900 tys. dolarów nabył kiepską ziemię w Północnej Karolinie. Bagna na początku osuszał sam. Od ciemnej, cuchnącej wody, która z tamtym okresem mu się kojarzy, wzięła się nazwa "Blackwater" (czarna woda). Ślad niedźwiedziej łapy na celowniku – zwierzęta te można ponoć spotkać tam do dziś – znalazł się w logo firmy.

Pierwszy kontrakt Blackwater zdobyła w 1998 r.: na szkolenie przyjechał oddział Seals. Z czasem klientów zaczęło przybywać. Jesienią 2001 r. Prince otrzymał zaproszenie (nie sprecyzował od kogo) do odwiedzenia Afganistanu, chodziło o ochronę kilku budynków. Blackwater zrobiła dobre wrażenie i "jeden sukces pociągał następny" – chwalił się Prince. Nie dodał, że jego rodzina zawsze była związana z Republikanami. W sierpniu 2003 r. firma otrzymała kontrakt na ochronę gubernatora Iraku Paula Bremera (na 25 mln dolarów). Potem kolejne, coraz bardziej lukratywne.

Prywatyzacja wojny

Ralph Peters, emerytowany pułkownik, który służył w Iraku, o wielu tamtejszych PMC wyraża się z uznaniem. W rozmowie z "Tygodnikiem" chwali prywatne firmy odpowiedzialne za logistykę czy biurokrację. Bo "prywatyzacja" wojny w wydaniu amerykańskim obejmuje nie tylko sferę bezpieczeństwa, ale też zaplecze. – Jest wśród nich wielu profesjonalistów, dostarczają usług na najwyższym poziomie – Peters wspomina doskonałe obiady, które w "Zielonej Strefie" serwuje firma cateringowa. Choć w armii służył 22 lata, przedtem nie doświadczał takich luksusów. – Wszystko to oczywiście kosztuje – mówi. Prywatna firma nie ma interesu, by ograniczać koszty, przeciwnie: – Bez względu na to, co mówi rząd, o oszczędnościach nie ma mowy.

Z tym poglądem zgadza się Peter Singer: jego zdaniem delegowanie zadań, które we własnym zakresie mogłaby wykonywać armia, naraża podatników na większe koszty. Nie tylko dlatego, że prywatni kontrahenci zarabiają więcej niż żołnierze, ale też dlatego, że w wykonanie jednego zadania może być zaangażowanych kilkanaście firm, które oddelegowują poszczególne czynności. Singer uważa, że jest to korupcjogenne. Latem 2007 r. działający na zlecenie Kongresu audytorzy badający firmy PMC zakwestionowali wydatki przekraczające 10 mld dolarów. – To kwestia ultrakonserwatywnej ideologii – uważa Peters. – Podstawą systemu wartości administracji Busha jest przekonanie, że wszystko, co może wykonać sektor prywatny, powinno być do niego delegowane.

Szef Blackwater nie widzi w tym nic zdrożnego. "Naszą firmę poproszono o pomoc, bo takie były potrzeby. Jesteśmy uczciwymi Amerykanami i pracujemy dla dobra Ameryki" – zapewniał Prince. Ale nie wszystkich to przekonuje. – To kłamstwo – mówi Peters. – Jeśli chodziłoby im o służbę dla kraju, mogliby dostarczać swe usługi po kosztach. Nazywają się prywatnymi kontrahentami, brzmi to niewinnie. Ale PMC to eufemizm. Są najemnikami. Blackwater jest bardzo dochodową firmą. Prince robi ogromne pieniądze. Płacą za to podatnicy.

W imieniu Ameryki

Falludża, 31 marca 2004 r. Czterej Amerykanie giną w zasadzce na konwój. Zmasakrowane ciała tłum wlecze ulicami, zdjęcia pokazują światowe telewizje. Przy okazji świat słyszy, że ofiarami nie byli żołnierze, ale agenci nieznanej dotąd firmy Blackwater. – To był taki "Mogadiszu moment" – Jeremy Scahill, autor książki o "militarnych korporacjach" porównuje zajście w Falludży do wydarzenia z 1993 r. w Somalii. Wtedy też świat obiegły zdjęcia zabitych Amerykanów, ale chodziło o żołnierzy i administracja Clintona pod presją opinii publicznej wycofała się z Somalii.

Administracja Busha wycofać z Iraku się nie zamierzała. Armia rozpoczęła trwającą kilka miesięcy ofensywę wokół Falludży, w Iraku doszło do radykalizacji antyamerykańskich nastrojów. Scahill uważa, że dało to pożywkę trwającej rebelii. – Ofensywa w Falludży na długo zadecydowała o naszej strategii w Iraku – mówi płk Peters. – Zniweczone zostały wysiłki armii, która próbowała zjednać ludność, a wszystko w obronie czterech kowbojów – były żołnierz nie przebiera w słowach. – Tak, kowbojów. Kiedy widzi się tych ludzi w Iraku, nie sprawiają wrażenia normalnych. Wyglądają, jakby byli na sterydach. Zachowują się jak bandyci.

Krytycy zwracają uwagę, że jest różnica między zachowaniem zdyscyplinowanej armii (dotąd za rozmaite wykroczenia w Iraku przed sądami wojskowymi postawiono ponad 60 żołnierzy) a bezkarnymi najemnikami, którym dotąd udawało się unikać odpowiedzialności nawet za poważne incydenty. Źle wpływa to na morale i żołnierzy USA, i irackiej ludności. Ta ostatnia, twierdzi Scahill, nie rozróżnia między żołnierzami w mundurach i bez: – Jedni i drudzy działają w imieniu Ameryki.

W Wigilię 2006 r. pijany agent firmy Blackwater zastrzelił ochroniarza irackiego wiceprezydenta. Szybko opuścił Irak. Przed sądem nie stanął – ani w Iraku, ani w USA.

Tygodnik Powszechny

Dodaj nową odpowiedź



Zawartość tego pola nie będzie udostępniana publicznie.


*

  • Adresy www i e-mail są automatycznie konwertowane na łącza.
  • Możesz używać oznaczeń [inline:xx] żeby pokazać pliki lub obrazki razem z tekstem.
  • Dozwolone znaczniki HTML: <a> <em> <strong> <cite> <ul> <ol> <li> <blockquote> <small>
  • Znaki końca linii i akapitu dodawane są automatycznie.