Dodaj nową odpowiedź

Monbiot: Niewygodne słowo na "p"

Publicystyka

Czy wzrost liczby ludności jest przyczyną kryzysu ekologicznego?

Wiele osób skłonnych jest odpowiedzieć twierdząco. Ale takie stanowisko to nic innego jak obwinianie biednych za brak umiaru bogatych.
Nie mogę dłużej unikać tego tematu. Niemal codziennie dostaję e-maile z tym samym pytaniem. Zatrważający najnowszy raport postawił je politykom: Światowy Program Żywnościowy po raz pierwszy ma problem ze zdobyciem artykułów spożywczych potrzebnych do walki z głodem. Dlaczego zatem, jak większość obrońców środowiska, nie wspominam tego słowa na "p"? Zdaniem mówiących o tym najgłośniej populacja stanowi "nasz problem ekologiczny numer jeden". Ale większość "zielonych" nie chce go poruszać.

Czy to wrażliwość, czy tchórzostwo? Być może po trosze jedno i drugie. Kwestia wzrostu populacji zawsze miała podteksty polityczne i winą za brak rozwiązania zawsze obarczano kogoś innego. Rzadko słyszy się narzekania, że "ludzie zbyt szybko się rozmnażają". Dla duchownego Thomasa Malthusa w 1798 roku problem ten wynikał z nieodpowiedzialności klas pracujących. W wieku XIX i XX eugenicy ostrzegali, że biała rasa zginie. W bogatych krajach w latach 70. wyolbrzymiano to zagrożenie, ponieważ za ów problem ekologiczny odpowiedzialne są przede wszystkim kraje biedne. Ale pytanie wciąż domaga się odpowiedzi. Czy liczba ludności to naprawdę problem ekologiczny numer jeden?

Optimum Population Trust (OPT) przytacza szokujące dane przygotowane przez ONZ. Wynika z nich, że jeśli ludność świata będzie powiększać się w obecnym tempie, do 2300 roku osiągnie 134 biliony. To jednak oczywisty absurd: nikt nie sądzi, że tak się stanie. W 2005 roku ONZ szacowała, że światowa populacja ustabilizuje się w 2200 roku na poziomie 10 miliardów. Ale artykuł opublikowany niedawno w "Nature" sugeruje, że na 88 procent wzrost liczby mieszkańców świata zakończy się w tym stuleciu.

Inaczej mówiąc, jeśli przyjmujemy tę projekcję ONZ, liczba ludności świata zwiększy się mniej więcej o połowę, a potem się ustabilizuje. Oznacza to, że o 50 procent trudniej będzie powstrzymać galopujące zmiany klimatu, nakarmić świat i zapobiec wyczerpaniu się zasobów naturalnych. Porównajmy jednak to tempo wzrostu z tempem rozwoju gospodarczego. Wielu ekonomistów prognozuje, że pomijając okresowe recesje, gospodarka światowa będzie rozwijać się w tym wieku w tempie 3 procent rocznie. Taki wzrost oznacza zaś podwajanie skali działalności gospodarczej co 23 lata. Do 2100 roku światowa konsumpcja wzrośnie zatem o 1600 procent. Jak pokazują wyliczenia sporządzone przez profesora Rodericka Smitha z Imperial College, w XXI wieku będziemy zużywać 16 razy więcej zasobów, niż istoty ludzkie skonsumowały od czasu zejścia z drzewa.

Wzrost gospodarczy w tym stuleciu może więc stać się znacznie większym problemem ekologicznym niż wzrost populacji. A jeśli rządy, banki i firmy nadal będą działać, nie zatrzyma się nigdy. Do 2115 roku konsumpcja wzrośnie już o 3200 procent, a w 2138 roku o 6400 procent. Ponieważ zasoby są ograniczone, jest to oczywiście niemożliwe, ale dzięki owym obliczeniom nietrudno dostrzec, że to działalność gospodarcza, a nie liczba ludności, stanowi bezpośrednie, ogromne zagrożenie.

Ci, którzy podkreślają niebezpieczeństwa wynikające ze wzrostu populacji, twierdzą, że czasy się zmieniły: martwią się nie tylko wzrostem liczby ludzi w biednych krajach, ale przede wszystkim w bogatym świecie, gdzie ludzie konsumują o wiele więcej. OPT uważa, że "presja na środowisko wywierana przez mieszkańca Bangladeszu zwiększy się 16 razy, gdy wyemigruje on do USA". To oczywiście nieprawda: imigranci są początku biedniejsi niż ludność miejscowa, ale ogólna teza zachowuje ważność. Wzrost populacji w krajach bogatych, wynikający głównie z imigracji, jest bardziej szkodliwy dla środowiska niż wzrost populacji w krajach biednych. W USA i Wielkiej Brytanii wpływ na środowisko stał się jeszcze jednym kijem, którym można uderzyć imigrantów.

