Dodaj nową odpowiedź
„Przedszkole to nie firma” - odzyskiwanie obywatelstwa i kryzys opieki we Wrocławiu
gosposia_samosia, Wto, 2011-06-14 15:09 Prawa kobiet/Feminizm | Publicystyka„Przedszkole to nie firma” . Odzyskiwanie obywatelstwa i kryzys opieki we Wrocławiu.
6 czerwca odbył się protest rodziców przeciw obecnej sytuacji we wrocławskich przedszkolach. Była to natychmiastowa reakcja rodziców na coroczny problem braku miejsc dla ich dzieci w publicznych przedszkolach. Akcja została zorganizowana na forum wrocławskiego Informatora Edukacyjnego. O godzinie 10.00 rodzice spotkali się przed siedzibą Rady Miasta. Protest został jednak szybko spacyfikowany przez władze – rodziców zaproszono na rozmowę z wiceprezydentem Jarosławem Obrębskim i rzecznikiem prezydenta Wrocławia Pawłem Czumą. Rozmowa odbyła się w sali, z której wyproszono media i w której wyłączono klimatyzację przy 30 stopniowym upale.
Podczas debaty Feministyczna Akcja Krytyczna FAK! towarzyszyła rodzicom z transparentem „Przedszkole to nie firma”, a niniejszy tekst jest komentarzem do tego, co się wydarzyło podczas spotkania.
„Oddolna weryfikacja” – wiceprezydent uczy, jak wzajemnie donosić na siebie.
Głos rodziców – gniewny i krytyczny – dotyczył wielu kwestii, które nakładają się na siebie w ramach miejskiej polityki przedszkolnego systemu edukacji i opieki – czyli jednego z ważniejszych wymiarów dobrostanu społeczeństwa.
Jednym z pierwszy problemów, jakie rodzice podnieśli na spotkaniu, to niesprawiedliwy system zapisów do przedszkoli, który powoduje, że spora liczba dzieci nie może zostać objętych opieką. Rodzice mówili że kryteria oceniania „ kandydatów i kandydatek” do przedszkola są niesprawiedliwe i niejasne. Tzw. „rekrutacja” dzieli rodziców na tych, którzy mają większe lub mniejsze uprawnienia do przedszkolnej opieki, co powoduje, że wiele gospodarstw domowych zostaje zupełnie wykluczonych z systemu.
Niektórzy rodzice podejmowali problem „kombinowania” czy też „oszukiwania” podczas rekrutacji tak, by otrzymać jak najwięcej punktów. „Taki system uruchamia mechanizm łapówkarstwa, ludzie dają łapówki dyrektorom przedszkoli” – powiedział jeden z rodziców. Inny spytał: „Dlaczego nie aspirować do tego, że nawet dla 90% dzieci znajdą się miejsca w przedszkolach?”. Jedna z matek dodała: „Co robić z dziećmi? Nie możemy liczyć na rodzinę, na babcie … Babcie też pracują”.
Gniewną postawę rodziców zdyscyplinował wiceprezydent Obrębski, każąc im usiąść, przestać powoływać się na fikcyjne sytuacje i zachowywać się kulturalnie. Władza, pokazując swoją siłę i hierarchię, zaraz potem przeszła do argumentacji i odparcia zarzutów. Głosy oskarżeń i protestów wobec braku miejsc i źle funkcjonującego systemu przyjmowania dzieci do przedszkoli zostały wyciszone podczas profesjonalnej prezentacji w power-poincie, z której jasno wynikało, jak dobrze władza radzi sobie z opieką przedszkolną. „W ciągu 5 lat wybudowaliśmy najwięcej przedszkoli w Polsce” – chwalił się wiceprezydent Obrębski, pomijając fakt, iż ze slajdów jasno wynikało, że w ostatnich 4 latach istnieje permanentny systemowy problem z zapewnieniem opieki przedszkolnej – od roku 2007 istnieje deficyt około 900-1300 miejsc. Co roku w czerwcu kilkaset dzieci nie dostaje się do przedszkola.
Kiedy władze zorientowały się, że power-point nie oddziałuje ze swoją mocą , przyjęły strategię „dziel i rządź” oraz „zrzucaj odpowiedzialność”. Argument „kombinowania” podczas rekrutacji usadowiony został w „kłamliwych samotnych matkach”, które wykorzystują system, ciesząc się swoimi przywilejami. Samotne rodzicielstwo niemal natychmiast, jak papierek lakmusowy, nasączone zostało rozwiązłą seksualnością, nieusytuowaną w rodzinie i wymykająca się kontroli państwa: „Ludzie faktycznie żyją w związkach, ale prawnie nie […]Są różne sposoby definiowana niepełnej rodziny lub samotnego rodzicielstwa” – powiedział Obrębski i dodał, że jest za zdecydowanym ograniczeniem definicji samotnego rodzicielstwa – „samodzielne rodzicielstwo powinno być wtedy, kiedy mamy do czynienia z wdowami”.
