Istnienie klas społecznych często pomijane jest w mediach główno-nurtowych, a jeżeli już pada termin „klasa” trudno nie odnieść wrażenia, że na świeci...
Po raz 44 spotykamy się na łamach anarchistycznego periodyku „Inny Świat”. Tym razem, nieco szerzej, podjęliśmy dwa, a nawet trzy tematy... Niejako te...
Tureckie władze w osobie prezydenta Erdoğana rozpoczęły zmasowaną kampanię prześladowania zamieszkałej w tym kraju mniejszości kurdyjskiej. Wszystko z...
Jak blisko jesteśmy nienawiści Niemców lat trzydziestych do „obcych”? W ostatnią sobotę zorganizowano manifestacje skierowane przeciwko uchodźcom z kr...
Bardzo duża część uchodźców, przedstawianych jako Syryjczycy, jest tak naprawdę Kurdami, zamieszkującymi Syrię. Kurdowie od lat toczą walkę o stworzen...
so oozy... (niezweryfikowane), Wto, 2008-04-08 19:09
Chętnie trochę wyjaśnię i rozszerzę – trochę, bo problem jest skomplikowany i bardzo wielowarstwowy, i domaga się ostrożnego i równie wielowarstwowego potraktowania: więc post może co najwyżej coś tam zasygnalizować, a nie omówić. Przydała by się prawdziwa, nieograniczona czasowo dyskusja.
Klasyczne marksistowskie (i przejęte potem przez Lenina) podejście do religii to stara historia o „opium dla mas” – narzędziu mniej lub bardziej perfidnej manipulacji klasy robotniczej (albo innej „niższej”), podtrzymywanym i w różnym stopniu sterowanym przez klasy w hierarchii społecznej „wyższe”. Moim zdaniem nie jest to żadne stanowisko, ani żadna analiza sytuacji – to wartościująca ocena fenomenu, którego się nie określa. O jaką „religię” tu chodzi? Czym dla Marksa i Lenina ma być religia?
To jest kurewsko ważna sprawa, bo jak coś się tu spaprze, to okaże się, że w imię wyzwolenia walczy się albo z czymś nieistniejącym, albo nieszkodliwym, albo wręcz jak najbardziej potrzebnym i przydatnym – przydatnym dla tych, których od tego się chce uwolnić, a nie tych, którzy ich zniewalają.
Nikt oczywiście nigdy nie stworzył – i nie sądzę, żeby kiedykolwiek stworzył – żadnej pełnej definicji religii. Definicja nie jest zresztą nikomu potrzebna, ale chodzi o to, żeby przyjrzeć się zjawisku w jego złożoności i rozległości, cierpliwie, możliwie dokładnie, autorefleksyjnie i bez uprzedzeń, a nie łupnąć sobie jakieś tam aprioryczne twierdzenie, które potem stanie się kierunkiem działania. Co Marks widział jako „opium dla mas”? Religie monoteistyczne? Chrześcijaństwo? Jeśli tak, jakie – protestantyzm, anglikanizm, purytanizm, katolicyzm? Ale nic takiego nie istnieje – nie ma jednego katolicyzmu, są ich setki, i czasem radykalnie odmienne – teraz wystarczy zestawić choćby sławnych lefebrystów z równie sławna teologia wyzwolenia, żeby widzieć, o jakiej skali kontrastów tu mowa. A ani teologia wyzwolenia to nie są ekstrema katolickiej „lewicy”, ani „lefebryści” najbardziej nie są szczytem katolickiej reakcji. I zwłaszcza te lewackie odłamy – wykopywane i wyrzynane za nieortodoksję, herezję, bluźnierstwo itd. – są (i zawsze były) szczególnie liczne; jak się im przyjrzeć, z partyline Watykanu niemalże nic ich nie łączy – oprócz relacji opozycji i przeciwieństwa.