Lecz tempo wzrostu w USA i Wielkiej Brytanii jest nietypowe – nawet OPT przyznaje, że do 2050 roku "liczba ludności najbardziej rozwiniętych krajów pozostanie mniej więcej na tym samym poziomie 1,2 miliarda". Populacja 25 krajów Unii Europejskiej zmniejszy się prawdopodobnie o 7 milionów.

Zgadzam się, że jest to niewielkie pocieszenie dla obywateli Wielkiej Brytanii, gdzie do 2050 roku, według szacunków rządu, liczba ludności wzrosnąć ma z 61 do 77 milionów. 80 procent tego wzrostu, szacuje OPT, to bezpośredni lub pośredni rezultat imigracji. Migrationwatch UK twierdzi, że imigranci są w dużej mierze odpowiedzialni za kryzys mieszkaniowy na Wyspach. Organizacja ta sugeruje, że gdyby nie imigracja, w latach 1997-2004 w Anglii powstawałoby co roku o 20-40 tysięcy więcej mieszkań niż nowych gospodarstw domowych.

Czy to prawda? Według Krajowego Urzędu Statystycznego imigracja do Wielkiej Brytanii w latach 1997-2004 wynosiła średnio 153 tysiące rocznie. Przyjmijmy (z dużym zapasem), że 90 procent tych ludzi osiedliło się w Anglii i liczba osób w ich gospodarstwie domowym odpowiadała średniej z 2004 roku, czyli 2,3. Oznaczałoby to, że nowi imigranci tworzyli 60 tysięcy gospodarstw domowych rocznie. Z "Barker Review" wynika, że w 2002 roku, ostatnim, dla którego dostępne są dane, w Anglii zbudowano 138 tysięcy domów, podczas gdy przez 10 lat do 2000 roku powstawało średnio 196 tysięcy gospodarstw domowych. Ta pobieżna kalkulacja wskazuje, że Migrationwatch UK przesadza. Ale imigracja jest mimo wszystko istotnym czynnikiem wywierającym presję na rynek mieszkaniowy. Jednak nawet łączny wzrost populacji w Anglii jest odpowiedzialny jedynie za 35 procent popytu na domy. Reszta to efekt zmniejszającej się wielkości gospodarstwa domowego.

Rosnąca liczba ludzi stwarza chyba poważne zagrożenie? Ilość żywności zjadanej przez świat ma bezpośredni związek z wielkością populacji. Po latach obżarstwa magazyny zrobiły się nagle puste, a ceny zbóż gwałtownie rosną. Jak wyżywić kolejne trzy miliardy?

Nawet w tym przypadku wzrost liczby ludności nie jest najpilniejszym problemem. Inny sektor rozszerza się dużo szybciej. Organizacja do spraw Wyżywienia i Rolnictwa przy ONZ przewiduje, że światowa produkcja mięsa podwoi się do 2050 roku, czyli będzie wzrastać dwa i pół razy szybciej niż liczba ludności. Podaż mięsa potroiła się od 1980 roku: farmy hodowli zwierząt zajmują obecnie 70 procent całej ziemi rolnej i pochłaniają jedną trzecią światowych zbóż. W bogatych krajach konsumujemy na głowę trzy razy więcej mięsa i cztery razy więcej mleka niż mieszkańcy biednego świata. Wzrost liczby ludności jest jednym z czynników, które mogą przyczyniać się do globalnego deficytu żywności, ale nie jest to wyzwanie najpilniejsze.

Nawet gdyby nie było presji na środowisko spowodowanej przez wzrost populacji, powinniśmy wspierać przedsięwzięcia zmierzające do stawienia czoła temu problemowi: powszechną edukację seksualną, powszechny dostęp do środków antykoncepcyjnych, lepsze szkolnictwo i szanse dla kobiet w biednych krajach. Ustabilizowanie lub nawet zmniejszenie liczby ludności ograniczyłoby globalną presję wywieraną na środowisko. Ale sugerowanie, jak czyni wielu moich korespondentów, że wzrost populacji jest w dużej mierze odpowiedzialny za kryzys ekologiczny, to obwinianie biednych za brak umiaru bogatych.

[The Guardian]

Odpowiedz



Zawartość tego pola nie będzie udostępniana publicznie.


*

  • Adresy www i e-mail są automatycznie konwertowane na łącza.
  • Możesz używać oznaczeń [inline:xx] żeby pokazać pliki lub obrazki razem z tekstem.
  • Dozwolone znaczniki HTML: <a> <em> <strong> <cite> <ul> <ol> <li> <blockquote> <small>
  • Znaki końca linii i akapitu dodawane są automatycznie.