Dodaj nową odpowiedź
Krzysztof Mutwil: SOLIDARNI TYLKO W BIEDZIE
oski, Pon, 2006-07-24 14:38 Kraj | Dyskryminacja | Gospodarka | Prawa pracownika | Protesty | PublicystykaOto kolejny tekst z ostatniego, 23-go numeru „Innego Świata”, który od 2 lat pilotuje sprawę wałbrzyskich biedaszybów i walczących o ludzką godność - a oszukanych przez rząd Mazowieckiego - górników tamtego regionu.
Robiłem na biedaszybach głównie w latach 2002-2003. Nigdy wcześniej nie pracowałem jako górnik.
Wszystkiego musiałem uczyć się na miejscu, od kolegów. Co musi umieć biedaszybnik? Przede wszystkim musi mieć troszeczkę siły, bo jest to praca nielekka, a dokopać się do samego węgla jest ciężko. I trzeba mieć głównie bardzo dużo odwagi, żeby wejść tam, do dziupli.
Uczyłem się ustawiania stempli, jak wchodzić w chodnik, jak szukać węgla przede wszystkim... Jak szukałem węgla? To było bardzo proste. Rura o przekroju 4 cm może – taka sonda. Brało się taką rurę, jeden trzymał, drugi wbijał i wyciągaliśmy. Jeżeli końcówka była czarna – był urobek. Plus minus też wiedzieliśmy, jak głęboko.
Robiłem po prostu to, co było trzeba. Trzeba było iść na dół – człowiek schodził na dół, jak chcieli, żeby wyciągać wiadra, to człowiek i to robił. Zmian właściwie nie było, jeżeli było zamówienie, to robiło się dotąd, póki się nie wykonało tego zamówienia – 12-14 godzin non stop. Wtedy TIR-y przyjeżdżały. Przyjeżdżały z Poznania, z Łodzi... Dziećmi ktoś tam się opiekował, padałem na pysk, pracowałem dalej. Zmęczenie nieraz strasznie się dawało we znaki, niejednokrotnie nawet w nocy zostawaliśmy, pilnować miału, czy coś takiego. Musieliśmy pilnować, bo nieroby przyjeżdżali – po co kopać, jak wpadało ośmiu chłopa, wynieśli, załadowali na stara wszystko, co trafili... Godzina czasu i star załadowany.
Kto to widział na własne oczy, wie, że robota jest ciężka, do dupy. Żadna telewizja tego nie odda. W Wałbrzychu wielu ludzi dzięki biedaszybom przeżyło. Nie wiem, ilu naprawdę, mówiło się o kilku tysiącach, ale wątpię... Ale ten tysiąc osób to na pewno! Szczerze mówiąc, pojęcia nie mam, dlaczego „miasto” zaczęło ganiać biedaszybników. Nie oszukujmy się, było wszystko o kay do wyboru Kruczkowskiego na prezydenta. Po wyborach zaczęły się problemy. Straż miejska, policja i – to już chyba była plotka, ale tak nas straszyli – że wojsko ściągną, żeby zasypać te doły.
Jeszcze dwa miesiące temu, zanim zacząłem jeździć w trasy, kopałem. I tutaj, na „Krakusie” karierę biedaszybnika, mam nadzieję, zakończyłem. Nie chciałbym wracać do tego, co było. Miałem kilka przerw, ale jakbym łącznie to policzył, to razem było koło roku i ośmiu miesięcy, tak to wyglądało.
Mój wypadek? Zmęczenie na pewno swoją rolę odegrało, ale to była chwila nieuwagi. Robiliśmy w piaskowcu, na „Mauzoleum”, wystarczyło jedno uderzenie kilofem. Po prostu kopaliśmy w czterech czy w trzech, już w tej chwili nie pamiętam, jak było dokładnie, bo człowiek się zestresował tym wszystkim, nie, to było na tej zasadzie, że jeden kolega wsypywał węgiel do worka, nie widział mnie, drugi odrzucał miał – a ja w tym czasie uderzyłem w ścianę węgla. I cały piaskowiec poluzował się, poluzował coraz bardziej – i wszystko poleciało. Zdążyłem się tylko obrócić plecami, to mnie tak przykryło do karku, a z przodu przycisnęło klatką piersiową go gliny, która tam się znajdowała. I potem już, szczerze mówiąc, niewiele pamiętam. Najgorsze jest to, że człowiek słyszał to, co się dzieje. Jak oni mnie odkopywali, jeszcze słyszałem, że „szybciej, bo leci”. No to już wtedy, to jest nie do opisania, co czułem wtedy. I od tamtej pory już nie byłem nigdy w życiu na dole. Robiłem, ale zawsze na wierzchu. Nie liczyłem nigdy czasu, w jakim mnie wykopali, ale to były minuty. I bardzo dobrze robili, bo nie wyciągali mnie na hura, tylko po dwóch. Chwilę dwóch i zmiana. I następnych dwóch, żeby mnie nie pokaleczyć i nigdzie nie uderzyć. O żadnym lekarzu, broń Boże, nie było mowy. Wyciągnęli mnie – i do domu. Dokładnie tak to było.
