Istnienie klas społecznych często pomijane jest w mediach główno-nurtowych, a jeżeli już pada termin „klasa” trudno nie odnieść wrażenia, że na świeci...
Po raz 44 spotykamy się na łamach anarchistycznego periodyku „Inny Świat”. Tym razem, nieco szerzej, podjęliśmy dwa, a nawet trzy tematy... Niejako te...
Tureckie władze w osobie prezydenta Erdoğana rozpoczęły zmasowaną kampanię prześladowania zamieszkałej w tym kraju mniejszości kurdyjskiej. Wszystko z...
Jak blisko jesteśmy nienawiści Niemców lat trzydziestych do „obcych”? W ostatnią sobotę zorganizowano manifestacje skierowane przeciwko uchodźcom z kr...
Bardzo duża część uchodźców, przedstawianych jako Syryjczycy, jest tak naprawdę Kurdami, zamieszkującymi Syrię. Kurdowie od lat toczą walkę o stworzen...
Gdyby państwu aż tak nie zależało na zawieraniu małżeństw przez obywateli, zerwanie takiej umowy nie byłoby trudne.
Co do żądania małżeństw homoseksualnych - nie możemy narzucić homoseksualistom (tak, tylko jakiejś tam części, która o małżeństwa walczy) swojej własnej wizji, ale można zawsze wskazywać można ograniczoność tej wizji.
Po pierwsze małżeństwo homoseksualne to małżeństwo nikomu niepotrzebne oprócz samych zainteresowanych. W sumie nie do końca rozumiem, dlaczego jest właściwie potrzebne - czy nie da się osiągnąć wymienianych jako skutki takiej ustawy celów w inny sposób, niż zezwolenie na małżeństwa? Czy rzeczywiście musi się to nazywać "małżeństwo", a jeśli tak, to dlaczego walczymy o jakąś nazwę? Nazwę, która w zasadzie niewiele znaczy poza tym, że kryje się za nią pewna umowa - prawa i obowiązki. Obecnie nie potrzebujemy małżeństwa, by uznano nas za istoty ludzkie - nieformalne związki są coraz bardziej akceptowane. Jeśli będziemy iść tym "zepsutym, niekatolickim" tropem, możemy osiągnąć coś znacznie fajniejszego, bo skomplikowanego i akceptującego złożoność życia ludzkiego i ludzkich preferencji.
Uważam, że nieformalne grupy, nawet bez jakiejś zbędnej biurokracji, powinny mieć podobne prawa, co małżeństwa obecnie. Taki układ może się niektórym nie podobać, ponieważ dopuszcza coś, co i tak istnieje (związki rozgałęzione na różnych poziomach miłości-przyjaźni-przywiązania) i rozbija pojęcie rodziny jako jedynej i podstawowej instytucji. Jeśli na przykład kobieta z dzieckiem pozostaje sama, społeczeństwo naciska, by przestała być sama. Jeśli jednak będzie mogła wejść w taki "związek" z każdą osobą, która do niej przychodzi i opiekuje się jej dzieckiem i domem, gdy jest w pracy - niezależnie od tego, czy ta osoba jest jej przyjaciółką, czy dziewczyną, wówczas osiągamy przywileje wynikające ze związku małżeńskiego, gdy kobieta już nie ma żadnych przywilejów wynikających z małżeństwa z ojcem dziecka. Co więcej, te prawa i obowiązki są często platformą walki pomiędzy stronami w staraniu się o prawa do opieki nad dzieckiem na przykład. Taka kobieta przestaje być niemal bezproduktywną, wyalienowaną jednostką, co jest korzystne i dla niej i w jakimś sensie mogłoby być korzystne dla państwa.
