Dodaj nową odpowiedź

„Za grosze. Pracować i (nie) przeżyć” - recenzja książki Barbary Ehrenreich

Gospodarka | Prawa kobiet/Feminizm | Publicystyka | Recenzje

Pojawiło się tłumaczenie książki Barbary Ehrenreich „Za grosze. Pracować i (nie) przeżyć.” (Tytuł po angielsku brzmi „Nickled and Dimed”.) To jest historia Barbary, stosunkowo uprzywilejowanej kobiety, posiadającej wykształcenie i doświadczenie pracy, która postanawia starać się o pracę jako niewykwalifikowana pracownica, ukrywając swoje prawdziwe wykształcenie i doświadczenie.

Od dawna opisano już życie kobiet z niższych sfer ekonomicznych, ale niestety ich historie zwykle nie trafiają do szerszego kręgu słuchaczy. Kobiety przeżywające takie historie nie mają czasu, aby pisać ksiązki, a nawet jeśli by miały, nie mają ani kontaktów z wydawnictwem ani odpowiedniej renomy. Tak więc niestety najbardziej znana historia o biednych pracujących kobietach nie jest napisana przez jedną z nich. Ale pomimo tego, autorka pokazuje nam autentyczną sytuację tych kobiet i daje wiele do myślenia.

Jako niskoopłacany pracownik, Ehrenreich nie ma poczucia stabilności. Nie może wynajmować mieszkania, gdyż nie ma dość pieniędzy na kaucję. Nie może oszczędzić na kaucję bo wszystko idzie na koszty utrzymania. Gdyby zachorowała – to tym gorzej dla niej, bo nie ma ubezpieczenia zdrowotnego. Pracuje, ale żyje w skrajnej nędzy w bogatych Stanach Zjednoczonych, gdzie wielki „boom” ekonomiczny nie dotyczy znacznej części pracowników.

Ehrenreich pokazuje nie tylko nędzę, ale także doświadczaną przez tych pracowników dehumanizację. Są wyzyskiwani i muszą wykonywać pracę czasami jako maszyny, poddając się zasadzie „wydajności”. Kiedy praca zależy od wydajności ciała, kobieta musi uczyć się jak żyć z bólem i zmęczeniem, które wysysa jej życie i zostawia ją bez energii do innych zajęć. (Czekam na tłumaczenie redagowane przez Ehrenreich “Global Women”, która to książka dotyczy jeszcze bardziej wyzyskiwanej grupy kobiet – migrantów pracujących w domu jako sprzątaczki i nianie albo w burdelach – wśród których zdarza się wiele incydentów niewolnictwa i nieopłacanej pracy.)

Książkę „Za grosze. Pracować i (nie) przeżyć.” można tylko polecać. Książka obala obraz mitologicznego kapitalizmu z bogactwem dla każdego, który po prostu trochę popracuje i pokazuje ciemną stronę niskich kosztów.

„Za grosze. Pracować i (nie) przeżyć.” można nabyć w Infoszopie na ul. Targowa 22 w Warszawie.

Fragment książki " Za grosze. Pracować i (nie) przeżyć".

Ze wstępu Barbary Ehrenreich:

Pomysł, który doprowadził do napisania tej książki, narodził się w raczej wytwornym otoczeniu. Lewis Lapham, wydawca magazynu " Harper's", zaprosił mnie do francuskiej restauracji w rustykalnym stylu na lunch za 30 dolarów, by porozmawiać o artykułach, które ewentualnie mogłabym napisać do jego pisma. Nad, bodajże, łososiem i zieleniną wymienialiśmy opinie na temat popkultury, gdy rozmowa zeszła na jeden z lepiej znanych mi tematów - ubóstwo. Jak można żyć z zarobków, które otrzymują robotnicy niewykwalifikowani? Zastanawialiśmy się zwłaszcza, jak około czterech milionów kobiet, które znajdą się na rynku pracy w wyniku reformy zasiłków socjalnych, zdoła się utrzymać, zarabiając 6-7 dolarów za godzinę. I wtedy powiedziałam coś, czego od tamtej pory wielokrotnie żałowałam: " Ktoś powinien posłużyć się tu takim staroświeckim modelem dziennikarstwa - sprawdzić to na własnej skórze".