Po za tym, o co właściwie chodzi tu Marksowi? Co ma ogłupiać i zastępować „prawdziwe szczęście”, co ma w religii być odpowiedzialne za to, że staje się (zawsze?) „opium dla mas”? Fanatyzm prowadzący do wojen religijnych, inkwizycji, mordów, pogromów i holokaustów? Dogmatyzm i doktrynerstwo? Hierarchizacja i instytucjonalizacja? Struktura społeczna życia religijnego w ogóle? Jej relacje ze strukturyzacją społeczeństwa w ogóle? Elitaryzm? Postulat nadprzyrodzonego? Rytuał? Mit? Fideizm? Historyjki o nagrodzie w zaświatach, które przekreślają to co tu i teraz? Kult masochistycznego (albo sadomasochistycznego) cierpienia? W ogóle wiara jako metoda poznania? Pojęcie wiedzy, gnosis, jako metody poznania? Mistycyzm? Misteria i inicjacje? Kult duchowości deprecjonujący to, co jakoby nie duchowe? Duchowość w ogóle? Postulat Boga, albo bogów? Postulat jakiegoś centrum, źródła, praprzyczyny, Prime Mover? Ontologia w ogóle? Spekulacja metafizyczna? Aprioryczna etyka?
Abstrahując od pytania, czy (i kiedy; i na ile; i czy nieodwołalnie) wszystkie te rzeczy są szkodliwe albo zgoła nieprzydatne (pytań, które zresztą trzeba koniecznie zadać) – na pewno do każdego z tych zjawisk można przypisać jakąś „religię”, która nimi „zawiniła”. Do niektórych można na pewno przypisać bardzo wiele „religii” – czy ściślej mówiąc zjawisk, które czasem tak są określane; spora część tych zjawisk czerpie z listy obiema rękami. Ale tak się składa, że można znaleźć wykładnie poszczególnych „religii” – i to wcale nie nieliczne – które nie łączą się z żadną z tych rzeczy. Część z nich dlatego, że cała ta piękna baza problemów jest z gruntu zachodnia – a konkretnie, dwudziestowieczna i zachodnia; i w związku z tym może się na niewiele przydać do zrozumienia „religii” kultur radykalnie odległych od „naszej”. Wszystkie pojęcia (mistycyzm, duchowość, gnosis, pistis, itd), które wymieniłem zakorzenione są i wpisane w dziedzictwo Zachodu – od Platona i Arystotelesa przez Kartezjusza, Oświecenie aż do obecnych mód i trendów – i poza nim są ich przydatność wydaje mi się cholernie względna.
Część z „religii”, o których mówię – jak na przykład wiele z odłamów buddyzmu; albo myśl Laoziego, Zhuangziego czy Liehziego (tzw. „pretaoizm” albo „taoizm filozoficzny”) – celowo, wprost i konsekwentnie albo sprzeciwia się części z wymienionych przeze mnie (np. przemocy, fideizmowi, trwałym hierarchizacjom, elitaryzmowi, dogmatyzacji itd – tak, jak odrzuca postulaty centrum, prazasady itd.) albo de facto przekreśla ich jakąkolwiek przydatność (cała Zachodnia terminologia poznania)– czy wręcz sensowność całej problematyzacji, która powołała je do życia (metafizyka, ontologia itd.). Żeby było ciekawiej, i wewnątrz tak zhierarchizowanych, zinstytucjonalizowanych „religii” (czy raczej konstelacji „religii”: nic w nich z monolitu) jak chrześcijaństwo, judaizm czy islam można znaleźć postawy niewiele mniej albo, w praktyce jeśli nawet nie w teorii, równie radykalne. Jasne, kończyli na stosach albo w pierdlu, wymazani z pamięci czasów, oficjalnie potępieni i co i raz ekskomunikowani – jak Dawid z Dinant, Amalrycjanie, Eckhart, Rantersi, Bracia Wolnego Ducha, co bardziej antynomistyczni Sufi, i inni. Ale, co ciekawe, te herezje nie tylko widziały się jako konieczna reformacja istniejącej „religii” – tak siebie oceniając, akceptowały potrzebę jakiejś tam „religijności”(czymkolwiek miała by być) w ogóle. Żeby cały ten wysiłek wyrzucić po prostu do kosza (tj uznać za nieprzydatny albo szkodliwy dla człowieka w ogóle), oprócz sporej i, jak dla mnie, bardzo niebezpiecznej arogancji, trzeba też poszukać naprawdę przekonujących dowodów; trzeba się temu przyjrzeć, postarać cokolwiek z tego zrozumieć – i to nie szukając za wszelką cenę dowodów, żeby to potępić; a przynajmniej przyznając, że z takiego uprzedzonego stanowiska się to bada. Inaczej jesteśmy równie dogmatyczni jak najzagorzalsi scholastycy.
