Publicystyka

Wędrujący bilet rodzi solidarność

Publicystyka | Transport

We wczorajszym wydaniu Gazety Wyborczej ukazał się artykuł Mateusza Żurawika pt. „Wędrujący bilet? Lepiej niech on nie wędruje”. Poniżej odpowiedź FA-Kraków.
http://krakow.gazeta.pl/krakow/1,35821,10189475,Wedrujacy_bilet__Lepiej_...

Akcja „Wędrujący bilet” ma szerszy wymiar niż tylko namawianie do zaoszczędzenia pieniędzy. To przykład obywatelskiego nieposłuszeństwa. Nie zgadzamy się na obciążanie kosztami nieudolnych działań władz Krakowa zwykłych mieszkańców.

MPK nie jest komercyjną firmą, lecz ma misję społeczną. Podwyżki cen biletów uderzyły w zwykłych, niekoniecznie zamożnych mieszkańców. Niestety władze nie raczyły nawet zapytać ich o zdanie w tej sprawie. Akcja „wędrujący bilet” jest więc formą negocjacji z miastem i zwrócenia uwagi na niewłaściwy proceder, jakim jest szukanie oszczędności w kieszeniach mieszkańców. Dotyczy to również serii innych podwyżek czekających mieszkańców naszego miasta jesienią.

Inna sprawą jest fakt, iż kupując bilet na 60 minut i przejeżdżając na nim 40, pozostaje do wykorzystania jeszcze 20. Analogiczna sytuacja występuje, gdy kupujemy bilet jednorazowy dotyczący całej trasy i np. jadąc z Placu Centralnego na Dworzec Główny, przekazujemy go na przystanku pod dworcem wsiadającemu, który udaje się do Bronowic. W taki oto sposób wykorzystujemy całość usługi, za którą zapłaciliśmy, a w tramwaju jest cały czas jedna osoba.

Jest jeszcze inny – dla nas jako anarchistów najważniejszy – aspekt „wędrującego biletu”. Gdy jeden człowiek oddaje drugiemu bilet, rodzi się wartość, której nie można przeliczyć na pieniądze – solidarność. Politycy chcą, abyśmy byli podzielonym społeczeństwem – łatwiej im wtedy nami rządzić. Bądźmy więc solidarni, bo prawda jest taka, że w społeczeństwie, gdzie ruchy społeczne są silne, to nie politykom a obywatelom żyje się lepiej. Nasza akcja wspiera tych ostatnich.

http://fakrakow.wordpress.com/2011/08/29/wedrujacy-bilet-rodzi-solidarno...

Wiktor Wojciechowski, geniusz z Fundacji Leszka Balcerowicza, ma rozwiązanie na niepewność zatrudnienia

Publicystyka

Wszyscy odkrywają umowy śmieciowe. Nawet Gazeta Wyborcza. Nawet rząd. A jeszcze niedawno o prekaryzacji i umowach śmieciowych można było przeczytać tylko na stronach organizacji anarchosyndykalistycznych.

Nagle wszystkich olśniło, że wolna amerykanka na rynku pracy nie rozwiąże magicznie wszystkich problemów, oraz że utrata stabilności zatrudnienia nie rozwiązuje kryzysu, ale go powoduje.

Nawet szef doradców premiera, Michał Boni, znany zwolennik zaostrzania polityki socjalnej i „wygaszania przywilejów emerytów” stanął na czele projektu rządowego raportu na temat zatrudnienia wśród młodych. Co czytamy w raporcie? UWAGA! Eksperci przestrzegają, że kryzys może pogłębić bezrobocie wśród młodych i że grozi nam „stracone pokolenie”. Uczeni urzędnicy dostrzegli, że największym problemem jest niestabilność zatrudnienia, która dotyczy prawie 60% umów o pierwszą pracę.

Dr. Wiktor Wojciechowski, geniusz z Fundacji Leszka Balcerowicza Forum Obywatelskiego Rozwoju, uważa, że upowszechnienie żłobków i przedszkoli jest sensowne. Fantastycznie! Dziełu upowszechnienia na pewno bardzo pomoże niedawne podniesienie opłat za żłobki o 600%!

To nie koniec objawień doktora. Zdaniem Wojciechowskiego, salomonowym rozwiązaniem braku stabilności zatrudnienia i zbyt wielu umów na zatrudnienie czasowe, powinno być zliberalizowanie umów na czas nieokreślony, które umożliwi łatwiejsze zwalnianie!

Genialne! Eureka! Żeby uchronić pracowników przed niepewnością zatrudnienia na umowy czasowe, trzeba ułatwić zwalnianie tych, którzy są na umowach stałych! Proste i skuteczne. Proszę o przyznanie Nagrody Nobla w trybie natychmiastowym!

Odkrywczy artykuł Gazety Wyborczej jest tu: http://wyborcza.pl/1,75248,10189757,Rzad_sie_bierze_za_smieciowe_umowy.h...

Obóz jakich mało...

Publicystyka | Ruch anarchistyczny

W tym roku, po raz piąty już z kolei, do niewielkiej miejscowości w Beskidzie Żywieckim - nieopodal Makowa Podhalańskiego - zjechali się anarchiści by rozbić swój obóz. Miejscowa ludność nie uciekała przed nimi w popłochu, ksiądz z kazalnicy ani raz się nie zająknął na ich temat a i lokalna policja raczej omijała ich obozowisko z daleka. Jednym słowem: sielanka! Ale do rzeczy.

5. Obóz Federacji Anarchistycznej rozpoczął się 14. sierpnia i trwał przez 8 dni. Frekwencyjnie było całkiem nieźle - przez obóz przewinęło się co najmniej 50 osób, ale najwięcej ludzi przybyło oczywiście w otwierający imprezę weekend (tzw. długi weekend). Na miejscu stawili się anarchiści i anarchistki, można rzec, z całej niemal Polski. Poza dużymi „aglomeracjami” jak Śląsk, Kraków, Łódź, Warszawa, Szczecin czy Lublin - byli również ludzie z mniejszych miast - Częstochowa, Koszalin, Mielec, Leżajsk, Nowa Sarzyna czy Świdnik. Jak zwykle, zabrakło reprezentantów kilku ośrodków, ale to oni, a nie ci obecni, mają czego żałować…

Pierwszy dzień obozu (14. sierpnia) był również dniem urodzin anarchistycznego periodyku „Inny Świat”. Pismo to, wedle polskiego ustawodawstwa, stało się pełnoletnie. 18-ste urodziny „Innego Świata” uczczono serią interesujących wykładów (o historii polskich pism anarchistycznych, potrzebie tworzenia dziś prasy trzecio-obiegowej i wspominkach Redaktora Naczelnego :) poprzedzonych krótkim wstępem jednego z organizatorów obozu (z okazji pierwszej pięciolatki) oraz hucznym ogniskiem zakrapianym produktami browarniczymi i wodą ognistą. Z tejże też okazji ukazał się okolicznościowy numer „Innego Świata” połączony w jedno z premierowym wydaniem „Gazety Obozowej” - inicjatywy która miejmy nadzieję, nie będzie jednorazowym wybrykiem obozowej ekipy. (Pisemko można pobrać tutaj). Inną atrakcją związaną z rocznicami obchodzonymi w czasie trwania obozu była możliwość samodzielnego wykonania sobie nadruku na koszulce z okolicznościowymi motywami. Metodą szablon + farba, w ciągu tygodnia, ozdobiono z całą pewnością co najmniej kilkanaście koszulek…

Kolejne dni obozu przyniosły nam zarówno strawę dla ducha (wykłady) jak i ciała (zajęcia sportowe i nie tylko…). Z zapowiadanych wykładów odbyły się niemal wszystkie (jeden wykład odpadł z powodu choroby, drugi - niestety - lenistwa), więc można było posłuchać o życiu i walce Rewolucyjnego Mściciela Jakuba Dryni (ten, z przyczyn technicznych, odbył się właściwie w pierwszy dzień obozu), historii Związku Związków Zawodowych, dzisiejszej działalności hiszpańskiej CNT, międzynarodowych kampaniach solidarnościowych w obronie pracowników czasowych, walce o prawa uchodźców - na przykładzie problemów rodziny Pobierzynów (wykład ten wywołał chyba największe emocje wśród zebranych…), poradach dla uczestników demonstracji, dyskursie i dezinformacji wokół problemów z elektrowniami atomowymi w Polsce i bezpośredniej relacji z „hiszpańskiej rewolucji” i szumu jaki wywołała ona w środowiskach wolnościowych. Większość wykładów wywoływała żywe reakcje i dyskusje które niejednokrotnie przeobrażały się w wieczorowo-nocne pogawędki przy wspólnym ognisku.

Jak to bywa wśród anarchistów - nie zawsze wszystko idzie zgodnie z planem i czasem okazuje się, że poza rzeczami które się nam nie udają, są również takie, które są dla nas niespodzianką. Tak było w tym roku na obozie. Pierwszą niespodzianką było przybycie na obóz człowieka którego na potrzeby tego tekstu nazwę X. Otóż owy X, nie dość, że okazał się bardzo sympatyczną osobą, to jeszcze postanowił zorganizować dla obozowiczów trening z samoobrony i ataku w razie ulicznej konfrontacji z wrogami wolności. Chętni znaleźli się głównie wśród facetów, ale w treningu brała udział również dziewczyna (szkoda, że tylko jedna się zdecydowała) Miejmy nadzieje, że ćwiczący nie będą musieli zbyt często używać wyćwiczonych technik w życiu, a jeśli im się to przytrafi, to niechaj będą im jak najbardziej pomocne.

Drugą niespodzianką była wizyta Michała, sympatycznego, inteligentnego ale i skromnego człowieka który postanowił żyć na styku cywilizacji i dzikiego życia, z przewagą tego drugiego. Michał mieszka ze swym koniem i kozą nieopodal miejsca w którym co roku rozbija się obóz. Drogę do obozu pokonał częściowo pieszo, częściowo wierzchem. Jego wizyta bardzo urozmaiciła życie obozowiczów. Dla niektórych była pierwszą okazją by napić się świeżego koziego mleka czy pojeździć konno „na oklep” (chętnych było wielu i każdy skorzystał z okazji). Inni mogli spróbować swych możliwości w rozpalaniu ognia tak, jak robiło się to wieki temu, albo popróbować procy - takiej samej jaką biblijny Dawid pokonał wielkiego Goliata. Niektórzy zakosztowali zupy ugotowanej z dobrodziejstw rosnących na pobliskich polach a wszyscy w zasadzie mogli pogadać z Michałem o tym, jak żyć z dala od dobrodziejstw współczesnej cywilizacji. Są pewnie tacy, co do dziś się dziwią temu, iż można żyć bez prądu i bieżącej woda, ale zapewne po obozie wielu zastanawiało się też, czy sam/sama dałabym radę żyć tak jak on. Jego wizyta z pewnością dużo wniosła do obozowej społeczności i mamy nadzieję, że nie będzie ona ostatnią i spotkamy się z nim znów za rok…

Z innych poza planowanych rzeczy mieliśmy również „rolniczy kwadrans” - pogawędkę o tym, jak samemu w „okolicznościach przyrody” wyhodować sobie różne roślinki - jak i też mogliśmy się dowiedzieć, iż zawiązany został nowy anarchosyndykalistyczny związek zawodowy o nazwie Federacja Pracownicza. Co niektórzy wybierali się również na górskie wycieczki, m.in. w nocy - by wraz z innymi przeżywać wschód słońca na Babiej Górze.