Miałam na myśli kogoś znacznie ode mnie młodszego, jakąś żądną sukcesu i mającą dużo wolnego czasu początkującą dziennikarkę. Jednak Lapham wykrzywił twarz w wariackim półuśmieszku i jednym słowem " ty" położył kres życiu, jakie znałam do tej pory - w każdym razie na dłuższy czas.

Ostatni raz ktoś namawiał mnie do porzucenia normalnego życia na rzecz banalnej, nisko płatnej pracy jeszcze w latach siedemdziesiątych, gdy dziesiątki, a może setki radykałów z poprzedniej dekady zaczęło zatrudniać się w fabrykach, by się "sproletaryzować", a przy okazji zorganizować klasę robotniczą w związki zawodowe. Nie należałam do tej kategorii. Żal mi było rodziców, którzy opłacili studia tym niespełnionym proletariuszom, żal mi było także ludzi, którym owi radykałowie zamierzali pomagać. W mojej rodzinie utrzymywanie się z niskiej pensji nie było zbyt odległą przeszłością, dlatego ceniłam sobie wspaniale niezależne, choć nie zawsze opływające w dostatki życie osoby zarabiającej pisaniem. Moja siostra zaliczyła całą serię nisko płatnych posad - przedstawicielki firmy telefonicznej, robotnicy w fabryce, recepcjonistki - nieustannie zmagając się z tym, co nazywała "beznadzieją życia niewolnicy cotygodniowych wypłat". Mój mąż i towarzysz życia od siedemnastu lat był - gdy go poznałam - magazynierem zarabiającym 4,50 dolara za godzinę; w końcu wyrwał się stamtąd i ku swemu zadowoleniu został działaczem związkowym w Teamsters. Mój ojciec był górnikiem w kopalni miedzi, wujowie i dziadkowie pracowali albo w górnictwie, albo w Union Pacific. Uważałam zatem, że siedzenie przez cały dzień przy biurku jest nie tyle moim przywilejem, ile obowiązkiem: czymś, co jestem winna tym wszystkim ludziom w moim życiu, żywym i umarłym, którzy mieli bardzo wiele do powiedzenia, ale nikt ich nie słuchał.

Moje wątpliwości potęgowali jeszcze niektórzy członkowie rodziny, zwracając mi uwagę na fakt, czym mi zresztą wcale nie pomogli, że w zasadzie mogłabym zrealizować cały projekt, nie wychodząc z domu. Wystarczy wypłacać sobie za ośmiogodzinny dzień pracy standardową stawkę osoby wchodzącej na rynek pracy, obciążać się opłatami za mieszkanie i jedzenie oraz innymi niezbędnymi wydatkami typu benzyna, a po miesiącu dokonać stosownych obliczeń. Ponieważ w moim mieście stawka godzinowa wynosi przeważnie 6-7 dolarów, a czynsze zaczynają się od 400 dolarów miesięcznie, wydawało mi się, że jakoś zwiążę koniec z końcem. Natomiast odpowiedź na pytanie, czy samotna matka pozbawiona zasiłku jest w stanie przeżyć bez rządowej pomocy w formie talonów na żywność, Medicaid oraz dopłat mieszkaniowych i dodatków na dzieci, była doskonale znana, zanim jeszcze wyrzekłam się domowych wygód. Według National Coalition for the Homeless, w 1998 roku - kiedy rozpoczęłam swój eksperyment - dopiero stawka w wysokości 8,89 dolara za godzinę pozwalała na wynajem jednopokojowego mieszkania, zaś Preamble Center for Public Policy oceniał, że szanse na znalezienie pracy za taką właśnie "stawkę przeżycia" przez typową osobę żyjącą z zasiłku wynosiły mniej więcej jak 97 do 1. Po co więc potwierdzać te nieprzyjemne fakty? Im bliżej było do rozpoczęcia zadania, którego się podjęłam, tym bardziej czułam się jak mój znajomy starszy pan, który używał kalkulatora, by sprawdzić swoje saldo bankowe, po czym i tak przeliczał wszystko jeszcze raz ręcznie na papierze.

