Dodaj nową odpowiedź

Prywatne kliniki żerują na publicznych szpitalach

Kraj | Gospodarka

Prywatne kliniki żerują na publicznych - informuje Dziennik Gazeta Prawna. Wybierają sobie najłatwiejszych i najtańszych w leczeniu pacjentów. Ciężej chorych odsyłają do placówek publicznych. Pierwsze mają zyski i noszą miano zaradnych. Drugie muszą się zadowolić długami i satysfakcją z dobrze wykonanej roboty.

Dariusz Timler, zastępca dyrektora ds. lecznictwa w Wojewódzkim Szpitalu Specjalistycznym im. Mikołaja Kopernika w Łodzi, a jednocześnie ordynator Szpitalnego Oddziału Ratunkowego i dyrektor Centrum Urazowego, mówi, że w jego szpitalu problem jest dość dotkliwy. – Duży szpital publiczny, mający centrum urazowe lub szpitalny oddział ratunkowy, jest w sytuacji bez wyjścia: ma obowiązek przyjąć pacjenta, którego życie znalazło się w niebezpieczeństwie – wyjaśnia. Jeśli nie, na głowę zwalają się telewizja i prokurator, a nie wiadomo, co gorsze. Przyjmują więc chorych jak leci, a potem walczą w sądzie z Narodowym Funduszem Zdrowia o pieniądze za nadwykonania.

Wystarczy zapytać w dowolnym dużym szpitalu o takie przypadki, a opowieści płyną. Wiele związanych jest z ginekologią, bo porody w prywatnych klinikach to modna sprawa. – Świetnie, jeśli wszystko przebiega bez komplikacji – stwierdza dr Timler. Wtedy najważniejsza jest miła atmosfera, możliwość kąpieli w wannie, relaksująca muzyka. Ale wystarczy krwotok, aby te miłe skądinąd i potrzebne dodatki utraciły swoją rangę. Więc często jest rozpaczliwy telefon od dyrektora takiej prywatnej kliniki: ratujcie kobietę, my nie dajemy rady. Ratują: blok operacyjny mają pod parą 24 godz. na dobę, tak samo jak zespół specjalistów, pielęgniarki, anestezjologów. To kosztuje. – I tak heroicznym wysiłkiem i za pomocą dużych nakładów ratujemy człowieka, którym zajmował się ktoś inny – wzdycha lekarz.

On i wielu innych medyków zarządzających publicznymi placówkami twierdzą, że to wina wadliwego systemu. Prywatne placówki często nie są przygotowane, by pomóc choremu, którego stan radykalnie się pogorszył. Niby spełniają formalne wymogi NFZ, ale tylko na papierze: np. pewna sieć klinik ma podpisaną umowę z OIOM-em w Poznaniu, żeby przyjmował ich pacjentów. System to toleruje. Ale jeśli do zdarzenia dojdzie w Łodzi, nikt nie będzie wiózł chorego tyle kilometrów, boby nie dowiózł go żywego.

Druga sprawa to kwestia wyceny poszczególnych procedur. Pacjent „nagły”, przyjęty w trybie ostrodyżurowym, jest średnio 1,5 razy droższy niż ten, którego leczenie odbywa się planowo – można go było przygotować do hospitalizacji, zrobić badania. Taki „planowy” to także mniejsze ryzyko, że pojawią się komplikacje. Jeśli więc na placówkę spada deszcz „nagłych” pacjentów, siłą rzeczy zwiększają się jej koszty. A prywatna jednostka, pozbywając się trudnego pacjenta, tnie jednocześnie wydatki. I ma zysk.

Więcej: http://serwisy.gazetaprawna.pl/zdrowie/artykuly/677509,prywatne_kliniki_...

Odpowiedz



Zawartość tego pola nie będzie udostępniana publicznie.


*

  • Adresy www i e-mail są automatycznie konwertowane na łącza.
  • Możesz używać oznaczeń [inline:xx] żeby pokazać pliki lub obrazki razem z tekstem.
  • Dozwolone znaczniki HTML: <a> <em> <strong> <cite> <ul> <ol> <li> <blockquote> <small>
  • Znaki końca linii i akapitu dodawane są automatycznie.