LECH „LELE” PRZYCHODZKI: ERFURT W DESZCZU

Świat | Publicystyka

Ponieważ lubelski festiwal „Prawa Człowieka w Filmie” w ostatniej chwili odwołano, Romek Janiszek znalazł się 27. lutego w Kozim Grodzie na awaryjne zaproszenie Teatru NN. Miał być pokaz filmu Tomasza Wiszniewskiego (z Romkowym udziałem operatorsko -„aktorskim”) i… był. Zaiste awaryjny… Spotkania z leaderem Stowarzyszenia nie zapowiadano nawet na www teatru, o innych anonsach nie mówiąc. Nikt z szefostwa NN-u nie uznał za stosowne, by zamienić z Janiszkiem choć dwa kurtuazyjne zdania powitalne, nikt mu też nie podziękował. Sytuację uratowała grupa młodzieży, ściągniętej przez Piotrka Zińczuka, niedoszłego organizatora „Praw Człowieka…”. Dyskusja po projekcji trwała półtorej godziny i może mieć jakiś ciąg dalszy… Biedaszybnika odstraszono skutecznie od lubelskiej „kultury”, ale gościnność tych „innych”, choćby „Lu” Soroki, do serca mu przypadła. W Erfurcie było zresztą podobnie.

Pierwszą osobą, którą o 1. rano pytamy o drogę do Berliner Platz, okazuje się być prostytutka znad Wołgi. Dzięki temu (w przeciwieństwie do niemieckiego - rosyjski zna trzech na czterech członków ekipy) wiemy po chwili, że to daleko, ale nadal pojęcia nie mamy – gdzie… Podobno szlakiem tramwaju nr 4 w „pratiwpałożnuju”. Na n-tym rozjeździe gubimy trop, trochę tych szyn w Erfurcie za dużo…

1.30, Freitag, den 22.07.2005, szczękając zębami w zimnej mżawce oglądamy tubylczy teatr dramatyczny. Romek usiłuje dowiedzieć się o drogę w ekskluzywnym hotelu, ale jego znajomość niemczyzny nie wystarcza, podobnie, jak machanie rękoma. Bez planu miasta i dokładnego adresu – idzie nam ciężkawo. Po raz pierwszy tego (i nie tylko) dnia klniemy „Pana Marka”, którego telefon komórkowy wciąż nie odpowiada. Wreszcie abonent się zgłasza. I łaskawie informuje, że jest w mieście podobnie jak my – całkiem obcy, a autem nie dysponuje i nie może przybyć pod teatr, by nas pilotować ku miejscu noclegu. Powtarza nazwę placu i każe dzwonić, gdy już dojedziemy. Klniemy po raz drugi.

Indagowani w środku nocy Niemcy są przyjaźni – lecz bezradni. Im się Berliner Platz z niczym nie kojarzy. Przecinamy całe miasto, już wylotówka północna, potem wschodnia…Wracamy. Ponownie centrum i kolejne poszukiwania. Nieludzko wkurzony Janiszek dzwoni do „Pana Marka” i wówczas okazuje się, iż to „chyba” Berliner Strasse, nie Platz… Szlag by to trafił… Jesteśmy wreszcie na stacji paliw przy skrzyżowaniu ichniej Berlińskiej i Warszawskiej. Zjawia się i „Pan Marek”. Nasza radość trwa jednak nie dłużej, niż trzy minuty.