Koniec końców jedynym sposobem na pokonanie oporów okazało się myślenie o sobie jako o naukowcu - którym zresztą zgodnie ze swoim wykształceniem jestem. Mam doktorat z biologii i nie otrzymałam go za siedzenie przy biurku i bawienie się liczbami. W tej dziedzinie nauki można teoretyzować, ile się chce, ale wcześniej czy później trzeba zakasać rękawy i zagłębić się w codzienny chaos przyrody, gdzie niespodzianki zdarzają się nawet w najbardziej banalnych pomiarach. Może gdy zaangażuję się w ten eksperyment, wpadnę na ślad jakichś tajnych systemów gospodarczych w świecie nisko opłacanych robotników? Bądź co bądź skoro niemal 30 procent siły roboczej pracuje za 8 dolarów za godzinę lub nawet mniej, jak doniósł w 1998 roku waszyngtoński Economic Policy Institute, być może istnieją jakieś nieznane mi triki, pozwalające za to przeżyć? Może nawet, pracując poza domem, odkryję w sobie nieznane pokłady energii, obiecane nam przez pracusiów, którzy przygotowali reformę zasiłków? Albo wręcz przeciwnie - poniosę nieoczekiwane koszty fizyczne, finansowe lub emocjonalne, które postawią na głowie wszystkie moje obliczenia? Jedynym sposobem sprawdzenia tego było zabranie się do roboty i pobrudzenie sobie rąk.

Podchodząc do sprawy naukowo, przyjęłam pewne zasady i kryteria. Zasada pierwsza była dość oczywista: poszukując pracy, nie mogę wykorzystywać umiejętności nabytych dzięki wykształceniu i doświadczeniu zawodowemu - zresztą nie znalazłam wielu ogłoszeń, w których poszukiwano publicystów. Po drugie, miałam przyjąć najlepiej płatne z oferowanych mi zajęć i postarać się je w miarę możności utrzymać - żadnych marksistowskich tyrad czy wymykania się do damskiej toalety, by czytać powieści. Zasada trzecia mówiła, że muszę znaleźć sobie jak najtańsze mieszkanie, a w każdym razie najtańsze spośród tych, które zapewniają pewien poziom bezpieczeństwa i prywatności; w tej kwestii moje standardy nie były całkiem sprecyzowane i - jak się okazało - z czasem się obniżały.

Starałam się przestrzegać tych zasad, ale w trakcie eksperymentu wszystkie w jakimś momencie nagięłam lub złamałam. Na przykład w Key West, gdzie późną wiosną 1998 roku starałam się o pracę kelnerki, próbowałam wywrzeć wrażenie na kobiecie przeprowadzającej ze mną rozmowę wstępną, mówiąc, że umiem powitać europejskich turystów stosownie do ich narodowości zwrotem Bonjour lub Guten Tag. Był to jedyny przypadek, kiedy w niewielkim stopniu wykorzystałam swoje rzeczywiste wykształcenie. Na ostatnim etapie mojej wędrówki, w Minneapolis, gdzie mieszkałam na początku lata 2000 roku, złamałam kolejną zasadę, nie przyjmując najlepiej płatnego z oferowanych mi zajęć; sami będziecie musieli ocenić powody, jakimi się kierowałam. I wreszcie, w końcowym okresie, rzeczywiście się załamałam i zaczęłam wygłaszać tyrady - ale robiłam to po kryjomu i nigdy tam, gdzie mógłby mnie usłyszeć ktoś z kierownictwa.

