Publicystyka
Blood & Honour ramię w ramię z FRONTEX-em
Czytelnik CIA, Czw, 2011-01-20 06:31 Dyskryminacja | Publicystyka | Rasizm/NacjonalizmRamię w ramię z Frontexem obronimy Matkę Europę
przed czarnuchami, błotnymi rasami i innymi darmozjadami
Blood & Honour
(plakat zapraszający na konferencję na UW)
Żeby uwolnić rynek, wiele osób wysłano za kratki
Eduardo Galeano
W poniedziałek 17. stycznia Uniwersytet Warszawski ugościł szefa unijnej agencji deportacyjnej FRONTEX, gen. Illke Leitinena i byłego szefa MSW w Wielkiej Brytanii, Charlesa Clarke’a.
Temat panelu, „Forteca Europa? Przyszłości unijnej polityki imigracyjnej” nakreślił ramy dyskusji charakterystyczne dla niemal wszystkich eksperckich debat nt. imigracji. Imigranci, zwykle na tych debatach nieobecni, traktowani są jednocześnie jako problem i szansa dla Europy. Specjaliści wpisujący się w ten dyskurs głośno odrzucają rasistowski ekstremizm, który zdobywa coraz większy posłuch w Europie – zamiast jednak podjąć próby doszukania się przyczyn faszyzacji nastrojów w UE, owi eksperci, dla których prawa człowieka są tożsame z prawami wolnego rynku, krytykują ekstremistów za to, że nie potrafią dostrzec iż imigranci odpowiadają na dzisiejsze potrzeby starzejącej się Europy, której po prostu brakuje rąk do pracy. Niemniej, ponieważ w stronę Unii mknie dzika, potężna fala imigrantów, prawdziwe imigranckie tsunami, zdolne zalać nasz kontynent wraz z jego unikalnymi wartościami (tu zazwyczaj eksperci zasilają swoją retorykę terminami z dziedziny żeglugi morskiej), niezbędna jest skuteczna ochrona unijnych granic, oczywiście prowadzona w poszanowaniu najwyższych standardów europejskich.
Wierząc, że można kogoś jednocześnie pożądać i odrzucać, paneliści „Fortecy Europy?” w ślad za innymi apologetami wolnego rynku, dzielnie wchodzą w pozorny konflikt z zadeklarowanymi rasistami - w tym świetle, gen. Leitinen zwykł reprezentować integralną część unijnego systemu wartości, wypisanego na sztandarach FRONTEX-u: „Wolność, Sprawiedliwość, Bezpieczeństwo” – przynajmniej takie były założenia debaty w Warszawie (organizatorom nie udało się jednak wcielić tych założeń w życie – tym razem monopol na udział w dyskusji mieli ludzie odnoszący się do opinii ekspertów radykalnie krytycznie).
Logikę mainstreamowych specjalistów od imigracji oddaje obserwacja niekwestionowanego boga-stwórcy wolnego rynku, Adam Smitha: „popyt na ludzi, tak jak na każdy inny towar, ściśle reguluje jego produkcję; przyspiesza się produkcję ludzi, gdy idzie ona zbyt wolno, zaś zatrzymuje się ją, gdy zbyt prędko postępuje”[1].
Ten surowy osąd najłatwiej urzeczywistnia się dziś w polityce wobec imigrantów, wyzbytych wszelkich praw przysługujących „pełnoprawnemu obywatelowi” – ich życie ma wartość nie większą niż ich utowarowiona praca. Brak rynkowej wartości uzasadnia ich nieludzki wyzysk, dyskryminację, czy nawet eliminację. Jednak metki „made in Laos, China, Cambodia, Pakistan...” wiszące na modnych garniturach ekspertów ds. migracji wskazują, że dziś nawet towar ma większą swobodę ruchu niż ludzie. Generał Leitinen jak dziecko musiał wypierać się prawdy ujawnionej przez Der Spiegel i niemieckich strażników granicznych, którym dowództwo FRONTEX-u kazało strzelać do imigrantów uciekających przez pole minowe na granicy Grecji i Turcji. Brytyjski minister Spraw Wewnętrznych, zdecydowanie bardziej doświadczony niż generał, wolał zarzucić jego krytykom, że są wybiórczy, nie uznając zasług szefa FRONTEX-u w ściganiu międzygranicznych przemytników ludzi, którzy dopuszczają się okropieństw wobec imigrantów.