Tegoroczny Obóz Federacji Anarchistycznej nie należał do najlepszych, jeśli chodzi o samą organizację - można by rzec, iż raczej się samoorganizował a nie był organizowany - ale to pokazało, że tak naprawdę grupa pozytywnie nastawionych wobec siebie osób może „ułożyć” sobie życie ta, by każdy wiedział co ma robić i kiedy. Owszem, niektórzy się czasem „migali”, ależ czy to też nie leży w naturze człowieka? Tym bardziej anarchisty? :) Obóz JEST, dlatego, iż są ludzie którzy chcą tam przyjeżdżać i wspólnie spędzać czas - zarówno aktywnie, jak i mniej. Wbrew opiniom niektórych - że to niby przedszkole i dziecinada - obóz spełnia swoją rolę, zacieśniając więzi międzyludzkie, tworząc zalążki społeczeństwa opartego na wzajemnym zaufaniu, pomocy wzajemnej i wolności jednostki w społeczeństwie. Jeśli ktoś do tej pory tego nie zrozumiał, nie zrozumie tego chyba już nigdy.

Dziś 5. Obóz Federacji Anarchistycznej jest już tylko wspomnieniem w głowach jego uczestników. Większość z nich pewnie już zaczęła odmierzać czas do kolejnej połowy sierpnia, by ponownie spotkać się Pod sosnami… Większość z pewnością życzy Obozowi kolejnych 5 lat. My do tych życzeń się jak najbardziej przyłączamy!

Anarchiści z Południa

Akcja: Wędrujący bilet

Publicystyka | Transport

Transport publiczny w Krakowie publicznym coraz bardziej jest jedynie z nazwy. Nasze wydatki na przejazdy można jednak skutecznie ograniczyć, legalnie i bez ryzyka otrzymania mandatu. Wystarczy zostawiać skasowany bilet dla kolejnego podróżnego.

Władze Krakowa podniosły ceny biletów MPK. Od 4 sierpnia za przejazd trzeba zapłacić po kilkadziesiąt groszy więcej. Ograniczona została również ilość i częstotliwość połączeń. Mamy więc paradoksalną sytuację, w której za gorsze usługi zmuszeni jesteśmy płacić więcej.

Kiepskiej jakości usług świadczonych przez MPK dowodzi również akcja prowadzona przez lokalny oddział Gazety Wyborczej – pod hasłem ” Białe plamy krakowskiej komunikacji”. Mieszkańcy mogą zgłaszać miejsca do których MPK nie dociera w wystarczającym stopniu. Doskonałym przykładem obrazującym problem jest ulica Kuźnicy Kołłątajowskiej, położona 4 kilometry od Dworca Głównego, do której dojazd z niego zajmuje ponad godzinę. Konieczność przesiadki sprawia, że koszt takiego przejazdu tam i z powrotem wynosi 11 złotych i 20 groszy. Podobnych miejsc w Krakowie niestety jest więcej.

Od kilku miesięcy kontrolerzy posiadają też dodatkowe uprawnienia które umożliwiają im użycie przemocy wobec pasażera, który nawet o minutę ponad czas przewidziany na bilecie przebywał w pojeździe. W regulaminie nie uwzględniono korków, niepunktualności autobusów w miejscach przesiadek oraz innych czynników. Coraz więcej jest natomiast przypadków w których kontrolerzy w brutalny sposób traktują pasażerów. Warto zaznaczyć iż ustawa dająca im takie uprawnienia nie jest zgodna z konstytucją, jasno określającą kto ma prawo do użycia środków przymusu bezpośredniego.

Odpowiedzią pasażerów na podwyżki może być odświeżenie rozwiązania, które kiedyś stosowane było w wielu miastach dość powszechnie. Chodzi o przekazywanie skasowanych biletów kolejnym pasażerom. Można to łatwo zrobić wysiadając z pojazdu lub pytając czekających na przystanku. Bardziej nieśmiałym zostaje możliwość pozostawiania biletu np. na automacie biletowym. Kolejnym podróżnym przekazać warto jeszcze ważne bilety czasowe lub jednorazowe. Pomimo, iż bilet traci ważność po dojechaniu do końcowego przystanku, to w Krakowie nie brakuje długich linii przecinających całe miasto, na których przekazywanie biletów sprawdza się najlepiej.

Podobne kampanie pojawiły się ostatnio również w Trójmieście, Warszawie oraz Wrocławiu będąc odpowiedzią na horrendalne podwyżki cen biletów. Stanowią one z jednej strony praktyczny sposób na ograniczenie naszych wydatków na przejazdy, a z drugiej formę protestu przeciwko obciążaniu kosztami nieudolności władz zwykłych mieszkańców. Inicjatywę w Krakowie można poprzeć za pomocą facebooka: http://www.facebook.com/event.php?eid=263393310338329.

Innym ciekawym rozwiązaniem są kasy ubezpieczeniowe dla gapowiczów. Systemy takie polegają na tym, że uczestniczący w nich płacą małą sumę do ubezpieczalni, a jeśli zostaną złapani na jechaniu bez biletu, karna opłata jest wypłacana ze wspólnej kasy. Pomysł polega na tym, że jeśli ryzyko jest współdzielone pomiędzy wielu ludzi, każdy ryzykuje mniej i zawsze starcza pieniędzy na płacenie kar. A wydatek na składkę ubezpieczeniową jest zawsze mniejszy, niż wydatek na bilety. Rozwiązania takie z powodzeniem działają w Szwecji oraz w niektórych miastach w USA. (niekasuj.org, planka.nu)

Za: http://fakrakow.wordpress.com/2011/08/15/akcja-wedrujacy-bilet/

Miejskie gry społeczne, czyli obniżka cen biletów komunikacji miejskiej

Publicystyka

Nie masz biletu? Ręce na kark i na zewnątrz!

Władze miasta dbają o to, abyśmy nie zaznali w spokoju. Może to i dobrze, bo żałosnym jest popadanie w marazm, kiedy warunki w których przychodzi nam żyć niemal nakazują bunt.

Tym razem przygotowano nam letnią ofertę (wydawałoby się) nie do odrzucenia: kolejną podwyżkę cen biletów komunikacji miejskiej. Gdy już wrócimy z wakacji (ci którzy sobie na nie uciułali) będziemy mogli dać się pożreć kasownikom i kanarom. Oferta wejdzie w trzech aktach, aby szok nią wywołany nie był od razu śmiertelny. W sumie ceny biletów wzrosną o, bagatela, 70-100%.

Aż się prosi wypisać długą listę, trwających równolegle, anty-społecznych wydatków i inwestycji władz miasta. Ile idzie na utrzymanie armii biurokratów, ile kosztuje nas ekskluzywny tryb życia wszystkich polityków i urzędników miejskich, ile na dozbrajanie policji, instalowanie coraz gęstrzej sieci miejskiego monitoringu, itd. Ale przecież wszyscy doskonale o tym wiemy. I to nie od dziś. Na opisywanie tego, jak wyższe sfery traktują najgorzej usytuawane sfery społeczeństwa, szkoda już chyba czasu.

A kto wypełnia po brzegi warszawskie tramwaje, autobusy i metro? Prezesi firm? Menadżerowie, prokuratorzy, ministrowie, deweloperzy, właściciele kamienic oraz ich najbliżsi współpracownicy? Ludzie ci w większości nie wiedzą nawet jak wygląda bilet czy kasownik, nie mówiąc już o znajomości odczucia towarzyszącego każdemu śmiertelnikowi, gdy słyszy: „Bilety do kontroli proszę!”.

„Proszę?”... Po co właściwie ta fałszywa uprzejmość? Przecież uczciwiej by było: „Kto przebywa w tym tramwaju nielegalnie, ręce na kark i zbierać się przy drzwiach do wyjścia! Reszta zostaje na swoich miejscach, patrzy przez okno i udaje, że jest fajnie i normalnie!”

Poczucie winy po niewłaściwej stronie

A jednak nie - nie będziemy zajmowali się tłumaczeniem dlaczego podwyżka cen biletów, podjęta przez właścicieli luksusowych aut i wymierzona w najuboższe sfery społeczne, jest nieakceptowalna. Fala krytyki i tak już ruszyła. Solidaryzując się z tymi głosami, ale zarazem zdając sobie sprawę, iż tradycyjnie zostaną one zignorowane, warto chyba już teraz przejść do studiowania pragmatycznych metod reagowania na podwyżkę. Zrobiono już dobry początek wzywając do referendum w sprawie podwyżek i apelując do powrotu zwyczaju przekazywania sobie biletów (kampania „Podaj bilet”). Pójdźmy dalej tym tropem.

Na wstępie wyjaśnijmy jednak pewną zasadniczą kwestię. Przy obecnych nierównościach społecznych, w które doskonale wpisuje się ciągłość podwyżek cen biletów, jazda na gapę i utrudnianie pracy kontrolerom nie może kojarzyć się z czymś negatywnym, wstydliwym, z odczuciem strachu czy poczuciem winy. Tym bardziej, że już od dawna nie kasujemy biletów z przekonania o społecznej wartości tego aktu, ale w obawie przed konsekwencjami. Sytuacja ta wymaga więc odwrócenia dotychczasowej percepcji. To pomysłodawcy i ustawodawcy podwyżki (politycy i władze miasta) oraz jej egzekutorzy (kanarzy i sądy) powinni się wstydzić, odczuwać stres i poczucie winy.

Na szczęście nie żyjemy na socjalnej pustyni. W dziesiątkach miast i metropolii społeczności walczą, często bardzo skutecznie, z wyciskaniem z nich ostatniego grosza. Gdzie ruch społeczny tam i doświadczenia. A z tych należy czerpać i korzystać. Jako, że współczesny antyfaszyzm, z którym się utożsamiamy, to ruch społeczny konfrontujący wszelkie objawy dyskryminacji, nie pozostajemy także bierni wobec wykluczeń o podłożu ekonomicznym. Nie godząc się na zinsytucjonalizowane napastowanie tych, których nie stać (już teraz!) na opłaty komunikacji miejskiej, zapraszamy do wspólnego studiowania praktyk solidarnego oporu.

URBAN SOCIAL GAMES: „Wierni towarzysze podróży”

W kilku europejskich metropoliach funkcjonuje kampania „wiernych towarzyszy podróży” będąca niewinną, acz skuteczną rozrywką z kategorii miejskich gier społecznych. Wyobraźmy sobie, że w każdy wtorek, czwartek i sobotę, o godz.17, na Pl.Bankowym spotyka się liczne grono „wiernych towarzyszy podróży”. Raz zbierze się ich 15, innym razem 115. Wszyscy kupują po bilecie co jest jedyną inwestycją konieczną do przeprowadzenia akcji. Następnie towarzystwo dzieli się na 7-10 osobowe grupy. Grup będzie więc zwykle od kilku do kilkunastu. W grupy można dobrać się tak, aby były w nich osoby, które już się znają, albo też tak, aby zawrzeć w nich nowe znajomości - w końcu będziemy się za chwilę wspólnie bawić. Ważne są dwie sprawy: aby większość miała ważne bilety oraz, aby grupy nie były mniejsze niż 7-8 osobowe. Od tej chwili, każda grupa rusza swoim szlakiem... czyli wsiada do jakiegoś tramwaju/autobusu i wypatruje pierwszych kanarów. Gdy tylko ich dostrzeże, przykleja się do nich jak rzep do psiego ogona i nie odpuszcza przez następne 1-2 godziny. Gdy tylko kanarzy wsiadają do jakiegoś pojazdu, ferajna wsiada z nimi oznajmiając głośno wszystkim pasażerom, że wraz z nią do pojazdu wsiadają kanarzy. Nie ma w tym nic karalnego jeżeli robi się to w „kulturalny” sposób. Poza tym wszyscy mają ważne bilety, a więc mogą jeździć jak i dokąd chcą: wte i wewte, w kółko, wsiadać i wysiadać. I tak też grupa się zachowuje, będąc wiernymi towarzyszami podróży... kanarów. W tym samym czasie pozostałe grupy robią to samo. Czasami spotykają się i mogą sobie pomachać, albo wymienić kanarami, gdy są już znudzone swoimi. W ramach towarzyszenia kanarom, można robić wiele innych użytecznych rzeczy m.in. (nie)sztuczny tłok, wchodzić w dialog z pasażerami, wchodzić w dialog z kanarami, prowadzić badania socjologiczne, zbierać podpisy pod petycją o darmową komunikację miejską, wydawać różne wesołe dźwięki, klaskać, mlaskać, udzielać wywiadów dziennikarzom, reklamować naszą podróż na facebooku, etc. Kiedy grupie odechce się podróżowania, zostawia kanarów w spokoju. W 99% to ci ostatni rezygnują jako pierwsi. Czasem naprawdę szybko.