Trzeba przyznać, że jest się dość bezradnym wobec tak szybkiej reakcji zawłaszczania argumentacji i znajdowania kozła ofiarnego. Nagle z dyskusji nad miejscami w przedszkolach przeszliśmy do rozmowy nad tym, że samotne rodzicielstwo zwykle oznacza „konkubinat”, a konkubinat jest formą oszukiwania Miasta i Miasto powinno mieć większa władzę weryfikowania seksualności swoich poddanych. Z drugiej strony, patrząc na politykę stosowaną wobec nieformalnych związków, to są one negowane, gdy tylko państwo zmuszone byłoby gwarantować prawa obywatelskie, jednak gdy chodzi o przyznawanie świadczeń i zliczanie dochodów, związki nieformalne nagle stają się formalnym gospodarstwem domowym.
Dalszym etapem spektaklu było podjęcie przez władze tematu „oddolnej weryfikacji” nieuczciwych rodziców. „Państwo oczekujecie weryfikacji, ale nie chcecie niczego dać od siebie” – powiedział Czuma, wzywając rodziców do „oddolnego” zgłaszania nieprawidłowości w systemie – co jednoznacznie zostało skrytykowane przez rodziców jako donoszenie, które nie rozwiązuje ich problemu.
Dziecko jest obywatelem/obywatelką.
Rodzice krytyczni wobec argumentacji władzy próbowali przenieść dyskusję na właściwy tor, czyli deficytu opieki nad dziećmi w mieście oraz wyjaśnienia, dlaczego miasto nie wywiązuje się ze swoich zadań i nie realizuje interesu obywateli:
- „Najgorsza sytuacja jest w tych dzielnicach, które się prężnie rozwijają, rozbudowują – tam nie ma wystarczających nakładów na opiekę i edukację. W tych dzielnicach mieszkają głównie ludzie młodzi z małymi dziećmi, a miejsc w przedszkolu jest 25 dla trzylatków”;
- „Stać nas na stadion, na fontannę…przecież mamy być stolicą kultury”;
- „System jest tak zbudowany, że pracująca para z dzieckiem nie ma możliwości dostania miejsca i ludzie zaczynają kombinować”.
Poprzez takie stwierdzenia rodzice podjęli jedną z ważniejszych kwestii w ramach świadczeń opiekuńczych miasta – problemu obywatelstwa czy raczej problemu odbierania obywatelstwa. Jak stwierdziła jedna z matek: „Trzylatek też ma prawo do edukacji, do rozwoju”. Biorąc pod uwagę, że urlop wychowawczy może trwać najdłużej do trzeciego roku oraz fakt, że opieka dzieci w wieku żłobkowym (od pół roku do 3 lat) niemal zupełnie w Polsce nie istnieje (tylko ponad 10% dzieci jest objęta taką opieką) można stwierdzić, że mamy do czynienia z permanentnym kryzysem opieki nad dziećmi.
„Miejsc brakuje. 1400 dzieci nie dostaje się do przedszkola, ale skala jest znacznie większa, bo wielu rodziców w ogóle nie podejmuje prób dostania tego miejsca i szukają rozwiązań na własną rękę. Brakuje miejsc znacznie więcej niż tylko te oficjalnie nieprzyjęte. Płacą na przykład za prywatne, ale tak nie powinno być, bo nawet skoro ich stać, oni nadal powinni mieć prawo do publicznego przedszkola” – argumentowali rodzice, powołując się na ustawę z 1991 roku dotyczącą systemu edukacji: „System oświaty zapewnia w szczególności: 1) realizację prawa każdego obywatela Rzeczypospolitej Polskiej do kształcenia się oraz prawa dzieci i młodzieży do wychowania i opieki, odpowiednich do wieku i osiągniętego rozwoju” (rozdz. 1, art. 1.).
Jedna z matek stwierdziła, że przepisy polskiego prawa są zawieszane, gdyż dla władzy „to jest nieważne. Bo pan mówi, że Państwo nie musicie [zapewniać opieki instytucjonalnej – przyp. FAK!]. A tu jest napisane, że musicie, że takie jest prawo każdego obywatela. A mój syn jest obywatelem tego kraju i tego miasta”. Powiązanie sposobu niedemokratycznego i antyspołecznego budżetowania w mieście (wydatki na estetykę miasta, jak fontanny, stadion czy elewacje kamienic) w obliczu braku lub niskich świadczeń dla obywateli dość jasno pokazuje, że sfera opieki jest zaniedbywana i niedowartościowana w obecnej logice zarządzania miastem.