Zapomniał, że przecież władze UE domyślnie uznają imigrantów za przestępców winnych zbrodni przekroczenia granicy, choćby ci uciekali z zalanych krwią gór Hindukuszu czy z toksycznych pól naftowych w Delcie Nigru [2]. Dlatego też, inaczej niż Charles Clark, ludzie ci nie mogą wsiąść w autobus Eurolines ani wykupić biletu w Ryanair – uznani przez władze UE za nielegalnych skazani są na użycie nielegalnych środków transportu nierzadko zasilając budżety lokalnych mafii. Bezsprzeczną winę za to ponoszą europejscy architekci polityki migracyjnej.
Co się jednak dzieje z ludzmi którym uda się przebrnąć przez mury Twierdzy Europy mimo humanitarnych starań straży podwładnych generałowi Leitinenenowi? W Polsce przebywa dziś ok. pół miliona ludzi uznanych przez władze za „nielegalnych”. Od maja, gdy powołaliśmy grupę oporu przeciw systemowej represji wobec imigrantów, nieustannie zbieramy informacje i staramy się interweniować gdy kolejny zatrudniony bez umowy dostaje śmieszną złotówkę za całe miesiące roboty w pocie czoła i w poniżeniu, kolejna „nielegalna” kobieta nie może urodzić dziecka w publicznym szpitalu, kolejny student trafia z drogi na egzamin wprost do obozu deportacyjnego, wraz z całą rzeszą innych ofiar rutynowych łapanek, którzy a to nieuważnie zwrócili się o pomoc policji po pobiciu przez neonazistę, a to po prostu akurat przeszli przez ulicę na czerwonym świetle. Tymczasem nasz kraj jest sygnotariuszem Międzynarodowej konwencji o zwalczaniu i karaniu zbrodni apartheidu z 1973 roku, która termin „apartheid” definiuje jako: podjęcie legislacyjnych lub innych środków mających uniemożliwić grupie lub kilku grupom rasowym uczestniczenie w życiu politycznym, społecznym, gospodarczym i kulturalnym kraju i rozmyślne tworzenie warunków uniemożliwiających pełny rozwój takiej grupy lub grup, w szczególności przez pozbawianie członków grupy lub kilku grup rasowych wolności i podstawowych praw człowieka, a mianowicie prawa do pracy, prawa do tworzenia legalnych związków zawodowych, prawa do nauki, prawa do opuszczania swego kraju i powrotu do niego, prawa do posiadania obywatelstwa, prawa do swobodnego poruszania się i wyboru miejsca zamieszkania […] oraz prawa do swobodnego tworzenia pokojowych zrzeszeń i stowarzyszeń; [...] (artykuł IIc Konwencji) a także wyzyskiwanie pracy członków jednej lub kilku grup rasowych (art. II e). Ten rodzaj wykluczenia jest codziennością dla wszystkich „nielegalnych” w Polsce i reszcie krajów członkowskich – żadna „Oda do Radości”, czy zaklęcia typu „Libertas, Securitas, Iustitia” nie odczarują brutalnej rzeczywistości europejskiego apartheidu. Dramatyczny opór imigrantów wobec tej rasistowskiej polityki – wyrażony choćby w apelu komitetu strajkowego 300 ludzi, którzy 25. stycznia zaczną w Grecji głodówkę – jest wystarczająco głośny żebyśmy uznali, że ustawy Unii Europejskiej mają się nijak do fundamentalnych praw ludzi represjonowanych na tym kontynencie.
Tym samym, żaden ekspert, żadna organizacja pozarządowa ani wyższa uczelnia nie ucieknie od faktu, że jej dyskusje na temat imigrantów nie mają nic wspólnego z demokratyczną debatą póki jej główny podmiot – sam imigrant – jest z niej wykluczony, w konsekwencji czego traktuje się go wyłącznie jako przedmiot zarządzania, „zasób ludzki” czy „kapitał”, zgodnie z wytycznymi Adama Smitha. Tego typu debaty, które pogłębiają wykluczenie imigrantów poszerzając zakres stosowanej wobec nich przemocy o wymiar symboliczny, jedynie ukonsekwentniają rasistowską, systemową represję, której na imię apartheid.
Dlatego z perspektywy imigranta dywagacje, czy Blood & Honour rzeczywiście promował konferencję z udziałem szefa FRONTEX-u, czy też była to prowokacja, nie mają większego znaczenia, póki w biały dzień musi wykazać się równie dobrym sprytem i kondycją fizyczną uciekając przed represjami ze strony łysych palantów oraz międzynarodowej organizacji o wielomilionowym budżecie.