Efekty całej kampanii? Nie łamiąc prawa, świetnie się bawiąc, poznając nowych miłych ludzi, miasto oczyszczane jest z kontrolerów, wielu osobom oszczędzana jest masa kłopotów związanych z karami, przejazdy tanieją, a komunikacja miejska staje się wreszcie przestrzenią, w której mają miejsce solidarne i wesołe zdarzenia. Przy szerokiej partycypacji, na przykład kilkuset czy nawet kilku tysięcy osób, wystarczy, że każda osoba stanie się wierną/wiernym towarzyszką/em podróży raz w miesiącu, a i tak warszawska komunikacja będzie non stop tętniła od wesołych oznajmień: „Drodzy pasażerowie, chcieliśmy wam przedstawić kogoś, kto właśnie przyłączył się do grona pasażerów...”.

URBAN SOCIAL GAMES: „Pasażer zawsze pomoże harcerzom”

Przychodzi moment zablokowania kasowników przez kanarów. To moment otwarcia pewnego rodzaju gry nerwów. Oczywiście kanarzy przechodzą specyficzne przeszkolenie, którego sednem jest zdemolowanie nas poczuciem winy, wywołanie w nas stresu, poddanie się ich władzy. Wystarczy spojerzeć na większość pasażerów, którzy nawet nie czekając aż kontoler do nich podejdzie, wyciągają odruchowo bilety na sam jego widok . To nie objaw zrozumienia czy chęć współpracy, a właśnie efekt stresu, swoistej tresury jakiej nas poddano.

Ale i tym problemem zajęły się już ruchy społeczne, propagując działania nastawione na neutralizowanie przyczyn i efektów owego stresu. Chodzi o wyrabianie nawyków odwrotnych do narzucanych nam przez system kontroli. Wyobraźmy sobie, że kanarzy wzywają do przygotowania biletów, a wszyscy pasażerowie posiadający ważny bilety, zamiast natychmiastowego nerwowego grzebania w torebkach i kieszeniach, zabijają w sobie odruch stadny i zachowując się racjonalnie czekają spokojnie aż kanar zwróci się do nich bezpośrednio.Taka reakcja ma nie tylko wymiar antystresowy, ale też solidarnościowy w stosunku do tych, których tego dnia nie było stać na zakup biletu. Zamiast ulegać skokowi ciśnienia, pasażerowie otwierają swoje ulubione czasopisma i książki albo dzwonią do najbliższych, aby dowiedzieć się jak im upływa dzień. Zapytani o bilet doczytują do końca zdanie/akapit, albo spokojnie kończą rozmowę. Przyglądają się z zainteresowaniem legitymacji kontrolera (zakładając najpierw okulary, jeśli takie noszą). Następnie uśmiechają się do kanara ze zrozumieniem i zaczynają poszukiwanie biletu. W modzie pozostają ubrania z dużą ilością kieszeni! Odyseja po kieszeniach trwa od góry do dołu, z prawej do lewej, zewnętrzne i wewnętrzne... Napięcie rośnie. Tym razem jednak w kontrolerze! Pasażer nie ma powodów do pośpiechu – to nie zawody. To wojna nerwów, której pasażerowi nie wolno stać się ofiarą! Wreszcie odkrywa właściwą kieszeń. I wyjmuje z niej: bukiet kolorowych biletów z ostatnich tygodni. Tak, tak - każdy kultywuje swoje małe świństewko: jeden biega po mieście i wypisujać ludziom kary, inny kolekcjonuje bilety. Oto najwłaściwsza pora, aby się tym hobby pochwalić! Pełna garść biletów. A jeden z nich to ten właściwy! Który? To trzeba najpierw sprawdzić. Pasażer-kolekcjoner rozpoczyna przegląd biletów. Do tego musi odłożyć ulubione czasopismo (potrzebuje obu dłoni) oraz ponownie włożyć okulary. Sprawdzanie wybitych na biletach dat to dla kolekcjonera masa wspomnień i wzruszeń. Nad niektórymi rozczula się krócej, nad innymi dłużej. „O, to ten z zeszłego czwartku. Jechałam akurat na randkę. Co to był za dzień...”. Kto wie, może kanar chce posłuchać co się wydarzyło tego dnia... W każdym razie pasażer szuka skrupulatnie, gdyż znalezienie ważnego biletu jest jego obywatelskim obowiązkiem! Po przejżeniu całej talii biletów dochodzi do kulminacji. Pasażerowi przypomina się, że zostawił sobie, na czarną godzinę, jeden bilet w portfelu. Wygrzebuje portfel (jeżeli wie, w której kieszeni go ma, to nie trwa to zbyt długo) i wyłuskuje z niego złoty bilecik, sprawdzając raz jeszcze wnikliwie wydrukowaną na nim datę. Tak, to on. Oto moment uroczystego wręczenia. Zdaża się, że pasażer jest tym momentem tak poruszony, że bilet wypada mu z ręki. Trochę wstyd, to fakt, ale ludzka rzecz. Następuje krótka konsternacja, kto właściwie ma bilet teraz podnieść. Pasażer czy może osoba, której zależy na jego obejrzeniu? A może jadący tym samym pojazdem harcerze? Pasażer rozgląda się za harcerzami, ale ci w międzyczasie wysiedli. Nie mając ważnych biletów skorzystali z tego, że obaj kanarzy byli mocno zaabsorbowani i opuścili pojazd jakieś 5 minut temu.

Dalsze przykłady Urban Social Games już wkrótce!

(tekst ukazał się w lipcowym numerze warszawskiego biuletynu antyfaszystowskiego „Pod Brukiem leży Plaża”)

List otwarty do Podróżnych

Kraj | Prawa pracownika | Publicystyka | Strajk

Kolejowe związki zawodowe od ponad trzech lat usilnie zabiegały o podwyżki płac. Bez skutku. Zapowiedź strajku spowodowała, że od sierpnia wprowadzono podwyżkę rzędu 120 zł. Tyle tylko, że właściciele nakazali wdrożenie podwyżki nie przekazując spółce dodatkowych pieniędzy na ten cel, co grozi dalszym zadłużaniem firmy i prowadzi do jej bankructwa. Chcemy, aby zlikwidowano patologie na kolei, a kolejarz mógł pracować w dobrze zarządzanej firmie, dającej dobrą ofertę dla podróżnych i w ten sposób zapracować na podwyżkę, a nie by doprowadzano firmy do upadłości.

Nie moralizuj, nie osądzaj, nie rób zdjęć - komentarz na temat zamieszek w UK

Publicystyka

"Istnieje w Anglii podklasa, jakiej nie ma nigdzie indziej w Europie. Biali, słabo wyedukowani, bez żadnych środków społecznego rozwoju, stanowią doskonały przykład efektów anglo-saksońskiego kapitalizmu oraz jego dehumanizującego programu. Specyfika angielskiej perwersji polega na tym, że ta ludność szczyci się swoją nędzą i ignorancją. Sytuacja jest beznadziejna. Większe nadzieje wiążę z młodzieżą z naszych przedmieść"

Jean - Baptiste Clamence; Albert Camus "Upadek", 1956.

Ktoś zwrócił się do mnie dziś rano, mówiąc iż zastanawiał się nad dziwną specyfiką tego kraju, w związku z obecnością tej podklasy, której istnienia w przypadku większości europejskich krajów udało się uniknąć. Odpowiedziałem mu przypominając o zamieszkach sprzed kilku lat na paryskich przedmieściach, jednak jego uwaga wciąż była słuszna. Oba te kraje - Anglia i Francja - wyprodukowały własny chory wizerunek na który składają się: wyrafinowanie, wykwintna kuchnia, wysoka kultura, cywilizacyjne wartości, herbata oraz intelektualna tradycja, a jednocześnie w obu tych krajach istnieje jakieś obsceniczne ukryte zaplecze, drugie dno, którego erupcja stała się widoczna każdemu z nas.

To coś można by nazwać kulturą Fritzla, nawiązując do postaci Austriaka, który zdołał zachować przyjemną fasadę żyjąc w swoim podmiejskim domu, gawędząc z sąsiadami, chodząc do pracy, wychowując dzieci, podczas gdy w tym samym czasie ukrywał w swojej piwnicy przerażający sekret, opartą na przemocy i kazirodczym związku rodzinę. Takie właśnie jest nasze neoliberalne społeczeństwo, a dobrym odzwierciedleniem tej dwoistości są reporterzy BBC, pokazujący powybijane szyby w modnych kafejkach w Enfield, ględząc jednocześnie, pogrążeni w swojej uprzejmej, niezrozumiałej paplaninie.

Z czym mieliśmy do czynienia w ostatnich dniach? Dobrze widzimy, że oczywiście to nie to samo co zamieszki w latach '80 na terenie Brixton i Nothing Hill. Wydaje się, że początkowe wydarzenia w Tottenham mogły być spowodowane przez fatalne zastrzelenie przez policję Marka Duggana, stanowiły one jednak zapłon dla czegoś o wiele większego niż kwestie dotyczące policji i rasy. W przeciągu kilku godzin, zadymiarze, głownie młodzi, wielu czarnych, ale nie tylko, byli tu bowiem obecni przedstawiciele wszystkich ras, podpalili część High Street, tłukąc znajdujące się tam wystawy sklepowe, a następnie je szabrując. Wówczas, co było do przewidzenia, od razu postawiono przed nami w tv "liderów społeczności"; David Lammy ochoczo oferuje swój patronat, potępiając obecne wydarzenia, zaś w tle jego potępień pobrzmiewają gniewne okrzyki. Z kolei Wielebny Nims Obunge w podobny sposób oferuje nam zaniepokojenie i troskę, poruszony nierównościami, wyciszając jednak atmosferę, mówiąc o tym jak niepotrzebna była w tym wszystkim przemoc.

W rzeczywistości jednak, na tym etapie sytuacja po prostu wymknęła się spod ich kontroli. Nie były to zamieszki na tle rasowym, ani nawet politycznym. Nową rzeczą był fakt, że miały one przewrotnie niepolityczny i niemal wyłacznie ekonomiczny charakter. Wreszcie nie były to też zamieszki przeciwko policji jako takiej, ale przeciwko lśniącym wystawom sklepowym. Destrukcja została skierowana głównie przeciwko biznesowi, rabowano sklepy z telefonami komórkowymi, władywano się do McDonalds i robiono tam sobie burgery, przejmowano sklepy i wynoszono z nich alkohol. Obrazem na telewizyjnym ekranie byli szabrownicy z Debenhams, którzy przez półtorej godziny mieli wolną rękę, robiąc wszystko i zabierając wszystko co tylko zdołali. Miało to także transgresywną i karnawałową atmosferę - dlaczego celem stał się sklep pełen zabawnych, dziwacznych przebrań i kostiumów? Ogromne płomienie, które rozjaśniły miejską linię horyzontu, wydawały się raczej ją potęgować niż osłabiać.