Zaproszenie przyszło z Berlina na ręce prezesa wałbrzyskiego Stowarzyszenia „Biedaszyby” – Grzegorza Wałowskiego. Mail, napisany po polsku, najpierw „nabrał mocy urzędowej” (Grześ o nim zapomniał), potem zaciekawił. „I Ogólnoniemieckie Forum Społeczne” brzmiało dumnie. A obietnica hotelowych noclegów, dobrej wyżerki i zwrotu kosztów podróży – kusząco. Nic, że do ostatniej chwili nadawca wieści (tak, „Pan Marek”) nie odpowiadał na pytania prezesa biedaszybników. Uznaliśmy, iż zbyt jest zajęty organizowaniem Forum, by się tłumaczyć. Kiedy 21. lipca wałbrzyszanie uzyskali potwierdzenie udziału stowarzyszenia i „Ulicy Wszystkich Świętych”, impreza w Turyngii - trwała. Potem szlag trafił auto, którym ekipa chciała dotrzeć do Erfurtu. Dopiero po południu namówiliśmy na niemiecką rajzę Mariusza, który już kilka miesięcy wcześniej, w śnieżycy, po czeskiej stronie Karkonoszy szukał z nami kopalni „Jan Šverma”. I – właśnie z nami – o mały włos nie został na zawsze na potężnej lipie pod Teplicami n. Metuje. Wtedy się udało. Audi, odbite na szosę, kręciło się chwilę w kółko i ustawiło wreszcie zgodnie z planowanym kierunkiem jazdy. Gdybyśmy zapięli pasy, nikt by nawet nie dostał krwotoku. Spóźnieni ruszyliśmy na podbój Erfurtu, bo „Pan Marek” donosił, iż wykłady Romka i mój wpisane zostały w kalendarz imprezy – zawieść uczestników Forum nie wypadało.

Te trzy minuty zajęło dotarcie na nocleg. Nie w hotelu, tylko ogromnym, po-DDR-owskim budynku szkolnym. Spać „tę jedną noc” mamy tu, na podłodze ogromnej sali gimnastycznej. A jedynie Paweł profilaktycznie zabrał śpiwór… Kolacji również nie będzie. Podobnie jak nie istnieją euro w naszych kieszeniach. Przyglądamy się śpiącemu tłumowi, zalegającemu pokotem… Zwrot na pięcie i szukamy innego rozwiązania. Skoro jest sala, to musi być szatnia. Znajdujemy ją bez trudu. Na twardych, krótkich ławeczkach śpi się marnie, ale jednak. I cieplej, niż bez choćby kawałka koca na parkiecie za ścianą.
Rano jemy śniadanie! To Romek przywiózł ze sobą nieco wałówki. Od naszego Cicero, który także już na nogach, dowiadujemy się niebawem: a) iż poznańskie „rozbratki” nie przybędą (a liczyliśmy na obecność kumpli), b) że organizatorzy mają kłopoty z zapewnieniem nam godziwych noclegów i wyżywienia. Patrzymy na „Pana Marka” podejrzliwie, ale jeszcze z nadzieją. Nadzieja pryska na centralnym placu Erfurtu. „Opiekun” polskiej ekipy znika w jednym z dwu wielkich namiotów Forum, po czym wraca z minorową miną. „Nie znalazł nikogo kompetentnego”, wszystko wyjaśni się potem… Zimno i wciąż mży. Znowu głód, pytamy o jedzenie. „Pan Marek” informuje nas, iż owszem, postawi nam po ciepłej parówce, ale to jego prywatna kieszeń i dobra wola. I – że to wszystko, na co możemy liczyć. Było, nie było – korzystamy.

Dopiero wówczas rozglądamy się po wielkim placu, gdzie od południa wzgórze katedry, od zachodu twierdza i… komenda policji w ohydnym, fryderycjańskim budynku, a z dwu pozostałych stron malownicze kamieniczki. W stanie na pewno lepszym, niż na lubelskim Starym Mieście czy centrum Wałbrzycha.

Ogromne, białe namioty imprezy, reklamowanej plakatami w całym Erfurcie, nie wyglądają na oblężone. Szczerze biorąc mocno pustawo tak wokół nich, jak wewnątrz. Stoiska z prasą i książkami nie wzbudzają zainteresowania mieszkańców miasta, podobnie, jak samo Forum, o czym przekonujemy się później. Wypełniamy kwestionariusze swej obecności, dziwiąc się, że twórcy imprezy na swoich listach posiadają dość dziwny zapis: „Pan Marek” + kilku Polaków. Otrzymujemy karty uczestnictwa, uprawniające nas do darmowych przejazdów erfurcką komunikacją i korzystania z wybranych (tu spis) internetowych kafejek. Przy okazji Cicero w żółtej przeciwdeszczówce powiadamia nas, iż pobyt na Forum kosztuje, potrzebne euro za nas już wpłacił, a potrąci nam je ze zwrotu kosztów podróży. Od tej pory myślimy tylko, co równie „miłego” zaserwuje nam przy kolejnej okazji „Pan Marek”.