RAS no-border
Warszawa, 19.01.2010
[1] Adam Smith, Badania nad naturą i przyczynami bogactwa narodów, (1776). W oryginale: "the demand for men, like that for any other commodity, necessarily regulates the production of men; quickens it when it goes on too slowly, and stops it when it advances too fast. It is this demand which regulates and determines the state of propagation in all the different countries of the world". Teza Smitha oparta była na obserwacji m.in. polityki hiszpańskich konkwistadorów, którzy w pierwszej fazie kolonizacji – poszukiwaniu terenów do zamieszkania – wytępili 9 z 10 milionów rdzennych mieszkańców dzisiejszego Meksyku, z czasem zaś, gdy po odkryciu obfitych złóż cennych kruszców radykalnie wzrosła potrzeba rąk do pracy, stworzyli dla ocaleńców programy socjalne w celu odbudowy ich populacji (patrz: Sven Lindqvist, Wytępić całe to bydło, wyd. WAB 2009).
[2] Katastrofa na miarę wycieku spowodowanego przez BP w Zatoce Meksykańskiej zdarza się w gęsto zaludnionej Delcie Nigru każdego roku. Desperackie protesty lokalnych mieszkańców są konsekwentnie tłumione przez ochronę firm wydobywczych oraz państwową policję, jak to miało miejsce w stanie Akwa 1.maja 2010 roku po wycieku rurociągu ExxonMobil. Wielu nigeryjskich imigrantów w Polsce, w tym zabity przez warszawską policję Max Itoya, pochodzi z regionu Delty Nigru.
OBI w Niemczech: Skąpy gryzoń bez rad pracowniczych
Yak, Śro, 2011-01-19 00:33 Świat | Prawa pracownika | PublicystykaPracownicy oskarżają wielką sieć supermarketów OBI o wydalanie członków związków zawodowych, sztuczne zwolnienia zbiorowe i obstrukcję prowadzoną na masową skalę, by uniemożliwić wybory do rad pracowniczych. Firma mówi jednak o "pełnej ufności" współpracy z radami pracowniczymi.
Monachium: Dla Klausa Armbrustera to nie były przyjemne święta Bożego Nardzenia. W skrzynce na listy otrzymał raczej niemiły prezent: zwolnienie z pracy bez terminu wypowiedzenia. Powodem zwolnienia podanym przez szefów OBI było niezapłacenie za choinkę. Chodziło o to, że Klaus podliczył zniżkę na kupno towarów w OBI przysługującą jemu i jego żonie i uznał, że pokrywa ona koszt drzewka. Zanim zabrał choinkę do domu, zadzwonił jednak do swojego szefa po pozwolenie.
W tej sprawie orzekał Sąd Pracy w Stuttgarcie. Sąd nie dopatrzył się żadnego oszustwa i unieważnił zwolnienie. „Miesiąc bez pracy podczas procesu był dla mnie straszliwym okresem - nie wiedziałem, czy pozwolą mi znów pracować." Z zewnątrz, to mogło wyglądać na nieporozumienie, jednak według związkowców, jest w tym pewna metoda. „OBI nie chce rad pracowniczych, a zwłaszcza takich, które są krytycznie nastawione wobec kierownictwa" - powiedział Christian Paulowitsch, szef Ver.di w Badenii Wirtembergii. Armbruster jest dokładnie tego samego zdania: "Chcieli się mnie pozbyć, bo jestem niewygodny.” Armbruster organizował w OBI strajki.
Wybory do rad pracowniczych nigdy nie przebiegają normalnie
Uczestnictwo pracowników może być kosztowne dla firmy, gdyż pracownicy mają prawo wypowiadać się na różne tematy, takie jak czas pracy i zwolnienia. Dlatego też OBI stara się zapobiec utworzeniu rad pracowniczych, jak mało która firma. Jak powiedział Rainer Reichenstetter, przedstawiciel pracowników OBI w niemieckim związku Ver.di: „gdy tylko powstaje rada pracownicza, pojawia się opór i kłopoty". OBI stara się zapobiec regularnym wyborom do rad pracowniczych. Wybory nigdy nie odbywają się zgodnie z planem. Ta kwestia jest dokładnie monitorowana przez zarząd OBI, a Tengelmann - właściciel OBI - osobiście nadzoruje działania w tej sprawie.
Liczby mówią same za siebie. Według związku Ver.di, jest około 40 rad pracowniczych na ponad 330 sklepów w Niemczech. Jedna z tych rad działa w Stuttgarcie-Wangen. Pracownicy wybrali tam swoich przedstawicieli w 2005 r. "To była ciężka walka" - wspomina Herbert Fehlisch, zastępca szefa rady w OBI w tym mieście.