Czym wreszcie ma być to „prawdziwe szczęście”, które według Marksa „religia” ma zastępować? Że jest co jeść, jest gdzie spać, jak się choruje, jest jak się leczyć, że nikt nas nie goni, morduje, prześladuje, zmusza czy mami – to bez wątpienia chyba podstawa tego, co sprawia, że życie jest dla nas do zniesienia. Ale alienacja od czasów Marksa została omówiona, przemyślana ponownie w świetle nowych pojęć czy badań, znów zredefiniowana itd. – tysiące razy, z przenajróżniejszych perspektyw. Część z tego to pewnie bicie piany, ale na pewno nie wszystko – i nic chyba nie zasługuje, żeby zbyć je od razu, bez zastanowienia jako produkt uniwersytetów czy propagandy. Sam kontakt Zachodu z innymi kulturami – inny, niż polityka podbicia, zniewolenia i wykorzystania – dostarcza materiału, który wymusza przewartościowanie (bezustanne) naszych osądów dotyczących „natury” człowieka, świata, kultury, i „praw”, które nimi „rządzą”.
I jeszcze jedna sprawa: uważam, że materializm jest (tak empirycznie, jak i logicznie) poglądem równie głęboko i nieuleczalnie chorym jak najgorszy idealizm. Dziwi mnie, jak niewielu anarchistów warczy, kiedy słyszą o bezwzględnym „prymacie” czegoś nad czymś – czy umysłu nad materią, czy materii nad umysłem. Każda trwała hierarchia to koszmar – a te na dodatek poruszają sie wśród pojęć, które (dla mnie przynajmniej) są zupełnie niezrozumiałe i nieprzydatne. Co to jest materia sama w sobie? Co to jest umysł sam w sobie? Po co nam w ogóle akurat te abstrakcje? Co to jest przedmiot bez podmiotu albo podmiot bez przedmiotu? Tu właśnie warzy się metafizyczny bełkot pierwszej klasy.
Protest przeciwko zawłaszczaniu tegorocznego marszu antyfaszystowskiego 11 listopada przez partię Razem i współpracujące z nią organizacje, podpisaneg...
Manchester Solidarity Federation sprzeciwia się zarówno opcji "in" jak i "out". W sprawie referendum dotyczącego członkostwa w Unii Europejskiej wyraż...
Nie należy jednak zbyt na to liczyć. Można być niemal pewnym, iż żaden uczony nie ośmieli się dziś traktować człowieka tak, jak traktuje królika; trze...
Mówiłem już, gdzie szukać zasadniczej praktycznej przyczyny potężnego jeszcze obecnie oddziaływania wierzeń religijnych na masy ludowe. Owe właściwe i...
W dniach 25-26 czerwca, anarchosyndykaliści spotkali się na konferencji pod Madrytem, by omówić powstanie nowej federacji i utworzenie na nowo anarch...
„Omawiając działalność i rolę anarchistów w rewolucji, Kropotkin powiedział: ‘My, anarchiści rozmawialiśmy dużo o rewolucjach, ale niewielu z nas zost...
Jak się okazuje, kulturalne elity zaczęły dyskutować o warunkach pracy w restauracjach i barach, gdzie są stałymi bywalcami. Pomimo faktu, że wiele sz...
trochę wyjaśnień
Chętnie trochę wyjaśnię i rozszerzę – trochę, bo problem jest skomplikowany i bardzo wielowarstwowy, i domaga się ostrożnego i równie wielowarstwowego potraktowania: więc post może co najwyżej coś tam zasygnalizować, a nie omówić. Przydała by się prawdziwa, nieograniczona czasowo dyskusja.
Klasyczne marksistowskie (i przejęte potem przez Lenina) podejście do religii to stara historia o „opium dla mas” – narzędziu mniej lub bardziej perfidnej manipulacji klasy robotniczej (albo innej „niższej”), podtrzymywanym i w różnym stopniu sterowanym przez klasy w hierarchii społecznej „wyższe”. Moim zdaniem nie jest to żadne stanowisko, ani żadna analiza sytuacji – to wartościująca ocena fenomenu, którego się nie określa. O jaką „religię” tu chodzi? Czym dla Marksa i Lenina ma być religia?