Trochę za dużo niespodzianek, toteż postanawiamy skontaktować się mailowo z prezesem Stowarzyszenia „Biedaszyby”, by wyjaśnić definitywnie, co naprawdę ustalił z berlińskim opiekunem. Pierwsza z kafejek Forum nieczynna, tramwajem jedziemy o kilka przystanków dalej. Mariusz oszczędza paliwo swego audi.

Schowany za sporym budynkiem ubezpieczeń społecznych barak wygląda z zewnątrz, jak część Rozbratu. Szyld informuje, iż jest własnością młodzieżówki związków zawodowych TVT. W środku za to pierwsze miłe rozczarowanie – piękna klubo-kawiarnia z wygodnymi kanapami, barkiem i grą w piłkarzyki, takoż serdeczni gospodarze. Dostajemy kawę (lub owocową herbatę – do wyboru) i ciastka. Kilka minut i czujemy się zadomowieni. Młodzi Niemcy po angielsku opowiadają Mariuszowi i mnie o swej pracy i celach samego Forum. Tymczasem w sali komputerowej obok kończą się zajęcia - możemy do woli korzystać ze sprzętu. Kilkanaście estetycznych stanowisk powoduje nasze uśmiechy, zainstalowany wszędzie Linux - już nie. O Windowsie zdążono tu zapomnieć. Jest problem, ale rozwiązany natychmiast – Rudi siada obok Romka i uruchamia łączność internetową. Paweł Wałowski mailuje do swego starszego brata, odpowiedź przychodzi przez telefon komórkowy, gdy już wracamy do centrum. Jeszcze mecz w piłkarzyki z ekipą TVT, zdziwienie Niemców, iż w Polsce miłorzęby japońskie, które posadzili obok baraku - są rzadkością i czas z powrotem.

Dzwoni Grzegorz. „Powiedzcie temu bydlakowi, że oferował wam konkretnie hotel i wikt. Nie ma żarcia – niech daje euro… Zróbcie swoje, bierzcie zwrot paliwa i wracajcie. Najlepiej już wieczorem”.

Propozycja przypada wszystkim do gustu. Z wykładów i anemicznych kłótni w białym namiocie rozumiemy to tylko, co – prywatnie – tłumaczy na rosyjski jakaś dziewczyna obok. Organizatorzy nie pokusili się o angielskiego choćby tłumacza dla wszystkich. A miejscowy? Tu znudzony Kurd z Norwegii szuka analogii między nynorsk a niemieckim, tam znów Kubańczyk pyta o translatora na hiszpański… Poza tym, nie bardzo wiemy, gdzie się podziały przybyłe z całej RFN tłumy młodzi, jakie widzieliśmy nocą w szkole-noclegowni… Zwyczajne puchy. Lekarz w karetce pogotowia, zaparkowanej obok namiotów czyta „Neues Deutschland”. Nikt niczego od niego nie chce. Zasłabnąć można tu tylko z zimna. Policjanci łażą w tę i z powrotem, poszliby pewnie do komendy na ciepłą herbatę, ale służba nie drużba… Mają pilnować porządku – udają, iż pilnują.

Dostajemy gryplan – dokładną razpiskę wszystkich imprez Forum. Znów lekki szok. Wykłady, projekcje i dyskusje rozbito na… kilkanaście punktów w totalnie różnych (jest mapka) punktach miasta. W dodatku imprezy nakładają się paskudnie. Używamy „Pana Marka” do wytłumaczenia jakiemuś wielce starszemu organizatorowi (mówi wyłącznie po ichniemu), że przenosimy swoje wykłady z soboty na dziś. Dziarski dziadek jest zły, ale znajduje lukę w programie. Za to nasz opiekun wyraźnie rozpogadza się, słysząc, że wyjeżdżamy, gdy tylko opowiemy ludziom to, co zapowiada program.