Fahlisch został brutalnie zaatakowany. Choć pracował przez 7 lat bez żadnych skarg ze strony szefów, jak wspomina: "gdy starałem się o wybór na przedstawiciela, rozpoczęła się wobec mnie kampania mobbingu". W czasie kilku miesięcy, dwa razy dano mu ostrzeżenia. Oznajmiono mu, że zachowuje się w sposób nieprzyjazny dla klientów i nie wykonuje poleceń przełożonego. Został zwolniony bez okresu wypowiedzenia. Jednak decyzja o zwolnieniu została anulowana przez sąd. „Próbowali mnie zastraszyć” – mówi Fahlisch.
Pieniądze dla niesubordynowanych pracowników
W Bawarii też jest mnóstwo problemów. Podczas spotkania w 2007 r. w jednym ze sklepów OBI w Erding, szefowie grozili pracownikom - opowiada sekretarz Ver.di Orhan Aman. Pracownicy byli poddawani presji podczas indywidualnych rozmów. Szefowie pytali ich kto stoi za pomysłem utworzenia rady pracowniczej i rozpowszechniali opinię, że rady pracownicze stanowią zagrożenie dla miejsc pracy. Gdy doszło do wyborów, liczba pracowników, którzy ośmielili się poprzeć rady, była zbyt mała.
Według Akmana, OBI przyznaje duże odszkodowania członkom rad pracowniczych lub kandydatom do nich za to, że odejdą z firmy. Gazeta Spiegel Online otrzymała kopię umowy z 2008 r., która została wręczona kandydatowi do rady pracowniczej przed wyborami do rad pracowniczych. Kwota odszkodowania wynosi 15500 Euro wraz z prawem do emerytury. Nieźle, jak na kogoś kto przechodził na emeryturę pół roku później. Z tą opinią zgadza się Burkhard von Fritsch, który prowadzi firmę OBI-Franchiser HEV w Erding: „Oni chcieli przekupić członka rady pracowniczej”. Jednak zostało to wykonane w bardzo dyletancki sposób, gdyż było wielu innych kandydatów do rady pracowniczej. Na pytanie, czy HEV także próbuje sabotować wybory do rad pracowniczych odpowiedział: "Zdecydowanie nie".
Ucząc się od Lidla
Takich przykładów jest więcej. Dwóch kolegów pracujących w OBI w Feuerbach, dzielnicy Stuttgartu, było pod taką presją, że musieli poszukać opieki medycznej i leczyli się przez dłuższy okres czasu. Opowiedział nam o tym członek związku Rüdiger Kamm. OBI udało się zapobiec wyborom do regionalnej rady pracowniczej w supermarkecie przy użyciu kruczka prawniczego. `Dzień przed wyborami, zmieniono strukturę korporacyjną sklepu. To sztuczka, której nauczyli się od Lidla. Tak uważa Andreas Heinrich, członek rady pracowniczej w OBI w Waibling.
Związki zawodowe w OBI mają trudną sytuację. W jednym sklepie w Stephanskirchen w Bawarii, kierownictwo doradzało rezygnację z członkostwa w związku i udostępniało standardowe formularze wystąpienia ze związku. Gazeta Spiegel jest w posiadaniu takiego formularza zatytułowanego "Rezygnacja z członkostwa w związku”. Lokaly franczyzobiorca OBI zaprzecza, jakoby taka sytuacja miała kiedykolwiek miejsce. W Stuttgart-Wangen, OBI wykorzystało technikę „tajemniczego klienta” przeciw wybranym pracownikom, nie informując o tym rady pracowniczej. Później okazało się, że każdy członek związku zawodowego, który brał udział w strajku otrzymał ostrzeżenie za opryskliwość wobec klientów.
Jakby tego było mało, według Akmana, w OBI prowadzi się szkolenia o tematyce “jak zabić radę pracowniczą”. Franczyzobiorca OBI, Fritsch, nie pamięta takich szkoleń, jednak pamięta, że uczestniczył w szkoleniu na temat właściwego traktowania rad pracowniczych. Tematyka szkoleń dotyczyła tego "jak zbić rady pracownicze na kwaśne jabłko”. Prawnik OBI ujął to tak: „mówimy jedynie o legalnych sposobach pozbycia się rad pracowniczych”.