W rzeczy samej, mamy zatem do czynienia z "bezmyślnym rabunkiem" jak określiła to Teresa May, lecz określenie to zostało oczywiście już wcześniej zdewaluowane, ponieważ odnoszono je do demonstrujących studentów oraz protestów przeciwko cięciom socjalnym. Tym razem jednak również i lewica dryfuje w kierunku takich ocen. Nie ma bezwzględnego poparcia dla tych wydarzeń - IWW ogłosiło na Facebooku, że nie popiera ataków na "domy klasy pracującej" w biednych dzielnicach - trudno się z tym nie zgodzić, jest to politycznie słuszne, musi być jednak rozpatrywane pod kątem tego w jaki sposób zbiega i uzupełnia się to z medialnym i rządowym obrazem zamieszek, prezentującym je jako terrorystyczne zniszczenia dla samego niszczenia.

Komentarze grupy Commune na Twitterze lepiej oddają to napięcie, pytając jak "wyważyć własną ocenę pomiędzy słusznością i zasadnością zamieszek", a zasadnością postaw ludzi którzy są wystraszeni "bezmyślną" przemocą.

Nawet gdyby miało znaczenie jak usytuujemy między tymi dwoma czynnikami "nasze" stanowisko małego środowiska radykalnej lewicy i co o tym myślimy, to i tak w dużej mierze pytanie to nie ma większego znaczenia - jesteśmy tu nieistotni, nasza ocena jest nieistotna, a wszelka próba czynienia moralnego rozróżnienia i osądu, między różnymi rodzajami przemocy jest zdradą rewolucyjnej zasady. Nie jest to właściwe rewolucyjnemu sposobowi myślenia, ponieważ takie postawienie sprawy nie ujmuje społeczeństwa oraz zawierającej się w nim przemocy, jako całości. Co się stało to się nie odstanie, jest to rezultat oddziaływania pewnych sił i naszym zadaniem jest zmierzenie się z tym oraz zrozumienie tego.

W tym właśnie miejscu analogia do Fritzla wydaje mi się szczególnie użyteczna, ponieważ mamy tu do czynienia z nową dialektyką, pomiędzy neoliberalnym konsumpcyjnym reżimem i szabrownikami, określonymi przez kogoś jako "zawiedzeni konsumenci", którzy nie widzą już dłużej potrzeby określania swoich żądań w politycznych kategoriach, lecz po prostu chcą brać ze sklepu to na co mają ochotę.

To ważne, by ich nie oczerniać, być może jest to jedyny sposób w jaki mogło się to wydarzyć, w jaki ci młodzi ludzie zepchnięci na margines naszego społeczeństwa mogą się z tym skonfrontować i stawić temu opór. To jest ich ekspresja, państwo zrobi co może by to zgnieść i ukryć, lecz my wiemy na podstawie faktów, że takie zjawiska nie znikną same z siebie, jeżeli jednocześnie wzmacniają się problemy gospodarcze tego społeczeństwa. Państwo jest wydrążone przez żądania kapitalizmu finansowego i wszelka gadanina o powrocie socjaldemokracji jest mitem i złudzeniem.

Musimy pozostać lojalni wobec tego buntu. Musimy wspierać wybuch tego, co pozostaje niesłyszane i niewypowiedziane w naszym obscenicznym społeczeństwie. Całkiem nieźle to do siebie pasuje, że w czasie gdy na całym świecie bankrutują giełdy papierów wartościowych, jednocześnie zostaje to przyćmione przez wybuch przemocy na dole drabiny społecznej. To najlepsze warunki na jakie moglibyśmy kiedykolwiek liczyć, musimy jednak zdać sobie teraz sprawę z tego, że problem nie polega na ekscesie takiego czy innego działania, lecz na tym, że ci zadymiarze nie są dość radykalni. Musimy radykalizować ich jeszcze bardziej, musimy ich upolityczniać i zwrócić przeciwko prawdziwym celom, stanowiącym źródło naszej nędzy i alienacji - nie domom klasy pracującej, lecz chwiejącemu się reżimowi kapitalistycznemu.
Musimu popierać gniew, doprowadzając do tego, by stał się on gniewem politycznym, tym samym przekształcając w coś autentycznie potężnego i niebezpiecznego - moment rewolucyjny, a nie zwyczajne zamieszki.

Uwaga: W celu lepszego wyjaśnienia powinienem podkreślić jeszcze, że nie sugeruję tu bezkrytycznej akceptacji przemocy, której głównymi ofiarami stają się same społeczności klasy pracującej. To prawda, że moralne oburzenie na ten fakt może być elementem przekierowywania ludzi ku właściwszym działaniom oraz budzenia poczucia politycznej świadomości u tych, którzy nie zdawali sobie z niej wcześniej sprawy. Niemniej jednak, powinniśmy zachować swoją lojalność względem wybuchów gniewu jako takich, nie wzywając do przywrócenia porządku na tych samych warunkach co wcześniej. Taka była intencja tego artykułu, byśmy umieli wykorzystać ten kryzys i nie pozwolili wymknąć się okazji, na skutek napędzanego hipokryzją przypływu zainteresowania i niepokoju establishmentu o klasę pracującą oraz jej pomyślność.

Daniel Harvey

Tekst ukazał się na: www.raf.la.org.pl

Londyn: oczy szeroko otwarte

Świat | Protesty | Publicystyka

Uśmiechnięte twarze, pod szalikami i kominiarkami. Tak wygląda Hackney, London. W każdym razie ostatniej nocy. Dziś w nocy to samo jest gdzie indziej a potem kilka godzin później jeszcze dalej, w innym miejscu. Ludzie uśmiechają się ponieważ ulice należą do nich i nikt już nie boi się policji. Niektórzy mówią, że podpalanie policyjnego wozu nie jest polityczne, że szabrowanie sklepu jest egoistyczne i bandyckie, że wybijanie szyb jest nieodpowiedzialnym zachowaniem. Ci, którzy tak mówią, żyli dotąd w tym mieście z zamkniętymi oczami, nie zauważając masowej i narastającej nierówności oraz społecznych i ekonomicznych represji. Polityki mieszkaniowej.Polityki miejskiej. Polityki socjalnej. Polityki finansowej. Czego jednak może spodziewać się większość - nie tylko ci na codzień żyjący w gównianych domach, wykonując gównianą robotę i otrzymując swoją porcję gówna od policji - jeśli nie kolejnego gówna w niedalekiej przyszłości, takiego jak cięcia i finansowy kryzys sięgający twardego dna.

Są również tacy, którzy twierdzą, że to co się dzieje nie ma politycznego charakteru, ponieważ atakowane są niewłaściwe cele - lokalne sklepy i niektóre domy niestety padły ofiarą aktualnych zniszczeń. Mówią nam też, że to nie jest polityczne, ponieważ szabruje się towary celem upłynnienia ich na czarnym rynku, a nie żywność czy inne niezbędne do życia produkty, albo, dlatego, że ludzie kradną rowery i aparaty fotograficzne, czasami należące do postronnych obserwatorów tych zajść, jednak zapomina się przy tym, że nie mamy do czynienia ze starannie zorganizowanymi zamieszkami, jak niektórzy by sobie tego życzyli.

To jest odruch, bunt, pękająca bańka nagromadzonej agresji, represji, braku wyboru i możliwości, to wyraz czystej nudy, egzystencjalnej pustki i depresji. A gdy owa bańka już pęknie, wówczas wszystko staje sie potencjalnym celem zemsty za policyjne morderstwo, a także wszystko staje się przestrzenią do wywołania widowiska, rozrywki, w trakcie którego zdobywa się własność, odnosi korzyść i odzyskuje na moment władzę nad własnym istnieniem, a przez kilka dni nad całym miastem.

Jak to bywa podczas wszystkich ulicznych działań, każda osoba zaangażowana w te zamieszki, będzie miała własne doświadczenia i potrzebę ekspresji, co samo w sobie oznacza trwanie nieustannej politycznej dyskusji i wymiany argumentów pomiędzy ludźmi na ulicach, argumentów na temat podejmowanych działań oraz ich przyczyn. Mówienie, że działanie tych ludzi nie ma politycznego odcienia, mówienie że wszyscy biorący udział w zadymach są apolitycznymi bandytami, to kłamstwo. Jak dyskusja i działanie w związku z trwającymi szykanami i policyjnym morderstwem, mogą nie być polityczne? Jak to możliwe, że politycznymi nie są: dyskusje o tym jak zareagować na problemy danej społeczności, na rządowe cięcia w wydatkach na edukację oraz aktywizację młodzieży, na bezrobocie oraz brak prawa do najmniejszego choćby samostanowienia? Jak możliwe jest raptowne sprowadzenie tej młodzieży wyłącznie do poziomu bandytów i kryminalistów?

W jednej z prasowych wypowiedzi, osoba nowoprzybyła do Hackney skarżyła się, że dotąd czuła się bezpieczna w swoim sąsiedztwie, gdyż przywykła, że wszelkie problemy społeczne oraz strzelaniny działy się obok, wewnątrz gangów nie wychodząc poza ich granice, obecnie zaś strach jest wyjść z domu. Ta wypowiedź daje nam obraz tego jaka segregacja panuje nawet w najbardziej zróżnicowanych wewnętrznie dzielnicach i jak łatwo problemy w danych społecznościach mogą zostać zignorowane, tak długo, jak długo ich ofiary są młodociane i czarnoskóre. W ostatnich dniach, ofiary nie są już tylko młode i czarne.

Jak, poza strachem, reagują inni ludzie? Jedni są wściekli z powodu zniszczeń swojej dzielnicy, których mają już naprawdę dosyć, niektórzy organizują się i bronią swoich dzielnic, tak jak zrobiła to społeczność turecka w Stoke Newington, która przegoniła zadymiarzy ze swojego obszaru, zaś jeszcze inni organizują czuwania, dyskutując na ulicach na sposobem znalezienie innej reakcji na zabicie Marka Duggana.

Dzień trzeci, syreny wciąż wyją na ulicach. Wszyscy robotnicy w Londynie centralnym zostali ostrzeżeni przez policję, by wcześniej wyszli z pracy i wrócili do domu, celem uniknięcia spodziewanych wieczornych zadym. Narada COBRY (cabinet office briefing room A) została przesunięta, po tym jak Premier uzmysłowił sobie, że musi skrócić swoje wakacje w Toskanii i wrócić do Londynu. Wspomina się o możliwości użycia gumowych kul, zaś zwiększenie liczby policji wydaje się być jedynym lekarstwem, którym zamierzają nam zatkać gardła, jedynym lekarstwem na społeczną chorobę, która wchodzi w swój śmiertelny etap, dopiero wtedy gdy zabity zostaje człowiek.

kolektyw Occupied London
09.08.2011

Za: http://www.occupiedlondon.org
Tłum. pochodzi ze strony: www.raf.la.org.pl

Jak z polskiego rolnictwa chcą zrobić brudny interes

Ekologia/Prawa zwierząt | Publicystyka

Żywność genetycznie modyfikowana od dawna wzbudza wiele kontrowersji. Korporacje zajmujące się dystrybucją takiej żywności przez lata ukrywały prawdę o jej wpływie na środowisko.

Przez lata nawet naukowcy twierdzili, że GMO jest w porządku, że warzywa genetycznie modyfikowane mają więcej witamin, wzmacniają odporność, są wytrzymałe nawet w trudnych warunkach klimatycznych. Mówili nawet, że za ich pomocą uda się zwalczyć głód. Nigdy nie zapomnę propagandowego filmu pokazującego, że nawet Amisze w USA, żyjący bez prądu, uprawiają rośliny genetycznie modyfikowane, a tępi Europejczycy widzą dziurę w całym.

W końcu nakazano wykonanie pierwszego niezależnego badania nad genetycznie modyfikowaną żywnością, musiało upłynąć dużo czasu pod znakiem intensywnej kampanii na rzecz ujawnienia raportu. Treści w nim zawarte były szokujące, choć nie wystarczająco szokujące, aby rząd Platformy Obywatelskiej sprzeciwił się legalizacji GMO w Polsce.