Rano Romek pozbierał piwne flaszki pod szkołą i sprzedał niezły ich worek w pobliskim sklepie. Jest kilka euro do podziału, kupujemy jakąś herbatę i wafle. Coraz zimniej, a kurtkę, mogącą uchodzić za ciepłą - mam tylko ja. Paweł marznie i moknie najbardziej.

Jedziemy do socrealistycznej szkoły na obrzeżach Erfurtu, brudniejszej i bardziej zaniedbanej, niźli znane nam z Polski. Tu jeszcze mniej widzów. W półtorej godziny robimy swoje (wyłącznie dzięki przypadkowemu tłumaczowi) i zmykamy z powrotem na plac u podnóża katedry. Kierownictwo Forum już się rozeszło, nie ma kto podjąć decyzji o zwrocie kosztów podróży. „Może wieczorem”. Wieczorem chcemy do domu. A nawet wszyscy razem nie mamy na potrzebne paliwo. Szczęściem polski berlińczyk ma ochotę odzyskać założone podobno za nas koszta uczestnictwa. Z kimś rozmawia, potem jeszcze z kimś… Wymuszamy na nim ciepłą zupę. Potem Mariusz idzie spać do auta, reszta rusza na zwiedzanie.
Katedra, zaiste, fascynuje. Ale tylko z bliska i wewnątrz. Widziana ze wzgórza cytadeli śmieszy, mając za odległe tło koszmarne, 10-piętrowe bloczyska z wielkiej płyty. Betonowy socrealizm dotarł kiedyś i do Turyngii…

Coraz ciemniej. Deszcz gęstnieje i raptem ustaje. Nic się nie dzieje, nasz „opiekun” w zaniku, zimno odbiera chęć do wędrówek. Postanawiamy na własną rękę „wychodzić” euro za paliwo. W biurze recepcyjnym miła dziewczyna. Angielski zna, co wcale nie jest regułą wśród organizatorów imprezy. Katja Richter tłumaczy nam, iż od początku nie było mowy o hotelach dla kogokolwiek czy też restauracji. Dziwi się, że ktoś wprowadził polską ekipę w błąd. Przeprasza w imieniu kolegów. (Ten, który wpuścił nas w kanał - nie przeprosił do samego końca). Za bałagan organizacyjny również. „Wiesz, to nasze pilotażowe Forum, uczymy się. Nie liczyliśmy na wielu obcokrajowców, a są… Następnym razem będzie lepiej”. „Bez nas” – mówi po polsku Romek, ale i tak „ćwierka” z Katją swoją wersją niemieckiego, brzmieniowo nawet doń zbliżoną. Gorzej z sensami, ale my jesteśmy nie lepsi. Tym niemniej konwersacja kwitnie, bo dziewczyna jest przyjazna gościom stolicy Turyngii. Po 40 minutach znamy już nawet nieco plotek nt. Forum. Niektórzy uważają je za „spacyfikowane” przez wciąż ustosunkowanych tu byłych (?) towarzyszy. Faktycznie, decydenci imprezy, których my widzieliśmy, to lekko biorąc 60-latkowie. Porozumiewający się wyłącznie we własnym języku. Poza tym każdy, związany z finansami, drobiazg załatwiany jest „na stronie”, bez świadków, zwłaszcza młodych. A najchętniej – nie załatwiany. Mañana…

Zjawia się „Pan Marek”, zaniepokojony, iż dajemy sobie radę bez niego. A zaczynamy, owszem. Szkoda, iż tak późno… Trzech działaczy rocznik 1930 i Romek wsiadają do obcego auta. Naszym „zakładnikiem” jest berlińczyk. Nad katedrą przelatuje właśnie z hukiem potężna maszyna pasażerska. Ruszamy na uniwerek, gdzie prawdopodobnie spotkamy księgową Forum. Jedziemy za mercedesem, uwożącym Janiszka. Jego kierowca to tubylec, zna trasę.

Uczelnia przy bocznej uliczce jest nowiutka. Jeszcze trwają roboty wykończeniowe ogromnego dziedzińca. Drzewa, fontanny, rzeźby z brązu, czekające na ustawienie… Mnóstwo ławek. I… błoto. Jedynie w auli Fachhochschule Erfurt widzieliśmy tego dnia prawdziwy tłum, reagujący spontanicznie na prowadzony wykład. I słyszeliśmy długie oklaski, gdy spotkanie dobiegło końca.