Konsekwencją polityki OBI jest mała liczba przedstawicieli rad pracowniczych w większości marketów OBI, oraz brak porozumień w sprawie wysokości płac w większości sklepów. W niektórych wschodnioniemieckich sklepach, pracownicy zarabiają od czterech do pięciu euro za godzinę. „OBI jest chciwe jak gryzoń i wyzyskuje pracowników” – podsumowuje sytuację związkowiec Akman. W kwaterze głównej OBI w Wermelskirchen nie rozumieją problemu. W krótkim komunikacie dla gazety Spiegel Online napisano: „Pojedyncze błędy zdarzają się wszędzie. Ale my rozwiązujemy wszystkie problemy w sposób sprawiedliwy." Według zarządu: "OBI, pracownicy i rady pracownicze pracują w pełnej atmosferze zaufania".
Tłumaczenie tekstu “Bibergünstig ohne Betriebsrat”, in: Der Spiegel, 13.07.2009 z www.spiegel.de
Manifest młodzieży ze Strefy Gazy
Yak, Nie, 2011-01-09 23:54 PublicystykaAnonimowa grupa studentów ze Strefy Gazy napisała manifest, który wyraża ich frustrację i gniew na wszystkie strony konfliktu. Bodźcem do napisania manifestu są brutalne ataki policji kontrolowanej przez Hamas na "siedliska zachodniej dekadencji", zniszczenia dokonane przez Izrael i polityczne gierki, w które bawi się Fatah i ONZ.
Izraelska blokada uniemożliwia podróż poza Strefę bez specjalnych zezwoleń, które są trudne do uzyskania – studenci nie mają szans na to, by uczęszczać na zagraniczne uczelnie, nawet jeśli otrzymają stypendium. Ostrzał artyleryjski w odpowiedzi na rakiety Hamasu jest częścią codziennego życia. Brak jest pracy, a policja obyczajowa Hamasu zwalcza wszelkie życie kulturalne i poddaje przesłuchaniom pary, które nie są małżeństwem.
Miesiąc temu, władze brutalnie zamknęły centrum Sharek, organizację zajmującą się szkoleniami dla młodzieży, która stała się azylem dla bardziej liberalnie myślących mieszkańców Gazy.
Dziennikarzom brytyjskiej gazety The Guardian udało się spotkać z członkami grupy, pod warunkiem zachowania anonimowości, ze względu na niebezpieczeństwo, które grozi im i ich rodzinom. Dwie osoby z grupy już wiele razy były aresztowane przez władze Strefy Gazy, pod zarzutem „niemoralnego zachowania”. Mówią, że byli maltretowani w więzieniu i że fizyczne i psychiczne tortury są chlebem powszednim w więzieniach w Strefie.
Gdy aktywiści napisali przed kilkoma tygodniami manifest, myśleli, że minie rok zanim tekst stanie się wystarczająco znany. Jednak od razu odzew był ogromy. Poniżej, przytaczamy tekst manifestu.
Młodzież z Gazy domaga się zmian - manifest
Jebać Hamas. Jebać Izrael. Jebać Fatah. Jebać ONZ. Jebać UNWRA. Jebać USA! My, młodzież z Gazy, mamy kompletnie dość Izraela, Hamasu, okupacji, naruszeń praw człowieka i obojętności społeczności międzynarodowej! Chcemy wrzeszczeć i przebić się przez ten mur milczenia, niesprawiedliwości i obojętności, jak izraelski F16 przebija się przez barierę dźwięku. Chcemy wrzeszczeć z całej siły naszej duszy, by uwolnić gigantyczną frustrację, która zżera nas z powodu pojebanej sytuacji w której się znajdujemy. Jesteśmy jak wszy zgniatane pomiędzy dwoma paznokciami, żyjemy w koszmarze wewnątrz koszmaru, nie mamy miejsca na nadzieję, nie mamy miejsca na wolność.
Mamy dość być w środku walki o władzę, dość nocy czarnych jak smoła i samolotów krążących nad naszymi domami. Mamy dość widzieć, jak rolnicy są zabijani w strefie buforowej, tylko dlatego, że wyszli pracować w polu. Mamy dość brodatych mężczyzn, którzy rządzą się na ulicach, paradując ze swoją bronią, biją i aresztują młodych ludzi, którzy demonstrują w obronie tego, w co wierzą. Mamy dość haniebnego muru, który dzieli nas od reszty kraju i więzi nas w tym kieszonkowym kraiku. Mamy dość być nazywani terrorystami, fanatykami domowej roboty, z kieszeniami wypełnionymi bombami i złymi spojrzeniami. Mamy dość obojętności ze strony społeczności międzynarodowej, ekspertów w wyrażaniu troski i sporządzaniu oświadczeń, ale tchórzy jeśli chodzi o egzekwowanie tego, na co się zgodzili. Mamy totalnie dość gównianego życia, w więzieniu stworzonym przez Izrael, gdzie Hamas może nas bić, a reszta świata nas ignoruje.