Kukurydza produkowana przez Monsanto uszkadza wątrobę, nerki oraz powoduje zaburzenia hormonalne. Jest to kukurydza dostępna prawie na całym świecie. Jedzą ją Amerykanie i Europejczycy. Hoduje się ją, ponieważ jest odporna na chwasty i pasożyty, dlatego też przynosi korporacji ogromny zysk.

Śmiesznym jest fakt, że rząd, który chce chronić „życie poczęte” i nie legalizuje aborcji, dopuszcza w Polsce hodowanie żywności powodującej uszkodzenia płodów. Producenci GMO przekonywali, że toksyna pełniąca rolę pestycydów dodawana do roślin genetycznie modyfikowanych ulega rozkładowi w jelitach. Po przebadaniu kobiet w ciąży okazało się, że w większości przypadków toksyna znajduje się nie tylko we krwi matek, ale także krwi płodów. Nie wiadomo, czy Monsanto jest świadome skutków, jakie wywołuje ta substancja, jednak według lekarzy z Sherbrooke Hospital Centre należy, ze względu na potencjalną szkodliwość toksyny oraz kruchość płodu,gruntownie ją zbadać. Dalej, toksyna ta może powodować alergie, a nawet nowotwory. Donald Tusk powiedział, że jako człowiek jest przeciwko GMO. Ta wypowiedź jak nic pokazuje, że polityk w momencie osiągnięcia wysokiego stołka bardzo często może przestać być człowiekiem.

Dużo za uszami ma koalicjant, czyli PSL. To ugrupowanie, które uważa się za partię rolników, a poparło ustawę, która niszczy rolnictwo. Każdy polski rolnik może być narażony na sytuację, w której znalazł się Percy Schmeiser i inni kanadyjscy rolnicy. Rzepak uprawiany przez tego człowieka został skażony nasionami genetycznie modyfikowanymi. Schmeiser wcale nie chciał hodować rzepaku genetycznie modyfikowanego i mimo, iż nie on był odpowiedzialny za skażenie jego pola, korporacja Monsanto oskarżyła go o nielegalne wykorzystywanie swojego patentu. Percy Schmeiser usłyszał od sędziego, że nieważne jest, w jaki sposób pole zostało zanieczyszczone. Wszystkie plony wedle prawa mają stać się własnością korporacji.

Ciekawie wygląda umowa jaką rolnik hodujący taką żywność zawiera z Monsanto:

  1. Rolnik nigdy nie może używać swoich własnych nasion.
  2. Zawsze musi kupować nasiona od Monsanto.
  3. Musi kupować chemikalia wyłącznie od Monsanto.
  4. Jeśli w jakiś w sposób złamie tę umowę i zostanie ukarany grzywną przez Monsanto, musi podpisać poufne oświadczenie, że nie będzie o tym rozmawiał z mediami ani z sąsiadami.

Gen rośliny genetycznie modyfikowanej jest zawsze genem dominującym. Stąd wprowadzony do ekosystemu zawsze będzie wypierał inne gatunki. W dalszej perspektywie rolnictwo konwencjonalne i ekologiczne upadnie, a żywność genetycznie modyfikowana będzie jedynym możliwym wyborem. Wszystko to razem jest niczym innym jak budową wielkiego biznesu, który ma przejąć rolnictwo na całym świecie. Nic dziwnego, że polski rząd przyjął tę ustawę bez konsultacji społecznej. W końcu 70% Polaków nie chce GMO, podobnie jak nie chciało tarczy antyrakietowej. Ważniejszy jest przecież kapitał.

Polecam filmy:

1) Food Inc.: http://www.youtube.com/watch?v=ZAJ7V6ZnWsI
2) Świat według MONSANTO: http://www.youtube.com/watch?v=ePhDyDbbO-M

Wybory parlamentarne 2011 - Bojkot, czyli zmowa powszechna przeciw rządowi

Publicystyka | Wybory

W ludziach istnieje naturalna skłonność do pójścia na łatwiznę. W polityce chcieliby np., by przyszedł ktoś, kto zrobi porządek i w ogóle zrobi im dobrze. Jak to osiągnąć? Najlepiej wybrać kogoś "dobrego". Oczywiście w polityce nikt taki nie istnieje, stąd najczęściej wybory polegają na głosowaniu przeciw tym, których nie lubimy - popieramy dowolną a strawną dla nas opcję mającą realne szanse na sukces, byle tylko nie dopuścić do koryta kogoś jeszcze gorszego.

Dlaczego nie może istnieć nikt, kto byłby dobry?

To wynika z natury władzy, której celem jest panowanie nad innymi we własnym interesie, jak i tego, w jaki sposób się ją wyłania. W wyborach zaistnieć mogą tylko ci, którzy mają jakieś możliwości, poczynając od sfinansowania samego istnienia partii (niestety, w Polsce można głosować tylko na partie, a nie na ludzi, więc z listą partyjną mogą przejść przeróżne kanalie, które w normalnych warunkach nie zdobyłyby nawet jednego głosu, a i wśród partii liczą się tylko te wielkie, które zdobędą 5% w skali kraju i choćby w danej miejscowości nie zdobyły żadnego głosu a ich przeciwnicy wszystkie, to i tak dojdzie do władzy ta partia, która ma silną ogólnopolską strukturę, a to kosztuje), trzeba zapłacić za lokale, gazety itp., a w czasie wyborów za festyny z kiełbasą wyborczą czy plakaty i czas antenowy w RTV.

Skąd biorą się na to pieniądze?

Oczywiście nie ze składek, a głównie z dotacji państwowych i od sponsorów prywatnych. Wiadomo, że to nie ogół decyduje, jaką partię chce sfinansować, jaka partia dzięki zaistnieniu w mediach ma większe szanse przebicia, a więc i zwycięstwa w wyborach. Decydują o tym ci, co mają wielkie pieniądze (i media). A skoro dzięki nim poseł może dorwać się do koryta (naszych pieniędzy z podatków, na których wydatkowanie to on, a nie my, będzie miał wpływ), zrobi wszystko, aby przypodobać się sponsorom i będzie działał w ich, a nie społeczeństwa, interesie. Czy można to jakoś zmienić? Nie jest to proste, ale i nie jest niemożliwe. Tylko sponsorem musiałoby być nie paru bogaczy czy obce koncerny, ale całe społeczeństwo, a przynajmniej jego większa część, ta (wg badań opinii publicznej to 80% ogółu), która dziś czuje, że nie ma na nic wpływu. Jeśli działacze społeczni będą zależni od poparcia (głosów i kasy) mas, czyli każdego z nas, będą działać w naszym imieniu. Ale do tego trzeba wielkiej mobilizacji, zorganizowania się na poziomie "Solidarności" w '80/81. Tylko, czy warto wówczas, jeśli uda nam się zorganizować tak jak wtedy, powierzać swój los komukolwiek, choćby i działaczom społecznym? Przecież już raz daliśmy się oszukać, kiedy w '89 druga "Solidarność" (ta "z dużej litery i w cudzysłowie", jak mówi znane powiedzenie) sprzedała nas za stołki komunie, chroniąc potem kolejne rządy przed słusznym gniewem społeczeństwa, robiąc za parasol władzy (nawet na wyborczych plakatach się to pojawiło, parasol z napisem "Solidarność" jako wyrazisty symbol roli, jaką przypisał sobie związek powstały z nadania Wałęsy, a nie z oddolnych wyborów). Lepiej zamiast iść na wybory pilnować wszystkiego z poziomu solidarnego społeczeństwa zorganizowanego w swych zakładach, uczelniach, osiedlach, stowarzyszeniach etc. Gdyby "Solidarność" zamiast wchodzić w układy z władzą ograniczyła się do patrzenia jej na ręce, nie byłoby dziś tylu sprzedanych i zrujnowanych zakładów, takiego bezrobocia i biedy, jaką widzimy wokół.

Bojkot wyborów? Tak, ale nie tylko

Sam bojkot niczego nie załatwia, podobnie jak głosowanie na tą czy inną partię. Jeśli nie zajmiesz się polityką - polityka zajmie się tobą! Nie można olać tego, co się dzieje z naszym życiem w wymiarze publicznym. Jeśli nic nie zrobimy, albo ograniczymy się do oddania naszego głosu na kogoś, kto potem powie, że nie obchodzi go, co o nim sądzimy, bo "takie są reguły demokracji" i można rządzić, jeśli się zostało wybranym nawet wówczas, gdy nikt już go nie popiera, politycy i tak zrobią swoje. Jedyny sposób, aby do tego nie dopuścić, to zorganizować się z innymi ludźmi i patrzeć władzy i biznesowi na ręce, a jeśli jest nas dość wielu - samemu zacząć organizować swe życie, począwszy od spraw prostych, jak pomoc sąsiedzka czy dbanie o to, aby nikt nam nie narzucał swoich pomysłów (typu fabryki pod domem, parkingu zamiast trawnika czy autostrady biegnącej nam przez ogródek) wbrew naszej woli, aż po kształtowanie całego naszego życia, w pracy i w miejscu zamieszkania, przez przejęcie kontroli nad nim przez samorządy pracownicze i wspólnoty mieszkańców, aż po powszechne uwłaszczenie, by móc pracować i żyć na swoim.

Często się mówi "Jeśli nie głosujesz, nie masz prawa narzekać na wynik." Prawda jest przeciwna. Biorąc udział w GRZE, głosujący zgadzają się na jej reguły (ten, co zdobędzie najwięcej głosów wygrywa). Tylko ci, którzy nie grają i odmawiają udzielenia swojej zgody, mają prawo narzekać na wynik, zwłaszcza jeśli zwycięzca sięga ręką do ich kieszeni.

Głosowanie nie jest aktem politycznej wolności. Jest aktem politycznego konformizmu. Ci, którzy odmawiają głosowania nie wyrażają ciszy. Krzyczą do ucha polityka "Nie reprezentujesz mnie. W tym procesie mój głos się nie liczy. Nie wierzę ci." Nie głosowanie ma bogatą i długą historię przez którą zbuntowany elektorat wyrażał wszystko od przekonań religijnych po polityczny cynizm. Ta historia była demonstracyjnie ignorowana. Jeśli ludzie naprawdę wierzą, że głosowanie jest ważne, powinni użyć swoich ust do czegoś więcej niż obrażania nie głosujących i wykrzykiwania haseł wyborczych. Powinni dyskutować z tymi, którzy się nie zgadzają.

BOJKOTUJ WYBORY - ZDECYDUJ NIE WYBIERAĆ!

http://www.myslanarchistyczna.pl
http://wybory.zsp.net.pl
http://www.anarchifaq.most.org.pl

Wydarzenie na fb: https://www.facebook.com/event.php?eid=125294317556566

London calling

Publicystyka

Wydarzenia ostatnich dni wzbudziły niepokój wśród wielu obserwatorów życia społecznego. W sobotę, 6 sierpnia, Londyn stanął w płomieniach. Brytyjczycy są w szoku, podobnie jak reszta świata. Europa potępia rebelię, kradzieże i demolowanie i tak biednych już dzielnic Londynu. Co gorsza, z każdym dniem zamieszki obejmują coraz większe obszary, dawno już wykraczając poza Londyn. Wbrew temu, co mówi o "bandytach" i "gangach" premier Wielkiej Brytanii, David Cameron, wydarzenia ostatnich dni nie są oderwane od społecznego kontekstu. Niestety, wszystkich, którzy doszukują się podstaw rebelii w nierównościach społecznych, nazywa się zwolennikami demolowania ładu społecznego. Ładu, który w Wielkiej Brytanii istniał jedynie w teorii.

Jak to się zaczęło?