Opisałam akurat przykład monogamicznej struktury, która przeradza się niemal naturalnie (i oby tak było częściej!) w nieformalną strukturę pomocy wzajemnej. Uważam jednak, że taki związek ma tę wyższość nad małżeństwem, że jest niedopowiedziany w jakimś sensie i daje szerokie pole do interpretacji i samoorganizacji ludzkiej. Jeśli domagamy się praw dla ludzi żyjących w dwuosobowym stadle (w większości państw nie można zawierać związku małżeńskiego z więcej, niż jedną osobą), automatycznie przyswajamy jedynie pojęcie małżeństwa ze wszystkimi swoimi niedociągnięciami i ograniczeniami na grunt LGBTQ. Jednak - choć dla niektórych jest to wizja totalnej rozpusty i zepsucia moralnego - pozostawiamy nienaruszony wzór 1+1, który wg mnie nie rozwiązuje wszystkich problemów. Mamy małżeństwo 1+1, ale niektórzy żyją w rzeczywistości w trójkę lub czwórkę - na przykład jako współlokatorzy, którzy praktycznie wszystko robią wspólnie - gotują, piorą, kupują środki czystości i sprzątają. Jest to inny sposób zaufania, ale dlaczego oni nie mogliby mieć z racji tego "związku" praw podobnych do małżeńskich?
Także nie udzielam na te pytania ostatecznej odpowiedzi, jednak sama historia skrótu LGBT(Q) pokazuje, że różnorodności nie da się wcisnąć do starych, przebrzmiałych formułek i udawać, że tak jest fajnie, a samo pojęcie zostało w jakiś sposób "zmienione". Niby jak? Sam fakt istnienia małżeństwa ludzi "tej samej płci" (cóż za staromodne określenie jak na ruch LGBTQ!) w jakiś sposób przekracza granicę "dopuszczalności" w umysłach części ludzi, ale operuje starym słownikiem, którego nie powinniśmy starać się przyswoić!
Protest przeciwko zawłaszczaniu tegorocznego marszu antyfaszystowskiego 11 listopada przez partię Razem i współpracujące z nią organizacje, podpisaneg...
Manchester Solidarity Federation sprzeciwia się zarówno opcji "in" jak i "out". W sprawie referendum dotyczącego członkostwa w Unii Europejskiej wyraż...
Nie należy jednak zbyt na to liczyć. Można być niemal pewnym, iż żaden uczony nie ośmieli się dziś traktować człowieka tak, jak traktuje królika; trze...
Mówiłem już, gdzie szukać zasadniczej praktycznej przyczyny potężnego jeszcze obecnie oddziaływania wierzeń religijnych na masy ludowe. Owe właściwe i...
W dniach 25-26 czerwca, anarchosyndykaliści spotkali się na konferencji pod Madrytem, by omówić powstanie nowej federacji i utworzenie na nowo anarch...
„Omawiając działalność i rolę anarchistów w rewolucji, Kropotkin powiedział: ‘My, anarchiści rozmawialiśmy dużo o rewolucjach, ale niewielu z nas zost...
Jak się okazuje, kulturalne elity zaczęły dyskutować o warunkach pracy w restauracjach i barach, gdzie są stałymi bywalcami. Pomimo faktu, że wiele sz...
Gdyby państwu aż tak nie
Gdyby państwu aż tak nie zależało na zawieraniu małżeństw przez obywateli, zerwanie takiej umowy nie byłoby trudne.
Co do żądania małżeństw homoseksualnych - nie możemy narzucić homoseksualistom (tak, tylko jakiejś tam części, która o małżeństwa walczy) swojej własnej wizji, ale można zawsze wskazywać można ograniczoność tej wizji.