Rośnie w nas rewolucja, ogromne niezadowolenie i frustracja, które nas zniszczą, jeśli nie znajdziemy sposobu, by skanalizować tę energię w coś, co będzie mogło podważyć status quo i dać nam jakąś nadzieję. Kroplą, która przelała czarę naszej frustracji były wydarzenia z 30 listopada, gdy władze Hamasu zjawiły się w biurze Forum Młodzieży Sharek, jednej z ważniejszych organizacji młodzieżowych (www.sharek.ps) Uzbrojeni policjanci wyrzucili wszystkich na zewnątrz, aresztowali niektórych i zakazali działalności organizacji. Kilka dni później, demonstranci demonstrujący pod biurem organizacji zostali pobici i aresztowani. Naprawdę żyjemy w koszmarze wewnątrz innego koszmaru. Ciężko znaleźć słowa, by opisać presję pod którą się znajdujemy. Ledwo udało nam się przeżyć Operację „Płynny Ołów”, gdy Izrael bardzo sprawnie wszystko nam rozpierdolił, niszcząc tysiące domów i jeszcze więcej ludzkich istnień i marzeń. Nie udało im się pozbyć Hamasu, jak zamierzali, ale na zawsze nas wystraszyli i każdemu zafundowali syndrom lęku post-traumatycznego. Nie mieliśmy gdzie uciekać.
Jesteśmy młodymi ludźmi z ciężkimi sercami. Nosimy ciężar tak wielki, że ciężko nam jest nawet cieszyć się widokiem zachodzącego słońca. Jak cieszyć się tym widokiem, skoro ciemne chmury na horyzoncie przynoszą okropne wspomnienia, gdy tylko na nie spojrzymy? Uśmiechamy się, by ukryć ból. Śmiejemy się, by zapomnieć o wojnie. Mamy nadzieję nie popełnić samobójstwa w tej samej chwili. Podczas wojny mieliśmy jasne przeczucie, że Izrael chce nas wymazać z powierzchni ziemi. W ciągu ostatnich lat, Hamas robił co mógł, żeby kontrolować nasze myśli, zachowania i aspiracje. Należymy do pokolenia ludzi, którzy przyzwyczaili się stawiać czoło rakietom, realizując zdawałoby się niemożliwą misję polegającą na próbie prowadzenia normalnego i zdrowego życia. Jesteśmy ledwo tolerowani przez potężną organizację, która rozprzestrzeniła się w naszym społeczeństwie, jak złośliwy rak, powodując chaos i skutecznie uśmiercając żywe komórki, myśli i marzenia i paraliżując ludzi swoim reżimem terroru. Nie wspominając już o więzieniu, w którym żyjemy – które utrzymywane jest przez tzw. kraj demokratyczny.
Historia powtarza się w najbardziej okrutny sposób i zdaje się, że nikt się tym nie przejmuje. Boimy się. Tu, w Gazie, boimy się, że zostaniemy uwięzieni, przesłuchiwani, bici, torturowani, zbombardowani, zabici. Boimy się żyć, bo każdy krok, który stawiamy, musi być dobrze przemyślany, wszędzie są ograniczenia, nie możemy poruszać się tak, jak byśmy chcieli, mówić to, co byśmy chcieli, robić to, co byśmy chcieli. Czasem nie możemy nawet myśleć, tego co chcemy, bo okupacja okupuje nasze umysły i serca w tak straszliwy sposób, że czujemy ból i mamy ochotę bez końca wypłakiwać nasze łzy frustracji i gniewu!
Nie chcemy nienawidzieć, nie chcemy odczuwać tych wszystkich uczuć. Nie chcemy już być ofiarami. DOSYĆ! Dosyć bólu, łez, cierpienia, kontroli, ograniczeń, niesprawiedliwych usprawiedliwień, terroru, tortur, wymówek, bombardowań, bezsennych nocy, martwych cywilów, czarnych wspomnień, posępnej przyszłości, teraźniejszości od której boli serce, porąbanej polityki, fanatycznych polityków, religijnych bzdur i więzień! MÓWIMY DOŚĆ! To nie jest przyszłość, której chcemy!
Chcemy trzech rzeczy. Chcemy być wolni. Chcemy żyć normalnym życiem. Chcemy pokoju. Czy o tak wiele prosimy? Jesteśmy ruchem pokojowym, złożonym z młodych ludzi żyjących w Strefie Gazy i naszych zwolenników w innych krajach i nie spoczniemy dopóty, dopóki prawda o Gazie nie będzie znana wszystkim na całym świecie, do tego stopnia, że milcząca zgoda lub głośna obojętność nie będą już tolerowane.
