Dodaj nową odpowiedź

Pracownica

Pomiędzy znajomymi mam prawo wymieniać się różnymi informacjami, a także krytykować kogokolwiek mi się podoba i nie robiłam tego w celu oczernienia kogoś, podając fałszywe zarzuty. Jedna z osób, która się o tym dowiedziała, napisała o tym artykuł na poczytnym anarchistycznym serwisie informacyjnym, do którego redakcji należy. Artykuł, z którym się zgadzam.
Dotyczy on w dużym stopniu mnie jako że byłam zatrudniona w tym miejscu i wcale nie jestem jedyna.
Naomi Klein, tak bardzo lubiana przez lewicowe środowiska, której książki znajdują się w księgozbiorze Falansteru, pisała w książce "No logo" (tzw. biblii antyglobalizmu) o tym, że firmy sprzedające młodzieżowe ciuszki i gadżety, a także kawę, książki, płyty, zatrudniają młodych ludzi z dreadami i kolczykami, by pokazać jacy to są cool i w ogóle, jednocześnie pokazując, że praca może być ich hobby - szczególnie, że nie są za tę pracę wynagradzani dostatecznie. Pozostaje być free-lancerem lub korzystać z elastycznych warunków zatrudnienia. Czy taki Falanster był zaprzeczeniem tego myślenia? Raczej nie.
Szukałam porządnej pracy już od trzech lat. Przez długi czas dorabiałam sobie starając się szukać innej pracy. Nie udawało mi się to. Byłam ciężko harującą za marne grosze barmanką, sprzątałam na klatkach schodowych na jednym z najbiedniejszych osiedli we Wrocławiu, sprzątałam w kinie i w sklepach, ciągle sobie dorabiałam gdzieś na boku jakieś pieniądze. Przez miesiąc zastępowałam opiekunkę do małego dziecka i pewnego pięknego dnia zauważyłam na ul. Św. Antoniego kartkę wywieszoną na witrynie remontowanego lokalu mówiącą, że poszukują pracowników, którym bliskie są idee Fair Trade. Tę samą informację zauważyłam również na CIA. Pomyślałam, że spróbuję. Nie interesowałam się aż tak ideą sprawiedliwego handlu. Nigdy nie było mnie na sprawiedliwe herbaty i kawy stać. Wiedziałam jedynie, że taka idea istnieje, a także, że wielu znajomych ją czynnie wspiera. Spróbowałam i kilka dni później zostałam zaproszona na rozmowę o pracę. Miałam po niej miłe wrażenia, ludzie wydawali mi się sympatyczni, a warunki mi odpowiadały. Na dodatek powiedzieli "jak wiecie, jesteśmy lewakami, dlatego możecie zakładać związki zawodowe". Ha ha. Tak, zgodziłam się na pracę na czarno. Zgodziłam się, bo już nie mam nadziei, że znajdę pracę, która mi będzie dawać jakikolwiek zarobek i pozwalać na rozwój osobisty także w praktyce, nie w oklepanej formułce na ogłoszeniu sklepu (mł)odzieżowego. Usłyszałam, że będziemy mieli możliwość współuczestniczeniu w tym, jak wygląda księgarnia i kawiarnia, co się dzieje poza nią. W końcu dostałam telefon, że mogę przyjść na pierwszy dzień pracy. Na początku mi się podobało. Ochoczo podejmowałam się wszystkich prac. Nie było jej dużo, to fakt. Na dodatek cieszyłam się, że dostanę 70 zł dniówki. Potem zaczęły się problemy. Okazało się, że wzięto - domyśliłam się, że na próbę - dość dużo osób na raz. 6, z tego, co pamiętam. Zakładając, że pracujemy na dwie zmiany, jest 14 zmian do podziału. Sami sobie podzielcie. Wychodziło na to, że w jednym tygodniu pracowało się 4 dni, w innym 2, a w jeszcze innym w ogóle. Niby dało się dogadać z innymi, ale tak czy siak było za mało dni do wzięcia, by ktoś o tamtą dniówkę się nie upomniał. Na prawdę nie doszło do mnie, że to na próbę. Ja tylko się domyśliłam. Słyszałam narzekania na innego pracownika, że zostawił bałagan, a potem jeszcze o innym, że jest wolny. Starałam się być szybsza i zawsze pamiętać o porządku. Skrócono nam godziny pracy z siedmiu godzin do pięciu. Wkurzyłam się po raz pierwszy, że jesteśmy elementem jakiegoś testu, ale przełknęłam tę gorzką pigułkę, ponieważ dalej nie uważałam tego za przegięcie i wszystko zwalałam na karb nierentowności biznesu.
Zdarzało się tak, że byłam tam tylko przez chwilkę, bo nagle stwierdzano, że zamykamy interes, a ja przecież jadę w jedną stronę ponad pół godziny rowerem. Szczerze - nie sprawdziłam przy wypłacie, czy została mi za te dni wpisana cała dniówka zgodnie z kodeksem pracy.
Pierwszą wypłatę dostałam szybko i sprawnie. Potem już były problemy. Zawsze mi wypłacano kasę, podkreślam. Ale z wypłaceniem jej bywały problemy. Raz to ja "zawiniłam", bo nie powiedziałam o wypłacie z odpowiednim wyprzedzeniem, choć moje dyżury były już podliczone. Myślałam, że nie będzie problemu z wypłatą od ręki. Myślałam, że pieniądze są podliczane i odkładane na rzecz wypłat. Może byłam naiwna.