Czy zatem dla władz miasta wychowywanie dzieci nie stanowi żadnej wartości? Niestety nie. W odpowiedzi na te argumenty usłyszeliśmy, że rozwiązaniem są prywatne przedszkola dofinansowane przez gminę. Innymi słowy, gminie obecnie nie opłaca się budować nowych przedszkoli, gdyż po obecnym wyżu demograficznym przyjdzie niż i istnieje obawa, że można „przeinwestować w edukację, a potem będą pustki [w przedszkolach – przyp. FAK!]” – jak stwierdził wiceprezydent Obrębski.
W tym miejscu warto podkreślić fakt, że do połowy lat 2000 mieliśmy do czynienia z masową skalą likwidowania placówek opiekuńczych dla dzieci we Wrocławiu. Nawet argument o tym, że Polska ma jedne z najniższych nakładów na edukację i opiekę w Europie i taka sytuacja powoduje systemowy problem – kryzys opieki - który można rozwiązać jedynie poprzez zwiększenie nakładów finansowych, pozostał bez refleksji dla przedstawicieli władzy: „Proszę zwrócić uwagę, co by to oznaczało w naszych podatkach, jakie to jest obciążenie. Uważam, że kluczem dla polskiej edukacji nie jest zwiększenie finansów. Po pierwsze uważam, że pewne zmiany prawne, sprawiające odbiurokratyzowanie szkoły, jest rzeczą ważniejszą dla efektów nauczania. Funkcjonuje Karta Nauczyciela, która broni także złych nauczycieli, których nie można zwolnić” – powiedział wiceprezydent Obrębski.
Odwoływanie się do „naszych pieniędzy z podatków”, których przecież „nie można przeznaczać” na rozbuchane świadczenia i usługi publiczne płynnie ułożyło się w łańcuch współczesnego zarządzania miastem, gdzie liczą się zyski a nie dobro mieszkańców i mieszkanek. Po raz kolejny użyto „kozła ofiarnego” (w postaci złych nauczycieli korzystających ze swoich praw wynikających z Karty Nauczyciela), by odwrócić uwagę od problemu i zrzucić odpowiedzialność za obecną sytuację na samych zainteresowanych, czyli tych którzy/które mają pod opieką małe dzieci. Należy również dodać, że miasto coraz bardziej ogranicza środki na świadczenia dla swoich mieszkańców w związku z coraz bardziej ograniczonymi subsydiami płynącymi ze skarbu państwa, a dostępne środki przeznaczane są na inwestycje, które nie podnoszą jakości życia mieszkańców i mieszkanek.
Lekiem na kryzys opiekuńczy jest dla włodarzy miasta prywatyzacja instytucji opiekuńczych oraz przerzucanie odpowiedzialności za opiekę i jej koszty na mieszkańców i mieszkanki miasta. Z jednej strony, wyjściem jest komercyjna i prywatna instytucja, na którą stać nielicznych/e, z drugiej, pomoc krewnych (w szczególności babć, które „przecież też pracują”). Żadna z tych opcji nie odwołuje się do powszechnego prawa dostępu do opieki i edukacji, które nie są naszym przywilejem, lecz prawem. W miastach pracujemy – nie tylko wtedy, gdy jest to praca odpłatna, ale także wtedy, gdy wykonujemy pracę opiekuńczą nad dziećmi czy osobami zależnymi i starszymi (które nie są w stanie opiekować się sobą).
Pracując (produkując usługi i towary) czy też wykonując pracę opiekuńczą, przyczyniamy się do tego, że społeczność może trwać. Jednak obecna polityka miasta czyni z opieki proces, który stoi po stronie „obciążeń budżetowych”, zamiast stanowić swoistą wartość. . Rekrutacja do przedszkoli poddana jest logice rynku, dzieci i ich opiekunowie muszą ze sobą konkurować o wolne miejsca – kto bardziej konkurencyjny, ten/ta dostaje miejsce. Żłobki, przedszkola, szkoły – tutaj rodzice muszą dostosowywać się do wymogów rynku. W takiej sytuacji opieka staje się kosztem, a tymi, które najwięcej muszą za nią zapłacić (energią, zdrowiem, czasem i budżetem domowym), są kobiety, gdyż na ich barkach spoczywa najwięcej obowiązków opiekuńczych.
„Przedszkole to nie firma”, a opieka nie może i nie powinna być rozpatrywana w rynkowych kategoriach zysków i strat. Rozwiązaniem jest oddolna organizacja i przeciwstawienie się sposobom zarządzania i gospodarowania w mieście – tak jak zrobili to rodzice na spotkaniu z władzami miejskimi. Co dalej? Jak stwierdziła jedna z matek – „Jeśli to jest ich odpowiedź, to następnym razem przyjdziemy na radę miasta z dziećmi. Jak nie ma przedszkoli, to radni będą musieli zająć się dziećmi. Będziemy okupować radę”.