To jest manifest zmian młodzieży z Gazy!
Zaczniemy od zniszczenia okupacji, która nas otacza, wyrwiemy się z mentalnego więzienia i odzyskamy naszą godność i szacunek do samych siebie. Będziemy iść z podniesioną głową, choć na pewno spotkamy się z oporem. Będziemy pracować dzień i noc, by zmienić nędzne warunki, w jakich przyszło nam żyć. Będziemy budować marzenia tam, gdzie napotykamy mury.
Mamy tylko nadzieję, że ty – tak ty, czytający ten manifest! – będziesz nas wspierać. Aby dowiedzieć się jak nas wesprzeć, napisz na naszej tablicy lub skontaktuj się z nami bezpośrednio: freegazayouth@hotmail.com
Chcemy być wolni, chcemy żyć, chcemy pokoju.
WOLNA MŁODZIEŻ GAZY!
Grudzień 2010
http://gazaybo.wordpress.com/
http://www.facebook.com/note.php?note_id=113803372021733&id=118914244840...
Roman Dmowski - hitlerowiec
Czytelnik CIA, Nie, 2011-01-09 19:54 Publicystyka | Rasizm/NacjonalizmPod wpływem wydarzeń 11 listopada, kiedy to w Warszawie poważnie utrudniono – pomimo starań stołecznej policji – niepodległościowy marsz polskich patriotów, którzy pod przewodem Obozu Narodowo-Radykalnego i Młodzieży Wszechpolskiej oraz m.in. Jana Żaryna, Janusza Korwin-Mikkego, Jana Pospieszalskiego, Rafała Ziemkiewicza i Pawła Kukiza chcieli oddać hołd Romanowi Dmowskiemu, stojącemu na cokole obok kancelarii premiera, ściągnąłem z półki wydaną w zeszłym roku książkę Grzegorza Krzywca Szowinizm po polsku. Przypadek Romana Dmowskiego (1886-1905).
I już po kilkunastu stronach pożałowałem, że nie zrobiłem tego wcześniej, i że na łamach LMD nie opublikowaliśmy przed 11 listopada recenzji tej pracy – dając tym samym argumenty przeciwnikom marszu oskarżanym przez prawicowe media, rzecznika rządu i policję o „chuligaństwo”, „lewactwo”, „rozbijanie legalnej demonstracji”, „zakłócanie porządku publicznego”, „mowę nienawiści” itd. itp.
Trochę to musztarda po obiedzie, ale jako że książka została wreszcie zauważona nie tylko przeze mnie (była nominowana do tegorocznej nagrody im. Kazimierza Moczarskiego, a na odbywających się w zeszłym miesiącu Targach Książki Historycznej zdobyła nagrodę KLIO w kategorii autorskiej) warto napisać o niej słów kilka, tym bardziej, że warszawski marsz i jego blokada zepchnął dyskusję o polskim faszyzmie i jego ideologa (który wciąż cieszy się powszechnym uznaniem Polaków jako „twórca Niepodległej”) na współczesnych pogrobowców idei pana Romana. A to bardzo ułatwia dyskurs wszelkim prawicowym „obrońcom porządku” usiłującym dowieść, że wrogiem demokracji nie jest patriotyzm à la ONR, lecz jego społeczny, lewicowy bądź anarchistyczny oponent.
Otóż opasła, 500-stronicowa praca Krzywca, adiunkta w Instytucie Historii PAN, pokazuje przede wszystkim, iż antysemityzm Dmowskiego nie był li tylko dodatkiem do jego teorii i poglądów, dodatkiem, o którym – w obliczu innych zasług najwybitniejszego polskiego narodowca XX stulecia – można zapomnieć, darować albo po prostu nie wspominać. Stanowił on – podobnie jak w przypadku Hitlera – najważniejszy i nieusuwalny komponent zlepiający światopogląd narodowy w spójny i logiczny (logiką wszystko wyjaśniających spisków) konstrukt, który w Polsce przybrał niewinną w porównaniu z nazistowskim Holocaustem formę pałowania studentów żydowskich i wszelkiego rodzaju numerus clausus i numerus nullus.