Bez buta wyszedłem, bo jak się dało wyleźć, to buta już zostawiłem, nie... Życie wyniosłem. Po wypadku jeszcze robiłem jakiś czas na biedaszybach, ale po prostu nie schodziłem na dół. Ot, pakowanie węgla w worki, wynoszenie worków, załadunek na samochody, na dół – nie.
Na „Mauzoleum”, nie oszukujmy się, takich wypadków było wiele, to jest piaskowiec, nawet stawiając stemple tego nie utrzyma, obsypie się w jednym miejscu, stemple się walą, można takim drewnem oberwać i stracić przytomność. I wypadki śmiertelne, czego nie powinno być, niestety – były. W tej chwili nawet nie wiem, bo nie interesuję się tym, czy to sześć czy siedem osób.
Romek mówi, że naloty, które były ze strony policji czy strażników miejskich, stresowały ludzi, pogarszały warunki pracy. Przyznaję mu rację. Naprawdę, trzeba było patrzeć, czy tam ktoś kopie na dole, żeby go nie obsypało, a w drugą stronę trzeba było patrzeć, czy nie jedzie straż miejska albo policja. W którymś momencie mogłem stracić uwagę i przykładowo mogło kolegę zasypać.
Nagonkę wobec biedaszybników oceniam w ten sposób, że to jest nie fair wobec najbiedniejszych mieszkańców Wałbrzycha, nie ma przecież jakiejś innej pracy zarobkowej, nie ma możliwości zarobienia, złom się skończył, nawet już z działek zbierali, ogrodzenie cmentarza na „Krakusie” też poszło... Gdy ruszyły biedaszyby, spadła przestępczość. Moim zdaniem było dobrze, bo wszyscy poszli kopać węgiel. I to, że władze postępują, jak postępują, to jest naprawdę nie fair. Zabieranie narzędzi, łamanie narzędzi, palenie worków... Las na „Krakusie” to nie my wycięliśmy, tylko służby miejskie, gdy spychaczami równały nasze dziuple! Sprzęt ciężki im między świerki nie wchodził! A propaganda, że biedaszybnicy...
Nic nie mogliśmy, bo paragrafy. Nie szło działać. No to – oni zajeżdżali – my do góry, w las, oni wracali do miasta – my z powrotem na dziuple. Do tej pory tak jest. To się powtarzało, jak potem kopałem na „Krakusie”. Oni byli przykładowo o 9-ej i 14-ej. To się brało graty, kilofy, wszystko. Szliśmy, 15-20 minut czekaliśmy i wracaliśmy robić swoje. Nawet, jak kopaliśmy za szkołą, taka plotka była, pan dyrektor celowo wysyłał dzieci, by łaziły po dziurach, żeby nas stamtąd spokojnie pogonić.
Praca na „Krakusie” i „Mauzoleum” wyglądała inaczej. Na „Krakusie” było i jest o wiele gorzej. Po prostu żyły idą upadowo, prawie pionowo, trudno wyciągać, bo nim się wyciągnie, zawsze trochę tego węgla człowiek rozsypie. Na „Mauzie” były szersze pokłady węgla, łatwiej było to rozkopać. Było lepiej. W okolicach Wałbrzycha „Krakus” jest najtrudniejszym wydobywczo polem. Ale bardzo dobry węgiel był stamtąd, tak się paliło, że ho ho, bez porównania. Tylko twardy był, mniejsze wydobycie na „Krakusie” mieliśmy. Na Sobięcinie np. nie było problemu zrobić tony węgla, nie urywały się kilofy, przyjechała koparka, odkryła ziemię i kopcie ludzie spokojnie. Nawet się nie siało tego urobku specjalnie, tylko ładowało od razu do worków. Na „Krakusie”, jak pracowaliśmy we trzech, to dało się wyrobić 15-17 worków. Na brygadę tona wychodziła. Nieraz zdarzyło się 25 worków.