Inna sprawa, że innym razem uprzedziłam o wypłacie, a gdy przyjechałam po nie, okazało się, że nie ma tej osoby, która miała się tym zająć, tylko inna, która o tym nic nie wie. Wypłacono mi pieniądze z kasy, ale nie za wszystkie dni, tylko za te, które ktoś tydzień wcześniej wyliczył.
Było w końcu w pewnym momencie spotkanie pod pretekstem ustalenia grafiku na następne tygodnie, ponieważ kilka osób wtedy wyjechało. Dano nam spis obowiązków na kartkach, wszystko rozdzielone na poszczególne dni + obowiązki codzienne. Zgodziłam się rzecz jasna, bo wydawało mi się, że to normalne, że musi być jakiś podział tych obowiązków i ktoś musi je wykonać. W zasadzie to jakie mieliśmy mieć zastrzeżenia do nich, skoro każdy z nas pracował w różne dni? Wtedy także powiedziano nam, że we wrześniu dostaniemy umowy. Na razie zlecenie, czyli taki śmieć.
A zwolniona zostałam pod koniec sierpnia. Akurat kończył się festiwal Era Nowe Horyzonty i nie był już takiego ruchu. Powiedziano mi, że mam już nie przychodzić do pracy. Dlaczego? No, padło na mnie, a mieli problemy, nie mogli zatrudniać tyle osób, więc sama wiem jak to jest. Miałam wtedy niespodziewanie wypłatę, a gdy już wychodziłam, powiedziano mi o tym. Nie miałam po pierwsze siły odpowiedzieć choćby "jesteście dobrymi ludźmi, ale robicie źle", poza tym byłam w jakiś sposób zadowolona z tego, że już nie mam tej pracy i nie muszę się już uśmiechać i czarować zniecierpliwionych klientów. Po jakimś czasie postanowiłam powiedzieć o tym komuś, bo czułam się dziwnie spotykając się w tym lokalu w gronie ludzi z ZSP gadając o wyzysku pracowników. Tych, do których należę i którzy mnie wychowali, kupowali mi nowe buty i podręczniki szkolne. Pomyślałam sobie, że zaraz, ale coś tu jest nie tak. Niedawno protestowałam pod Starbucksem przecież...
A przede wszystkim nie rozumiem określenia "lewicowi przedsiębiorcy". Nie czarowałam się, że to może być coś świetnego, nie wierzyłam w to, nie byłam wiarygodna polecając to miejsce i te produkty. Myślałam tylko, że chociaż zdążę poszukać sobie pracy, zanim przestanę tam pracować, ale nie myślałam o tym poważnie, bo przecież jakąś pracę miałam... Nie mogę traktować czegoś takiego jako hobby, od początku nie miałam wrażenia, bym współuczestniczyła w tym biznesie w jakikolwiek sposób poza tym, że jestem zwykłym pracownikiem od brudnej roboty.
Albo da się prowadzić biznes i jednocześnie pomagać innym, albo się nie da. Proszę o decyzję. Ja wiem, że Falanster nie miał ogromnych utargów, trudno, żeby miał. Po prostu jest to dobry moment, by zastanowić się, czy jest to faktycznie WSZYSTKO, co możemy zrobić dla innych? I kim są ci "inni", bo rozumiem, że czasami trudno spojrzeć także na mieszkańców swojego miasta, nie tylko japiszonów, ale poznać warunki życia kogoś takiego. Ale poznać to z takiej perspektywy, że to TY musisz kupić sobie nowe buty, ale cię na nie nie je stać, bo zarabiasz marne grosze i tkwisz w pętli długów i kredytów. Takie miejsca różnią się tak bardzo od zwykłych komercyjnych miejsc tym dokładnie, czym alternatywne porno różni się od porna "mainstreamowego". Jedni piszą manifesty, inni bez podawania przyczyn zarabiają pieniądze.
Niech każdy, kto mysli o "lewicowej przedsiębiorczości", przeczyta sobie te książki, które są dostępne w ofercie Falansteru na przykład. Nie każdy od tego zmądrzeje, jednak warto w kontekście wypocin anarchistów i lewicowców przemyśleć, czy taki biznes jest w ogóle możliwy. Czy drobna burżuazja uratuje trzeci świat, który mieszka także w każdym polskim mieście i na wsi? Temu trzeciemu światowi nie pomożemy zakładając firmy. Oni nie chcą naszych pieniędzy. Oni, ci ludzie, z którymi mogę się utożsamić, chcą normalnie żyć - nie być już ruchanym na każdym kroku. Kawę kupią w Biedronce, bo jest tania - choć może niesmaczna. Kiedyś myjąc witrynę Falansteru jakaś babcia mnie zaczepiła i zapytała, czy tu powstaje nowy sklep spożywczy. Odparłam, że nie. Bardzo się zasmuciła i powiedziała, że do najbliższego sklepu ma daleko, a tu jest tylko Żabka.
Pozdrawiam

Odpowiedz



Zawartość tego pola nie będzie udostępniana publicznie.


*

  • Adresy www i e-mail są automatycznie konwertowane na łącza.
  • Możesz używać oznaczeń [inline:xx] żeby pokazać pliki lub obrazki razem z tekstem.
  • Dozwolone znaczniki HTML: <a> <em> <strong> <cite> <ul> <ol> <li> <blockquote> <small>
  • Znaki końca linii i akapitu dodawane są automatycznie.