W piątek, 5 sierpnia, śmiertelnie postrzelony został młody człowiek, Mark Duggan. Wbrew temu, co przez cały weekend próbowano nam wmówić, mężczyzna nie był uzbrojony. Z informacji, które co chwilą napływają z Londynu dowiadujemy się, że kula znaleziona w policyjnym radiu została najprawdopodobniej wystrzelona z broni policyjnej, a pośród demostrantów krąży opinia, że Duggan został zastrzelony leżąc na ziemi. Według policji mężczyzna został zastrzelony w wyniku wymiany ognia. O tym, jak było naprawdę, rozstrzygnie londyńska prokuratura.

Gdyby policja chciała rozmawiać z osobami zgormadzonymi przed jej siedzibą, do wydarzeń ostatnich dni mogłoby wcale nie dojść. Demonstranci wraz z rodziną zabitego Marka Duggana żądali wyjaśnień. W ramach wyjaśnień policja dotkliwie pobiła i zatrzymała 16-letniego chłopca. Gniew, rozpacz i brak perspektyw musiały za sobą pociągnąć konsekwencje, które widzimy dzisiaj. Zastrzelenie czarnoskórego mężczyzny i agresja policji wobec demonstrantów przelały czarę goryczy. Czarnoskórzy mieszkańcy Londynu od wielu lat uskarżają się na rasizm policji i jej agresję. Nikt jednak nie zwracał na to uwagi do czasu, gdy sami postanowili wymierzyć sprawiedliwość. Po swojemu. Tak, by świat ich zobaczył. Oni nie kradną, by sprzedać towary i zarobić pieniądze. Nie palą budynków, samochodów, nie atakują policji po to, by pokazać swą siłę. To raczej krzyk bezradności. O ile nie można pochwalać rebelii, niszczenia mienia osób często tak samo biednych, jak te, które wyszły na ulice Londynu, to trzeba pochylić się nad problemem, który chowa się znacznie głębiej. Kapitalizm chwieje się w posadach. Społeczeństwo, gdzie tak wyraźnie widać różnice między bogatymi, a pracującą biedotą lub bezrobotnymi, zaczyna pękać w szwach. Nie ma mowy o żadnym ładzie społecznym na Wyspach. Mit Imperium upadł.

Wybryki kryminalistów czy rewolucja?

"To kompletny brak odpowiedzialności w części naszego społeczeństwa, ludzie myślą, że świat jest im coś winien, że ich prawa są ponad ich powinnościami i poza odpowiedzialnością. Oni jednak poniosą konsekwencje."

Powyższe słowa Camerona z ostatnich dni budzą sprzeciw wielu osób, nie tylko tych, które uczestniczą w zajściach, ale przede wszystkim studentów, którzy sami doświadczyli brutalności policji w ostatnim półroczu, gdy ta gazem i pałkami tłumiła studenckie demonstracje, a także atakowała ludzi... grających na gitarze i śpiewających w parku. To jednak wydarzyło się zeszłej jesieni i, według wielu komentatorów, nie ma najmniejszego związku z tym, co obecnie dzieje się w Wielkiej Brytanii.

A jednak związek istnieje. Jest to wiele milionów osób wykluczonych ze społeczeństwa w rozumieniu brytyjskich elit. Są to osoby młode, bez pracy lub pracujące za grosze, które ledwo pozwalają im przeżyć. Gdyby w grę wchodziły tylko wybryki znudzonej młodzieży czy imigrantów rewolta nie rozlałaby się poza Londyn. Ludzie wyszli na ulice nie tylko brytyjskiej stolicy, ale także Birmingham, Liverpoolu czy Manchesteru. Wszędzie widać złość na system, sprzeciw przeciwko społeczeństwu, które od 1981 roku i sławnych wydarzeń w Brixton, nie zauważało problemu. Jednak problem nie zniknie, gdy nie będziemy o nim mówić.

Większość polityków stanowczo rewoltę potępia. To przecież tylko wybryki znudzonej młodzieży. Jakież więc musi być ich zdziwienie, gdy ogień pochłania kolejne miasta. Wysłane przez Camerona 16tys. policjantów do Londynu może nie wystarczyć, gdy pożar wzniecony zostanie w reszcie kraju. Siłowe rozwiązania, tak chętnie stosowane wobec górników za czasów Margaret Thatcher czy w zeszłym roku wobec studentów, obecnie mają małe szanse na powodzenie. To, czego brakuje rządowi to odwaga. Odwaga, by na forum publicznym przynać, że część społeczeństwa żyje poniżej granicy ubóstwa. Brakuje odwagi, by rozpocząć dyskusję, która może za sobą pociągnąć coś więcej niż tylko zmiany w rządzie.

"To nie krzyzys, to system."

Moje krótkie rozważania mogę zakończyć jedynie słowami, które hiszpańscy studenci i uczniowie wykrzykiwali wiosną 2011 w Madrycie. "To nie kryzys, to system". Ludzie widzą, że kapitalizm zawodzi na całej linii. Banki uspołeczniają straty, a rządy wraz z kapitalistami prywatyzują zyski. To świat, gdzie mniejszość ma w rękach większość dostępnych środków produkcji i kapitału. Świat nierówności i przemocy. Rzeczywistość, na którą coraz więcej osób się nie zgadza. Nie są to jednostki. Można nas już liczyć w milionach.

Kapitalizm przechodzi poważny kryzys. Nawet w USA ludzie powoli budzą się i wychodzą na ulice. W marcu bieżącego roku na ulice średniej wielkości miasta wyszło ponad 100tys. demonstrantów sprzeciwiających się cięciom w dla pracowników sektora publicznego. Dotąd spokojne Madison zamieniło się na na kilka tygodni lutego i marca w obóz koczujących mieszkańców tego niewielkiego miasta w Wisconsin. Nie możemy postrzegać jednych wydarzeń jako odseparowanych od innych. Demonstracja w Madison, a także ruchy w krajach arabskich czy Izraelu mają tę przewagę nad rewoltą w Wielkiej Brytanii, że obecny jest w nich ruch związkowy, który może poprowadzić masy w kierunku zmian. Być może właśnie rozpoczął się proces, którego żaden bank światowy nie zatrzyma. Kapitalizm-kolos na glinianych nogach, być może niedługo będzie się czołgać. Kto będzie pracować dla milionerów, jeśli biedota wyjdzie na ulice i wymówi posłuszeństwo?

Weronika Szydłowska

Oświadczenie SOLFED-Północny Londyn na temat zamieszek

Publicystyka

W sytuacji, gdy media oskarżają “anarchię” o trwającą przemoc w Londynie i w całej Anglii, Solidarity Federation z Północnego Londynu uznała, że konieczna jest odpowiedź anarchistycznej organizacji działającej w stolicy.

W ciągu ostatnich kilku dni, zamieszki spowodowały poważne szkody w niektórych dzielnicach Londynu. Zniszczone zostały sklepy, domy i samochody. Lewica wciąż krzyczy, że jest to wynikiem ubóstwa. Prawica akcentuje, że gangsterzy i elementy aspołeczne wykorzystały tragedię. Oba poglądy są prawdziwe. Rabunek i zamieszki, z którymi mamy do czynienia w ostatnich dniach, są złożonym i wielowątkowym zjawiskiem.

Nie jest przypadkiem, że zamieszki miały miejsce właśnie teraz, gdy likwidowany jest system zabezpieczeń socjalnych dla wykluczonych i pozostawia się wielu na pastwę losu, oferując im co najwyżej cios pałką policyjną. Jednak to nie jest wymówka, by palić domy, czy terroryzować ludzi z klasy pracującej. Ktoś, kto dokonuje takich aktów nie ma prawa oczekiwać naszego wsparcia.

Furia dresiarzy jest taka, jak widać: jest ohydna i niekontrolowana. Ale nie była niemożliwa do przewidzenia. Wielka Brytania od dziesięcioleci próbowała ukrywać swoje problemy społeczne, preferując stosowanie taktyki brutalnej represji z bronią w ręku. Dorastanie w dzielnicach nędzy oznacza zazwyczaj, że spędzi się w nich całe życie, a opuścić je można najczęściej tylko na tylnym siedzeniu policyjnego radiowozu. W latach 80'tych, problemy tego samego typu doprowadziły do wydarzeń z Toxteth [znajej z zamieszek dzielnicy Liverpoolu - przyp. tłum]. W latach 90’tych takie same problemy doprowadziły do zamieszek związanych z Poll Tax [podatkiem pogłównym, który próbowała wprowadzić Margaret Thatcher i który spotkał się z masowym oporem społecznym – przyp. tłum]. Dziś znów mamy do czynienia z tymi samymi problemami - tyle tylko, że wciąż narastają i stają się coraz bardziej dotkliwe.

Szykany i brutalność ze strony policji są codziennością w ubogich dzielnicach w całej Wielkiej Brytanii. Zasiłki socjalne, które i tak ledwo pozwalały na przeżycie były wciąż ograniczane, a w końcu zostały całkiem wycofane. W dzielnicy Hackney, streetworkerzy, którzy pracowali z dziećmi na ulicy i starali się im pomagać nie będą już otrzymywać wynagrodzenia. Czynsze rosną, a państwowe posady, dzięki którym dzielnica miała jakieś przychody zostały obcięte, by zastąpiła ich praca organizacji społecznych na zasadzie wolontariatu (tzw. "wielkie społeczeństwo"). Ludzie, którzy zawsze mieli mało, teraz nie mają nic. Nic do stracenia.

Nie należy w tym wszystkim pomijać roli mediów. Mimo całego gadania o „pokojowym proteście”, który poprzedził wydarzenia w Tottenham, media nie zainteresowałyby się tą historią, gdyby wszystko skończyło się na czuwaniu pod komisariatem. Przemoc policji i protesty przeciw niej są codziennością. Ale media są zainteresowane tematem tylko wtedy, gdy druga strona odpowie przemocą (nieważne, czy skierowaną na właściwy cel, czy też nie).

Nikogo nie powinno dziwić, że ludzie żyjący w nędzy i przemocy ruszyli w końcu na wojnę. Nie powinno dziwić, że kradną telewizory plazmowe, dzięki którym będą mogli opłacić czynsz przez parę miesięcy, bez konieczności sprzedawania przedmiotów, które im pozostały. Dla wielu, to jedyna postać redystrybucji ekonomicznej, której doświadczą w nadchodzących latach bezowocnych poszukiwań pracy.

Wciąż podkreślano, że zadymiarze atakowali “swoje własne społeczności”. Ale zamieszki nie wydarzają się w społecznej próżni. Zamieszki z lat 80'tych były nakierowane w sposób bardziej właściwy: unikano atakowania niewinnych, a koncentrowano się na celach symbolizujących przemoc klasową i rasową: policjantach, komisariatach i sklepach. Co wydarzyło się od lat 80'tych? Kolejne rządy bardzo mocno pracowały, by rozbić samą ideę solidarności i tożsamości klasy pracującej. Jak może więc dziwić, że zadymiarze atakują przedstawicieli swojej własnej klasy?

Organizacja Solidarity Federation opiera się na walce w miejscu pracy. Nie uczestniczymy w rabunku, ale powstrzymamy się też od komentarzy typowych dla narwanej prawicy i sympatyzującej, ale krytycznie nastawionej lewicy. Nie zamierzamy ani pochwalać, ani potępiać ludzi, których nie znamy, za to że zabierają dla siebie trochę bogactwa, którego odmawiano im przez całe życie.

Jako rewolucjoniści, nie możemy popierać ataków na ludzi pracy i niewinnych. Palenie sklepów i znajdujących się nad nimi mieszkań, środków transportu publicznego i rozboje traktujemy jako atak na nas samych, któremu należy się sprzeciwić z taką mocą, jak sprzeciwiamy się cięciom socjalnym rządu, bezlitosnym właścicielom nieruchomości, czy szefom okradającym nas z owoców naszej pracy. Dziś w nocy i dalej, tak długo jak to będzie konieczne, ludzie powinni się zjednoczyć, by bronić się przed przemocą, która zagraża ich domom i społecznościom – niezależnie od tego, czy atakującym będzie państwo, czy rabusie.