Kiedy zaczęli rekwirować środki transportu, radziliśmy sobie w inny sposób. Brało się sanki, albo na wózkach, no i rozprowadzało się węgiel po najbliższych znajomych, bo dużo ludzi wciąż nie stać na kupowanie węgla ze składu i kupują na worki.
W tej chwili cena węgla z różnych pól jest uregulowana, ale gdy nie ma zbytu, kopacze oddają urobek za bezcen, żeby tylko zarobić parę złotych. Nieraz bywały i bójki, bo ktoś sprzedał za tanio... A bywały takie przypadki, że po prostu dostał zakaz kopania. Musiał przenieść się gdzieś dalej, kopał nową dziurę, bo psuł cenę. Fama szła po całym sektorze, że zaniża ceny i nikt go nie chciał wpuścić koło siebie. I to było uczciwe, była jakaś solidarność...
Nowe dziuple? Wiadomo, tych dziupli było tak mnogo, że nieraz, choćbym się chciał wbić obok, iść dalej swoją żyłą, to nie mogłem, bo ktoś inny tutaj kopał. Więc szukaliśmy gdzie indziej węgla. Jak już zaczęliśmy kopać z Romkiem na dole, to praktycznie dojechaliśmy aż do „Mauzoleum”. Przenosiło się, sondowało się węgiel, szukaliśmy nowych żył, był różny węgiel – rudy, żółty – ale zdawał egzamin. Ten rudy, tak szczerze powiem, był chyba lepszy niż ten czarny, potem ludzie innego węgla nie chcieli kupować i do tej pory się pytają, jak ten z Rusinowa, z pieczarkarni.
Dwa razy na „Mauzoleum” trafiłem na niemieckie stare chodniki. Tam leżał węgiel luzem, trzeba było wejść w chodnik i go wybrać. Ryzykowne, bo wiadomo, stemple popróchniałe i wszystko, ale postawiło się nowe stemple i jakoś ten luźny węgiel człowiek wybrał. Tego, że węgiel na „Mauzoleum” jest z uranem, nie wiedziałem kopiąc, nie miałem tej świadomości.
Dzieci, przychodzące z pomocą, staraliśmy się gonić. Tylko raz, na Sobięcinie, spotkałem się z tym, że dziecko kopało z ojcem.
Sam byłem przy jednym cudzym wypadku, kiedy Adasia zasypało. Nie udzielałem się, bo tam już było mnóstwo ludzi, przykryło Adama po uda, wyciągnęli go, cały i zdrowy. Adaś jest kamikadze, po prostu nie bał się później schodzić.
Powołanie Komitetu, a potem Stowarzyszenia „Biedaszyby” było bardzo potrzebne, bo w końcu ktoś zaczął coś robić. Żeby nas nie ganiali, żeby wreszcie dali nam spokój. Sporo ludzi zrezygnowało z kopania, poddali się. Ja sam dostałem sto złotych kary od geologów, wyleciało mi z głowy, a tu przychodzą komornicy. Do 600 złotych już urosło, ładnych parę lat minęło. Nie zapłacę, bo skąd na to wziąć. Trzeba by jakie odwołanie niedługo napisać.
Nasza solidarność? Z jednej strony była, z drugiej nie było tej solidarności. Na czym to polega? Może tak powiem – kwestia haraczu. Wtedy była solidarność – chłopaki się wzięli, pognali tych z mafii i do widzenia. Z drugiej strony nie podobało mi się to, że jeden gonił węgiel taniej, drugi sprzedawał drożej. To jest minus, powinni wszyscy trzymać cenę jednakową i wszyscy byliby zadowoleni. Ale Polak taki jest, że jak coś się dzieje, to jeden za drugim pójdzie. A jak nic się nie dzieje – każdy żyje sobie.
Słowa Krzysztofa Mutwila – „Siwego”
spisała z taśmy dla „IŚ” Agnieszka Brytan