Po pierwsze małżeństwo homoseksualne to małżeństwo nikomu niepotrzebne oprócz samych zainteresowanych. W sumie nie do końca rozumiem, dlaczego jest właściwie potrzebne - czy nie da się osiągnąć wymienianych jako skutki takiej ustawy celów w inny sposób, niż zezwolenie na małżeństwa? Czy rzeczywiście musi się to nazywać "małżeństwo", a jeśli tak, to dlaczego walczymy o jakąś nazwę? Nazwę, która w zasadzie niewiele znaczy poza tym, że kryje się za nią pewna umowa - prawa i obowiązki. Obecnie nie potrzebujemy małżeństwa, by uznano nas za istoty ludzkie - nieformalne związki są coraz bardziej akceptowane. Jeśli będziemy iść tym "zepsutym, niekatolickim" tropem, możemy osiągnąć coś znacznie fajniejszego, bo skomplikowanego i akceptującego złożoność życia ludzkiego i ludzkich preferencji.
Uważam, że nieformalne grupy, nawet bez jakiejś zbędnej biurokracji, powinny mieć podobne prawa, co małżeństwa obecnie. Taki układ może się niektórym nie podobać, ponieważ dopuszcza coś, co i tak istnieje (związki rozgałęzione na różnych poziomach miłości-przyjaźni-przywiązania) i rozbija pojęcie rodziny jako jedynej i podstawowej instytucji. Jeśli na przykład kobieta z dzieckiem pozostaje sama, społeczeństwo naciska, by przestała być sama. Jeśli jednak będzie mogła wejść w taki "związek" z każdą osobą, która do niej przychodzi i opiekuje się jej dzieckiem i domem, gdy jest w pracy - niezależnie od tego, czy ta osoba jest jej przyjaciółką, czy dziewczyną, wówczas osiągamy przywileje wynikające ze związku małżeńskiego, gdy kobieta już nie ma żadnych przywilejów wynikających z małżeństwa z ojcem dziecka. Co więcej, te prawa i obowiązki są często platformą walki pomiędzy stronami w staraniu się o prawa do opieki nad dzieckiem na przykład. Taka kobieta przestaje być niemal bezproduktywną, wyalienowaną jednostką, co jest korzystne i dla niej i w jakimś sensie mogłoby być korzystne dla państwa.
Opisałam akurat przykład monogamicznej struktury, która przeradza się niemal naturalnie (i oby tak było częściej!) w nieformalną strukturę pomocy wzajemnej. Uważam jednak, że taki związek ma tę wyższość nad małżeństwem, że jest niedopowiedziany w jakimś sensie i daje szerokie pole do interpretacji i samoorganizacji ludzkiej. Jeśli domagamy się praw dla ludzi żyjących w dwuosobowym stadle (w większości państw nie można zawierać związku małżeńskiego z więcej, niż jedną osobą), automatycznie przyswajamy jedynie pojęcie małżeństwa ze wszystkimi swoimi niedociągnięciami i ograniczeniami na grunt LGBTQ. Jednak - choć dla niektórych jest to wizja totalnej rozpusty i zepsucia moralnego - pozostawiamy nienaruszony wzór 1+1, który wg mnie nie rozwiązuje wszystkich problemów. Mamy małżeństwo 1+1, ale niektórzy żyją w rzeczywistości w trójkę lub czwórkę - na przykład jako współlokatorzy, którzy praktycznie wszystko robią wspólnie - gotują, piorą, kupują środki czystości i sprzątają. Jest to inny sposób zaufania, ale dlaczego oni nie mogliby mieć z racji tego "związku" praw podobnych do małżeńskich?
Także nie udzielam na te pytania ostatecznej odpowiedzi, jednak sama historia skrótu LGBT(Q) pokazuje, że różnorodności nie da się wcisnąć do starych, przebrzmiałych formułek i udawać, że tak jest fajnie, a samo pojęcie zostało w jakiś sposób "zmienione". Niby jak? Sam fakt istnienia małżeństwa ludzi "tej samej płci" (cóż za staromodne określenie jak na ruch LGBTQ!) w jakiś sposób przekracza granicę "dopuszczalności" w umysłach części ludzi, ale operuje starym słownikiem, którego nie powinniśmy starać się przyswoić!