Musiałam także rozwiązać problem, jak się przedstawiać potencjalnym pracodawcom, a zwłaszcza jak wytłumaczyć nieszczęsny brak odpowiedniego doświadczenia zawodowego. Najłatwiej było powiedzieć prawdę, w każdym razie jej drastycznie okrojoną wersję: przedstawiałam się jako rozwiedziona gospodyni domowa, która po wielu latach wraca na rynek pracy - co w pewnym sensie odpowiadało rzeczywistości. Czasem - choć nie zawsze - dodawałam, że zajmowałam się sprzątaniem, podając dawnych współlokatorów i przyjaciółkę z Key West, której faktycznie od czasu do czasu pomagam sprzątać po obiedzie, jako osoby mogące wystawić mi referencje. Formularze podania o pracę zawierały również rubrykę "wykształcenie", doszłam jednak do wniosku, że doktorat nic mi nie pomoże - wręcz przeciwnie, pracodawcy mogą podejrzewać, że jestem alkoholiczką, fajtłapą lub kimś jeszcze gorszym. Ograniczyłam się więc do trzech lat college'u, podając nazwę swojej prawdziwej Alma Mater. Nikt nigdy nie kwestionował tych danych, a jak się później okazało, tylko jeden na kilkudziesięciu pracodawców zadał sobie trud sprawdzenia moich referencji. Raz wyjątkowo gadatliwa potencjalna pracodawczyni spytała mnie podczas rozmowy kwalifikacyjnej o hobby, ale gdy odpowiedziałam "pisanie", najwyraźniej nie dostrzegła w tym niczego dziwnego, choć oferowaną pracę równie dobrze mogła wykonywać analfabetka.

Na koniec postanowiłam nieco ograniczyć czekające mnie ewentualne udręki. Po pierwsze, założyłam, że zawsze będę dysponować samochodem. Na Key West jeździłam własnym; w innych miastach poruszałam się samochodami z wypożyczalni Rent-A-Wreck, za które płaciłam kartą kredytową, nie z zarobionych w tym czasie pieniędzy. Oczywiście mogłabym więcej chodzić albo wybrać pracę, do której można jeździć publicznymi środkami transportu, uznałam jednak, że opowieść o staniu na przystanku nie będzie dla czytelników szczególnie interesująca. Po drugie, wykluczyłam możliwość bezdomności. Pomysł polegał na tym, żeby w każdym kolejnym miejscu spędzić miesiąc i sprawdzić, czy jestem w stanie znaleźć pracę i zarobić dość pieniędzy na opłacenie czynszu za kolejny miesiąc. Gdyby się okazało, że mam płacić czynsz co tydzień, a skończyłyby mi się pieniądze - po prostu uznam, że moje zadanie dobiegło końca. Noclegownie czy spanie w samochodzie to nie dla mnie. Nie miałam też zamiaru się głodzić. Gdy nadszedł czas rozpoczęcia eksperymentu, obiecałam sobie, że jeśli kiedykolwiek okoliczności sprawią, iż mój następny posiłek stanie pod znakiem zapytania, zwyczajnie wygrzebię z torby kartę do bankomatu i będę oszukiwać.

Nie jest to więc opowieść o grożącej śmiercią "tajnej" przygodzie. Niemal każdy mógł zrobić to, co ja - szukać zatrudnienia, wykonywać pracę i starać się wyżyć z tego, co zarobi. Co więcej, miliony Amerykanów to właśnie codziennie robią, i to przy znacznie mniejszym rozgłosie i mniejszych rozterkach.

Odpowiedz



Zawartość tego pola nie będzie udostępniana publicznie.


*

  • Adresy www i e-mail są automatycznie konwertowane na łącza.
  • Możesz używać oznaczeń [inline:xx] żeby pokazać pliki lub obrazki razem z tekstem.
  • Dozwolone znaczniki HTML: <a> <em> <strong> <cite> <ul> <ol> <li> <blockquote> <small>
  • Znaki końca linii i akapitu dodawane są automatycznie.