Uważamy, że uzasadniony gniew, który odczuwają zadymiarze, może uzyskać silniejszy wyraz, jeśli skieruje się go w stronę bardziej demokratycznego ruchu, który nie będzie starać się atakować innych pracowników, ale dążyć do stworzenia świata bez wyzysku i nierówności, bez których kapitalizm nie może istnieć.

North London Solidarity Federation

Co się działo w sobotnią noc nad Wisłą i na komisariacie przy Wilczej? Warszawscy policjanci oskarżani o brutalne pobicie

Publicystyka | Represje

Na pozór to nieprawdopodobne, by wciąż w Polsce mogło dojść na komisariacie do brutalnego pobicia przez policjanta kompletnie niewinnego człowieka. By traktowano go gazem pieprzowym, duszono, rozbierano do naga, by upokorzyć. To wszystko, według relacji pana Pawła (nazwisko do wiadomości redakcji), miało miejsce w miniony weekend w Warszawie.

Pan Paweł sobotni wieczór spędzał wraz z żoną i przyjaciółmi w klubie Cud nad Wisłą w Warszawie. Około północy zauważył młodego mężczyznę biegnącego w kierunku rzeki, krzyczącego, wskazującego na wodę i wskakującego do Wisły. Pan Paweł zorientował się, że ktoś tonie, pobiegł więc na pomoc. Wyciągnął mężczyznę z wody. Okazało się, że chciał uratować brata. Nie zdążył. Pan Paweł oddał wyciągniętemu z Wisły mężczyźnie swoją koszulkę. W międzyczasie wezwano policję i karetkę.

Do przyjazdu policji minęło dobre pół godziny. Pan Paweł spędził ten czas z wyciągniętym z Wisły z człowiekiem, więc po przyjeździe radiowozu opowiadał funkcjonariuszom, co się stało. Tak relacjonuje nam wydarzenia:

Pojawił się policjant, który wylegitymował się jako NR (nazwisko do wiadomości redakcji). Był kompletnie nieprzygotowany do swojej roli. Zaczął przesłuchiwać mężczyznę, którego wyciągnęliśmy. Ten był w szoku, miał problem z wysłowieniem się. Prosił, by go jak najszybciej zawieźć do matki. Usłyszał, że zostanie zawieziony na komisariat, a do matki może zadzwonić. Odpowiedział, że jego telefon utonął w rzece, a numeru nie pamięta. Policjant był bardzo agresywny. Gdy chwycił tego chłopaka za ramię i próbował na siłę wepchnąć go do radiowozu, odtrąciłem ramię policjanta. Natychmiast prysnął mi w twarz gazem pieprzowym. Chciałem uciec z tego miejsca, by nie spotkało mnie nic gorszego, ale zostałem obezwładniony. Kolejny z funkcjonariuszy nie próbując mnie w jakikolwiek inny sposób zatrzymać, podstawił mi nogę. Podbiegło kilku policjantów. Każdy z nich od razu pozwolił sobie na kopnięcie mnie. NR po ok. 3 minutach podszedł do mnie, gdy leżałem na ziemi i też dał mi solidnego kopniaka. Kopano mnie w korpus, w klatkę piersiową. Siniaki zostały. Te obrażenia potwierdziła obdukcja, której poddałem się w niedzielę wieczorem.

W radiowozie byłem zamknięty przez ok. 2 godziny. Na marginesie dodam, że dla policjantów potwierdzeniem tego, że stanowię zagrożenie było to, że nie miałem na sobie koszulki. A ja ją przecież oddałem chłopakowi, który omal nie utonął! Przez chwilę siedzieliśmy w radiowozie we dwóch. On w kajdankach. Lekarze z karetki, która przez jakiś czas była na miejscu, nie udzielili mi pomocy.

Przez cały czas interesowano się wyłącznie nami. Nie zauważyłem, by poszukiwano topielca.

W ciasnym radiowozie, będąc pod wpływem gazu, zacząłem się dusić, więc prosiłem, by mnie wypuszczono. Na chwilę otworzono drzwi, ale szybko je zamknięto. Dalej jednak się dusiłem, krzyczałem więc, by chociaż otworzono szybę. Jeden z policjantów otworzył ponownie drzwi, ale tylko po to, by po raz kolejny zaatakować mnie gazem i je zamknąć. Wówczas, w ciasnej klatce wypełnionej gazem pieprzowym, wpadłem w panikę i nie mogąc liczyć na policjantów, kopnąłem bosą stopą w szybę radiowozu, która od razu się stłukła. I znowu dostałem gazem.

Policja chciała zawieźć pana Pawła na komisariat. Tylko na jego kategoryczne żądanie trafił najpierw do szpitala, by lekarz opatrzył oko, do którego wpadły odłamki szkła. Następnie znalazł się na izbie wytrzeźwień, gdzie stwierdzono, że nie był pijany. Policjanci zawieźli pana Pawła na komisariat przy ul. Wilczej. Wtedy zaczęło się najgorsze. Był już niedzielny ranek, około godziny 5.

Od razu po wejściu do komisariatu, jeszcze na schodach dostałem pierwsze ciosy. Zaprowadzono mnie do jakiegoś nieużywanego chyba pomieszczenia – łazienki czy magazynu. Tam regularnie mnie bito. NR postanowił nauczyć młodszego kolegę, jak postępuje się z tymi, którzy znieważają policję. Wymierzył mi trzy ciosy, później do tego samego namawiał kolegę mówiąc: „on cię obraził, pokaż mu teraz”. Dostałem około sześciu mocnych ciosów z otwartej dłoni i kilka kopnięć kolanem. Później nastąpiło coś, co policja formalnie ma prawo zrobić, czyli kazano mi rozebrać się do naga. To sprawiło im największą satysfakcję.

Następnie zaprowadzono mnie na górę, na tzw. dołek, gdzie przebywają zatrzymani. Byłem tam jedyną osobą. NR cały czas starał się mnie sprowokować, obrażać na wszystkie sposoby. Na początku go ignorowałem, ale sytuacja stawała się coraz bardziej napięta, więc zacząłem mu odpowiadać tym samym, co on mówił do mnie. Gdy np. usłyszałem: „ty K., jednak p… jesteś”, odpowiedziałem: „sam jesteś p…” Od razu była reakcja. Weszło do pomieszczenia dwóch policjantów i usłyszałem: „chłopaki, prowadzimy go znowu na dół”. Postanowiłem w żaden sposób nie przejawiać agresji, a co najwyżej stosować bierny opór. Chwyciłem się ławki, bo nie chciałem być kolejny raz pobity. Trzymałem się wyjątkowo mocno, bo nie mogli mnie oderwać. Stosowali więc coraz brutalniejsze metody. Jeden z nich chwycił mnie jedną ręką za gardło i zaczął ściskać. Ciągnięto mnie za uszy – mam „na pamiątkę” siniaki na uszach. W końcu NR odsunął się na kilka kroków i wyciągnął pistolet. Wtedy puściłem się ławki. NR chwycił mnie od tyłu za szyję i zaczął solidnie dusić. Zacząłem tracić przytomność, więc się poddałem. Nigdzie mnie jednak nie wyprowadzili. Prawdopodobnie chcieli się „tylko” zemścić za obrazę policjanta.

Później byłem przesłuchany. Wypuszczono mnie około południa.

Na komisariacie nie pozwolono mi zadzwonić do żony, nie przedstawiono żadnych praw.

Gdyby nie NR, do tego wszystkiego by nie doszło. Groził też, że wyrzuci moją obrączkę i powie, że ją zgubiłem. To on przejawiał niesłychaną agresję i wyżywał się na mnie. Namawiał do tego też innych funkcjonariuszy – delikatnie mówiąc deprawował ich. Jeden z tych, którzy na jego polecenie mnie bili, urodził się w 89 roku. To przecież początkujący policjant!

Wieczorna obdukcja wykazała u pana Pawła siniaki na klatce piersiowej, na nogach, głęboko zdarty naskórek, obrażenia na szyi, siniaki w okolicach uszu i podbite, zasinione oczy.

Panu Pawłowi policja stawia 3 poważne zarzuty: czynnej napaści na policjanta (za strącenie ręki z ramienia uratowanego mężczyzny, co spowodowało całą tragiczną serię zdarzeń), obrazy policjanta oraz zniszczenia mienia (chodzi o szybę w radiowozie) o wartości ok. 2 tysięcy złotych.

Po południu kontaktowaliśmy się z biurem prasowym Komendy Stołecznej Policji. Nie udzielono nam żadnych informacji. Nie wiedziano nawet czy w sobotnią noc w Wiśle ktoś utonął. Mimo obietnicy szybkiego sprawdzenia części informacji, nie uzyskaliśmy żadnych odpowiedzi.

Pan Paweł założył na Facebooku wydarzenie, dzięki któremu chce znaleźć świadków zajścia nad Wisłą.

http://www.facebook.com/event.php?eid=195627450498874

Mamy powody, by wierzyć panu Pawłowi. Opisane przez niego zdarzenie wskazuje na skandaliczne i kryminalne zachowanie kilku funkcjonariuszy. Zachowanie kojarzące się z najczarniejszymi scenami z niesławnych wieczorów na komisariatach w latach 80.

Sprawę pobicia zbada prokuratura, do której pan Paweł złożył wniosek o popełnieniu przestępstwa przez policjanta.

Czekamy też na wyjaśnienia ze strony Policji.

znp

http://wpolityce.pl/wydarzenia/12898-co-sie-dzialo-w-sobotnia-noc-nad-wi...

Ruch 14 lipca może pomóc zakwestionować o wiele więcej, niż tylko okupację

Dyskryminacja | Protesty | Publicystyka

Demonstracje na rzecz sprawiedliwości społecznej w Izraelu oskarżano o to, że ignorują podstawowy problem okupacji. Ale niezwykły przypływ solidarności i współpracy powoli odnosi jeszcze dalej idące skutki, podkopując samą ideę separacji grup społecznych, której okupacja jest tylko jednym z przejawów.

Na bannerze po arabsku “Idźcie precz!” oraz po hebrajsku „Egipt jest tutaj”.

Ruch 14 lipca robi wrażenie dlatego, że tak szybko udało mu się uzyskać efekt kuli śniegowej, przyciągając coraz to nowe grupy i społeczności w jedną wielką rzekę niezadowolenia. Na ulice wywleczono wszystko to, co przez lata gnębiło Izraelczyków należących do wszelkich tożsamości etnicznych, wszelkich religii i klas: rosnące czynsze i ceny paliwa, koszt wychowania dzieci, degrengolada poziomu edukacji publicznej, przeciążony i niewydolny system opieki medycznej, oderwanie większości polityków od społeczeństwa.

Przez całe dekady te kwestie znajdowały się w cieniu polityki stanu wyjątkowego. Jedną z korzyści pominięcia tematu okupacji było zneutralizowanie militarystycznego dyskursu żerującego na strachu. Tym razem, rządowi zupełnie nie udało się przekonać społeczeństwa, że potrzeby militarne muszą wziąć górę nad sprawiedliwością społeczną. Z pierwszych stron gazet zniknął Iran, a próby straszenia Izraelczyków wzmiankami o możliwej eskalacji w Libanie, czy Palestynie zostały zepchnięte na czwartą i piątą stronę gazet i są pisane w konwencji sarkastycznej, co jest bardzo nietypowe w izraelskich, gdzie zwykło się mówić bardzo poważnie o sprawach wojskowych.

Jednak w trakcie minionego tygodnia, Palestyńczycy coraz bardziej podkreślali swoją obecność na protestach. Nie tylko w roli zewnętrznego zagrożenia, lub stereotypowych ofiar stereotypowego Izraela, ale jako część ruchu sprzeciwu, z własnymi żądaniami pozostającymi w harmonii z ogólnymi żądaniami wszystkich Izraelczyków.