To jest kurewsko ważna sprawa, bo jak coś się tu spaprze, to okaże się, że w imię wyzwolenia walczy się albo z czymś nieistniejącym, albo nieszkodliwym, albo wręcz jak najbardziej potrzebnym i przydatnym – przydatnym dla tych, których od tego się chce uwolnić, a nie tych, którzy ich zniewalają.
Nikt oczywiście nigdy nie stworzył – i nie sądzę, żeby kiedykolwiek stworzył – żadnej pełnej definicji religii. Definicja nie jest zresztą nikomu potrzebna, ale chodzi o to, żeby przyjrzeć się zjawisku w jego złożoności i rozległości, cierpliwie, możliwie dokładnie, autorefleksyjnie i bez uprzedzeń, a nie łupnąć sobie jakieś tam aprioryczne twierdzenie, które potem stanie się kierunkiem działania. Co Marks widział jako „opium dla mas”? Religie monoteistyczne? Chrześcijaństwo? Jeśli tak, jakie – protestantyzm, anglikanizm, purytanizm, katolicyzm? Ale nic takiego nie istnieje – nie ma jednego katolicyzmu, są ich setki, i czasem radykalnie odmienne – teraz wystarczy zestawić choćby sławnych lefebrystów z równie sławna teologia wyzwolenia, żeby widzieć, o jakiej skali kontrastów tu mowa. A ani teologia wyzwolenia to nie są ekstrema katolickiej „lewicy”, ani „lefebryści” najbardziej nie są szczytem katolickiej reakcji. I zwłaszcza te lewackie odłamy – wykopywane i wyrzynane za nieortodoksję, herezję, bluźnierstwo itd. – są (i zawsze były) szczególnie liczne; jak się im przyjrzeć, z partyline Watykanu niemalże nic ich nie łączy – oprócz relacji opozycji i przeciwieństwa.
Po za tym, o co właściwie chodzi tu Marksowi? Co ma ogłupiać i zastępować „prawdziwe szczęście”, co ma w religii być odpowiedzialne za to, że staje się (zawsze?) „opium dla mas”? Fanatyzm prowadzący do wojen religijnych, inkwizycji, mordów, pogromów i holokaustów? Dogmatyzm i doktrynerstwo? Hierarchizacja i instytucjonalizacja? Struktura społeczna życia religijnego w ogóle? Jej relacje ze strukturyzacją społeczeństwa w ogóle? Elitaryzm? Postulat nadprzyrodzonego? Rytuał? Mit? Fideizm? Historyjki o nagrodzie w zaświatach, które przekreślają to co tu i teraz? Kult masochistycznego (albo sadomasochistycznego) cierpienia? W ogóle wiara jako metoda poznania? Pojęcie wiedzy, gnosis, jako metody poznania? Mistycyzm? Misteria i inicjacje? Kult duchowości deprecjonujący to, co jakoby nie duchowe? Duchowość w ogóle? Postulat Boga, albo bogów? Postulat jakiegoś centrum, źródła, praprzyczyny, Prime Mover? Ontologia w ogóle? Spekulacja metafizyczna? Aprioryczna etyka?
Abstrahując od pytania, czy (i kiedy; i na ile; i czy nieodwołalnie) wszystkie te rzeczy są szkodliwe albo zgoła nieprzydatne (pytań, które zresztą trzeba koniecznie zadać) – na pewno do każdego z tych zjawisk można przypisać jakąś „religię”, która nimi „zawiniła”. Do niektórych można na pewno przypisać bardzo wiele „religii” – czy ściślej mówiąc zjawisk, które czasem tak są określane; spora część tych zjawisk czerpie z listy obiema rękami. Ale tak się składa, że można znaleźć wykładnie poszczególnych „religii” – i to wcale nie nieliczne – które nie łączą się z żadną z tych rzeczy. Część z nich dlatego, że cała ta piękna baza problemów jest z gruntu zachodnia – a konkretnie, dwudziestowieczna i zachodnia; i w związku z tym może się na niewiele przydać do zrozumienia „religii” kultur radykalnie odległych od „naszej”. Wszystkie pojęcia (mistycyzm, duchowość, gnosis, pistis, itd), które wymieniłem zakorzenione są i wpisane w dziedzictwo Zachodu – od Platona i Arystotelesa przez Kartezjusza, Oświecenie aż do obecnych mód i trendów – i poza nim są ich przydatność wydaje mi się cholernie względna.