Mariusz sprawdza rachunki paliwowe, są wszystkie. Wypisujemy stertę kwestionariuszy pod dyktando „Pana Marka” (biurokracja Forum przewyższała znaną nam z kraju) i oglądamy uczelnię. Trzeba przyznać, czysto tu i rozmachem. I stoją darmowe xerografy… Mijają niemal 2 godziny, nim zjawia się księgowa. „Nie mówcie przy niej po polsku, zna…” ostrzega nie wiedzieć czemu berlińczyk. Tymczasem sympatyczna babka mówi do nas po polsku właśnie i swoje – wykonuje nader sprawnie. W międzyczasie przekomarza się z Janiszkiem. Są jakieś zawirowania, szybko wyjaśnione i euro trafiają do kieszeni. Najpierw „spłacamy” naszego Cicero, by mieć go z czaszek. Ewentualnie oszczędzić jego czaszkę, wszak Romek trenował karate kyokushin u samego Ryszarda Galusa…

Potem wsiadamy do audi. Autostrada nr 4 w ulewnym deszczu. Grzmi. Krótki postój przy stacji benzynowej i ruszamy dalej. Mijamy Chemnitz i silnik zaczyna się krztusić. Mariusz walczy o każdy kilometr, ale mu nie wychodzi. Auto staje. Teraz nas przymusowo i drogo odstawią do granicy… Tutejsze służby drogowe mają taki obowiązek. A są obowiązkowe. Z mapy wynika, że zaraz zjazd z autostrady. Pchamy samochód prawym pasem, przemoczeni i zmęczeni. Zjazd w dół, na Frankenberg. Nikt nas nie zatrzymuje, udało się zniknąć z „czwórki” i nie zapłacić. Wtaczamy audi w podjazd na czyjeś podwórze i idziemy spać.

Niemcy bywają gościnni. Na śniadanie dostajemy dzbanek gorącej kawy i ciasto, przyniesione przez potężnego Uwe. Gaworzymy długo o wszechwładnym na tych terenach bezrobociu (Uwe również nie ma pracy), angielski wybitnie pomaga w komunikacji. Po wielu mniej udanych pomysłach gospodarz zawozi nas na dwie raty do Chemnitz i kupuje tani, zbiorczy bilet kolejowy. Samochód zostaje w prywatnej zatoczce (są tu takie) tuż za domem Uwe. Mariusz zabierze go dopiero po kilku dniach. Czerwonym, nowiutkim pociągiem docieramy do Dresden, stąd - kierunek Görlitz. Przesiadka do linii PKP szokuje, komfort jazdy pasażerowie otrzymają chyba w XXII stuleciu…

Za chwilę Nysa a w pamięci słowa Uwe, przeglądającego sterty wiezionych przez nas z Turyngii gazet: „Forum to taki bluff... Nie rozwiąże żadnych problemów kraju. Niemców to nie interesuje. Odkąd się zjednoczyli, politycy tylko gadają, gadają bez końca. Nie chcemy ich słuchać, tylko normalnie żyć i pracować bez absurdalnej czapy biurokratów. Teraz dziadkowie z byłej Stasi wynajęli tłum młodzieży do pokazania, jak bardzo niedawne DDR (NRD) się demokratyzuje. Tylko czemu pod ich kierownictwem?”
Cholera, czy to się naprawdę z niczym nie kojarzy?

Pierwodruk w Inny Świat
nr 23

ZałącznikRozmiar
6.gif72.59 KB

Dodaj nową odpowiedź



Zawartość tego pola nie będzie udostępniana publicznie.


*

  • Adresy www i e-mail są automatycznie konwertowane na łącza.
  • Możesz używać oznaczeń [inline:xx] żeby pokazać pliki lub obrazki razem z tekstem.
  • Dozwolone znaczniki HTML: <a> <em> <strong> <cite> <ul> <ol> <li> <blockquote> <small>
  • Znaki końca linii i akapitu dodawane są automatycznie.