Najpierw pojawił się namiot z napisem “1948” na bulwarze Rotszylda, w którym obozowali palestyńscy i żydowscy aktywiści, którzy stanowczo domagali się traktowania zbiorowych praw i żądań Palestyńczyków, jako w pełni uprawnionej części protestów. Ich postulaty czasem były zbyt dziwne i radykalne, ale nie usunięto ich z protestów, jak to się stało z ultra-prawicowymi działaczami, którzy wzywali do czystego etnicznie, żydowskiego, Tel-Awiwu i posługiwali się homofobicznymi hasłami. Mieszkańcy namiotu „1948” nie tylko nie zostali usunięci, ale stali się częścią składową zdawałoby się „apolitycznych” protestów.

Kilka dni po tym, jak został postawiony namiot „1948”, rada protestów – w której skład wchodzi 40 demokratycznie wybranych delegatów z 40 obozów protestacyjnych z całego kraju – opublikowała listę żądań, która niespodziewanie zawierała dwa kluczowe żądania specyficzne dla Palestyńczyków żyjących w granicach Izraela: uznanie wszystkich wiosek beduińskich na pustyni Negev i rozszerzenie granic miejskich palestyńskich miast i osad, by mogły w naturalny sposób się rozwijać. Te żądania doskonale współgrały z pierwotnymi dążeniami protestu do walki o dostępne mieszkalnictwo. Nigdy wcześniej te postulaty nie stały się częścią programu otwartego, ogólnokrajowego ruchu, który jest w stanie pociągnąć 300 tys. ludzi na ulice.

W środę, mieszkańcy pogrążonej w nędzy dzielnicy Hatikva - a jest wśród nich wielu zatwardziałych działaczy partii Likud - podpisali umowę o współpracy z protestującymi Palestyńczykami i Żydami z Jaffy, należącymi do żydowsko-palestyńskiej koalicji Hadash, oraz z nacjonalistyczną palestyńską partią Balad. Wszyscy doszli do wniosku, że mają więcej wspólnego ze sobą nawzajem, niż z narodowym kierownictwem poszczególnych organizacji wywodzącym się z klasy średniej. Nie chcieli oddzielać się od ruchu 14 lipca, ale uznali że ich szczególne żądania powinny być wyartykułowane wspólnie, by stać się lepiej słyszalne. Maszerowali razem na demonstracji, czasem kłócąc się zaciekle, ale byli po jednej stronie. Na koniec zaczęli skandować mieszane hasła hebrajsko-arabskie oparte na hasłach z placu Tahrir.

Podczas wielkiej sobotniej demonstracji doszło do wzmocnienia współpracy z Palestyńczykami. Pisarz Odeh Bisharat przemawiał do tłumu 300 tys. ludzi, w większości Żydów o centrowych przekonaniach, o krzywdach doznawanych przez Palestyńczyków w Izraelu. Jego przemówienie przyjęte zostało głośną owacją. Wrócę do tego za chwilę, ale chyba powinienem wytłumaczyć, dlaczego udział Palestyńczyków mieszkających w Izraelu ma większy wpływ na rozwiązanie konfliktu, niż najusilniejsze próby porwania mas w proteście przeciw okupacji. Z czysto praktycznego punktu widzenia, gdyby protestujący zaczęli od uznania okupacji za przyczynę wszystkich bolączek społecznych i politycznych Izraela, nie doszłoby do zapierających dech w piersiach wydarzeń zeszłych trzech tygodni. Jedynie wyszydzono by protest, jako dzieło nienawidzących Izraela lewaków i wyrzutków, podobnie jak stało się z wszelkimi próbami zainteresowania zwykłych Izraelczyków problemami Palestyńczyków, gdy w ciągu mijającej dekady zainteresowani byli głównie własnymi problemami.

Altruistyczne kampanie rzadko kiedy powodują powstanie prawdziwych i długotrwałych ruchów sprzeciwu przeciw rządowi. Dotychczasowe próby zjednania Izraelczyków sprawie Palestyńskiej na bazie pobudek egoistycznych - wspominając o interesach żołnierzy, lub o tykającej bombie demograficznej – zbyt jawnie opierały się na hipokryzji i nacjonalizmie, co nie czyniło z nich dobrego narzędzia budowania poparcia społecznego. Nacjonalizm jest naturalnym narzędziem dla prawicy, a nie dla lewicy. Lewica, używając tego narzędzia, posługuje się nim niezręcznie i zazwyczaj na własną niekorzyść.

Trzeba przyznać, w 11 lat po Drugiej Intifadzie i 18 lat po rozpoczęciu procesu pokojowego, że lewica izraelska poniosła fiasko w próbach przekonania Izraelczyków do projektu zakończenia okupacji. Nigdy tak naprawdę nie było możliwości wyboru pomiędzy ruchem społecznym skupionym na okupacji, a ruchem społecznym odsuwającym konflikt na bok, gdyż ten pierwszy skazany był na porażkę. Nie miało sensu powielanie kolejnych prób, które już wcześniej zakończyły się klęską. Owszem, wygrano wiele ważnych bitew, ale ogólnie rzecz biorąc lewica dążąca do rozwiązania opartego na dwóch państwach poniosła porażkę (w odróżnieniu od prawicy dążącej do rozwiązania opartego na dwóch państwach). Okupacja jest jedynie częścią większego problemu.

Ale rozważania taktyczne miały sens tylko na początku protestów. Niesprawiedliwość społeczna nie jest zawieszona w próżni, a problem Izraelsko-Palestyński jest o wiele szerszy i głębszy, niż okupacja. Być może okupacja stanowi najbardziej jaskrawą i brutalną niesprawiedliwość, która obecnie się rozgrywa i na pewno stanowi największą przeszkodę na drodze do osiągnięcia sprawiedliwości społecznej po którejkolwiek ze stron granicy. Jednak jest tylko wyrazem podstawowej zasady, która rządziła przez ostatnie 60 lat w Izraelu-Palestynie: separacji.

Dziś, Izrael-Palestyna stanowi jeden organizm, z jednym faktycznie działającym rządem, który ma swoją siedzibę w Jerozolimie. Ale społeczeństwo znajdujące się pod kontrolą tego rządu jest podzielone na różne kasty, z których każda posiada inny poziom przywilejów. Ogólne zarysy tej hierarchii są dobrze znane: na samym dnie są Palestyńczycy z 1967 r., którzy nawet nie mają prawa głosować na władzę, która decyduje o większości aspektów ich życia i którzy są podporządkowani codziennej przemocy wojskowej i biurokratycznej. Następnie są Palestyńczycy z 1948 r., którzy mogą głosować, ale są systematycznie dyskryminowani i którzy nie mają żadnych praw zbiorowych (zarezerwowanych dla Żydów). Na górze hierarchii znajdują się Żydzi izraelscy.

Jednak separacja sięga głębiej i korzysta z kulturowych i ekonomicznych przywilejów, by dzielić każdą grupę na kolejne podgrupy, oddzielając Druzów od Beduinów, a Beduinów od Palestyńczyków, mieszkańców Ramallah od mieszkańców Hebronu, mieszkańców miast od mieszkańców wsi, rdzennych mieszkańców od uchodźców. Nawet wśród Żydów mnóstwo jest podziałów: Mizrachijczycy są odseparowani od Aszkenazyjczyków, osadnicy od mieszkańców żyjących wewnątrz linii demarkacyjnej, ultra-ortodoksi od świeckich Żydów, Rosjanie od urodzonych w Izraelu, a Etiopczycy są odseparowani od wszystkich pozostałych, itp, itd...

System podziału jest tak chaotyczny, że wynikające z niego przywileje nie są wcale takie oczywiste. Ultra-ortodoksi i osadnicy są uważani za tych, którzy najwięcej korzystają ze status quo, ale warto zwrócić uwagę, że ich ekonomiczna sytuacja jest dość słaba, a obie te grupy są nie tylko beneficjentami, ale też zakładnikami sekciarskich partii (w przypadku ultra-ortodoksów) i okupacji (w przypadku osadników). Sama zaś okupacja jest tylko instrumentem separacji. Jej długoterminowym celem jest zdobycie jak największej połaci ziemi z jak najmniejszą liczbą palestyńskich mieszkańców. Jednak przez ostatnie 40 lat udało się jedynie uzyskać to, że połowa ludności znajdująca się pod kontrolą rządu nie ma swoich przedstawicieli na żadnym poziomie władzy.

Choć temat okupacji nie został jeszcze bezpośrednio poruszony przez ruch 14 lipca, sama dynamika protestów podkopuje fundamenty, na których opiera się okupacja, czyli zasadę separacji. Haggai Matar jest weteranem aktywizmu przeciw okupacji, który odbył karę więzienia za sprzeciw sumienia wobec służby wojskowej i który ma za sobą niezliczone protesty na Zachodnim Brzegu. Mało jest w Izraelu ludzi tak mocno zaangażowanych w tę walkę. Oto, co napisał o sobotniej demonstracji:

„Odeh Bisharat, pierwszy Arab, który przemówił do masowych demonstracji, powitał ogromną publiczność i przypomniał, że społeczność arabska zawsze walczyła o sprawiedliwość społeczną, będąc ofiarą nierówności, dyskryminacji, rasizmu państwowego i niszczenia domów w Ramle, Lod, Jaffie i Al-Araqib. Przemówienie nie tylko spotkało się z owacją od tłumu liczącego ponad sto tysięcy ludzi, ale zaczęto skandować hasła: „Żydzi i Arabowie nie godzą się na to by być wrogami”. W wywiadach nakręconych w obozach protestacyjnych w całym kraju, Żydzi i Arabowie, w tym religijni Żydzi, mówili o tym, że czas wreszcie, by państwo należało do wszystkich swoich obywateli.”

Państwo dla wszystkich obywateli. Jako ogólne hasło cieszące się masowym poparciem. Kto by uwierzył? Przesadą byłoby oczywiście twierdzenie, że protestujący świadomie dążą do zniszczenia całej sieci podziałów. Ale jedną z niespodziewanych konsekwencji tego ruchu – który sam w sobie jest lawiną niespodziewanych konsekwencji – jest to, że podziały zaczynają się zacierać i przestają mieć takie znaczenie jak to, co ludzi łączy. Nie udało nam się zakończyć okupacji przez bezpośrednią konfrontację, ale przełamywanie granic i zniesienie segregacji mogą ją bardzo osłabić.

Jak napisał przede mną Noam Sheizaf, zbyt wcześnie, by stwierdzić, dokąd zmierza ten ruch. Może on nawet „zaprowadzić Izrael jeszcze dalej na prawo – na pewno nie pierwszy raz w historii niepokoje społeczne spowodowałyby dojście do władzy prawicowego demagoga – ale na dzień dzisiejszy tworzy on przestrzeń do dialogu. Na razie dość ograniczoną, ale i tak o niebo większą, niż to czym musieliśmy się zadowolić zaledwie miesiąc temu.” Powolna erozja linii separacji oznacza, że powstają nowe możliwości przerzucania mostów ponad żydowsko-palestyńską przepaścią i poruszenia wreszcie tematu okupacji.

Dimi Reider

Tłumaczenie tekstu opublikowanego tu: http://972mag.com/tents14/

CNT wzywa do Międzynarodowego Dnia Akcji Wsparcia dla pracowników Visteon

Publicystyka

Ford-Visteon planuje zamknięcie zakładu Visteon-Cadiz Electronics w El Puerto de Santa Maria, w Kadyksie w Hiszpanii. Blisko 450 miejsc pracy zostanie utraconych. Pracownicy starają się podjąć działania, aby zapobiec zamknięciu fabryki.

Kanał XML