Część z „religii”, o których mówię – jak na przykład wiele z odłamów buddyzmu; albo myśl Laoziego, Zhuangziego czy Liehziego (tzw. „pretaoizm” albo „taoizm filozoficzny”) – celowo, wprost i konsekwentnie albo sprzeciwia się części z wymienionych przeze mnie (np. przemocy, fideizmowi, trwałym hierarchizacjom, elitaryzmowi, dogmatyzacji itd – tak, jak odrzuca postulaty centrum, prazasady itd.) albo de facto przekreśla ich jakąkolwiek przydatność (cała Zachodnia terminologia poznania)– czy wręcz sensowność całej problematyzacji, która powołała je do życia (metafizyka, ontologia itd.). Żeby było ciekawiej, i wewnątrz tak zhierarchizowanych, zinstytucjonalizowanych „religii” (czy raczej konstelacji „religii”: nic w nich z monolitu) jak chrześcijaństwo, judaizm czy islam można znaleźć postawy niewiele mniej albo, w praktyce jeśli nawet nie w teorii, równie radykalne. Jasne, kończyli na stosach albo w pierdlu, wymazani z pamięci czasów, oficjalnie potępieni i co i raz ekskomunikowani – jak Dawid z Dinant, Amalrycjanie, Eckhart, Rantersi, Bracia Wolnego Ducha, co bardziej antynomistyczni Sufi, i inni. Ale, co ciekawe, te herezje nie tylko widziały się jako konieczna reformacja istniejącej „religii” – tak siebie oceniając, akceptowały potrzebę jakiejś tam „religijności”(czymkolwiek miała by być) w ogóle. Żeby cały ten wysiłek wyrzucić po prostu do kosza (tj uznać za nieprzydatny albo szkodliwy dla człowieka w ogóle), oprócz sporej i, jak dla mnie, bardzo niebezpiecznej arogancji, trzeba też poszukać naprawdę przekonujących dowodów; trzeba się temu przyjrzeć, postarać cokolwiek z tego zrozumieć – i to nie szukając za wszelką cenę dowodów, żeby to potępić; a przynajmniej przyznając, że z takiego uprzedzonego stanowiska się to bada. Inaczej jesteśmy równie dogmatyczni jak najzagorzalsi scholastycy.
Czym wreszcie ma być to „prawdziwe szczęście”, które według Marksa „religia” ma zastępować? Że jest co jeść, jest gdzie spać, jak się choruje, jest jak się leczyć, że nikt nas nie goni, morduje, prześladuje, zmusza czy mami – to bez wątpienia chyba podstawa tego, co sprawia, że życie jest dla nas do zniesienia. Ale alienacja od czasów Marksa została omówiona, przemyślana ponownie w świetle nowych pojęć czy badań, znów zredefiniowana itd. – tysiące razy, z przenajróżniejszych perspektyw. Część z tego to pewnie bicie piany, ale na pewno nie wszystko – i nic chyba nie zasługuje, żeby zbyć je od razu, bez zastanowienia jako produkt uniwersytetów czy propagandy. Sam kontakt Zachodu z innymi kulturami – inny, niż polityka podbicia, zniewolenia i wykorzystania – dostarcza materiału, który wymusza przewartościowanie (bezustanne) naszych osądów dotyczących „natury” człowieka, świata, kultury, i „praw”, które nimi „rządzą”.
I jeszcze jedna sprawa: uważam, że materializm jest (tak empirycznie, jak i logicznie) poglądem równie głęboko i nieuleczalnie chorym jak najgorszy idealizm. Dziwi mnie, jak niewielu anarchistów warczy, kiedy słyszą o bezwzględnym „prymacie” czegoś nad czymś – czy umysłu nad materią, czy materii nad umysłem. Każda trwała hierarchia to koszmar – a te na dodatek poruszają sie wśród pojęć, które (dla mnie przynajmniej) są zupełnie niezrozumiałe i nieprzydatne. Co to jest materia sama w sobie? Co to jest umysł sam w sobie? Po co nam w ogóle akurat te abstrakcje? Co to jest przedmiot bez podmiotu albo podmiot bez przedmiotu? Tu właśnie warzy się metafizyczny bełkot pierwszej klasy.