Kiedy w programie Jana Pospieszalskiego „Warto rozmawiać” (nota bene jeszcze nie widziałem żeby ktoś w tym programie rozmawiał) po 11 listopada sam prowadzący oraz red. Ziemkiewicz i przedstawiciel Młodzieży Wszechpolskiej przekonywali Michała Sutowskiego z Krytyki Politycznej żeby się odczepił od narodowców, bo oni pierwsi ginęli z rąk hitlerowców, moją pierwszą reakcją było pytanie „no i co z tego?”, wszak hitlerowcy mordowali wszystkich – kolaborantów i szmalcowników również. To jednak rzecz oczywista, choć zapewne nie dla red. Pospieszalskiego oddającego 11 listopada hołd „żołnierzom wyklętym” (jak ich sam nazywa) Narodowych Sił Zbrojnych, przemilczając (podobnie jak w przypadku antysemityzmu Dmowskiego) ich mordy na Żydach i współpracę z Niemcami. Refleksją mniej oczywistą jest mianowicie pytanie czy polscy narodowcy uzbrojeni w idee Dmowskiego zdecydowaliby się na fizyczną eksterminację Żydów, gdyby ich w tym nie uprzedził Hitler.
Do tej pory sądziłem, iż wściekle antysemicki język polskiej prawicy pierwszych dekad XX w. kończył się na planach wysiedlenia Żydów z Polski – dobrowolnie lub siłą. Czyli niewiele różnił się od szalejącego wówczas w Europie antysemityzmu, wraz z jej niemiecką odmianą, która również – przynajmniej do ataku na ZSRR w 1941 r. – zakładała ekspulsję europejskich Żydów poza kontynent. I tu muszę przyznać, że się myliłem – Krzywiec przeczytał Dmowskiego et consortes znacznie uważniej.
Okazuje się, że już na całą epokę przed Mein Kampf, bo w 1901 r. na łamach prasy narodowej Dmowski zadał pytanie: „Czy żydów zasymilować, czy wypędzić czy wymordować?” (s. 251). Jako że w asymilację sam nie wierzył, pozostawały więc dwa ostatnie rozwiązania. Ubolewał jednak nad brakiem możliwości do ich zrealizowania – „żadne z tych rozwiązań nie leżałoby w naszej mocy, chociażby było najbardziej pożądane” (s. 251). Aż kusi zadać pytanie – a jeśli „leżałoby w naszej mocy”?
Podobna rezygnacja przebija z elaboratu Uwagi o sprawie żydowskiej, jaki 10 lat wcześniej opublikował młodopolski poeta i tłumacz Antoni Lange: „Rasa żydowska, na swoje i innych ludów nieszczęście, zamiast wyginąć, jak to się stało z innymi narodami starożytności, przechowała się do naszych czasów. Gdyby Europa chrześcijańska, mająca zawsze wytępienie ich na celu, była dość konsekwentną i dość energiczną, aby ich rzeczywiście wytępić. Dziś jest za późno: sentymentalizm do takiego stopnia rozwinął się w ludziach, że nikt (przynajmniej głośno) nie postawił jedynie logicznej i konsekwentnej zasady rozwiązania kwestyi żydowskiej w duchu antysemickim, a mianowicie absolutnego wytępienia żydów ogniem i mieczem.” (s. 252-253). I dalej: „Wytępienie gwałtowne, odruchowe – ma tę złą stronę, że nie może być prawidłowo zorganizowane; jako takie zatrzymać się musi wpół drogi i do celu nie doprowadzić. Zaś tępienie systematyczne, jak łatwo obliczyć trwało by co najmniej 75-100 lat; a niepodobna przypuścić, aby tłum ludzki w ciągu stu lat był oprawcą. Jakkolwiek więc można i należy krwawe wybuchy przewidzieć, to jednak rzeź – dzięki swej bezowocności – musi być uważaną za najabstrakcyjniejszą abstrakcyę” (s. 254).
Lange i Dmowski ubolewali, że „rozwiązanie kwestii żydowskiej” – czy na drodze emigracji czy też mordu jest niemożliwe ze względów technicznych i logistycznych. Stąd być może atencja Dmowskiego dla Hitlera, w którym widział idealistę i fanatyka „narodowej sprawy”, a być może również i tego, kto „kwestię żydowską” rozwiąże ostatecznie... Cykl artykułów Dmowskiego, „Hitleryzm jako ruch narodowy”, chwalący m.in. antysemityzm Hitlera, ukazywał się w 1932 i 1933 r. m.in. w Gazecie Warszawskiej i Kurierze Poznańskim. Zaś krakowski Czas zamieścił 27 września 1933 r. omówienie tych szkiców pod wiele mówiącym tytułem: „Roman Dmowski jako hitlerowiec” (s. 156).
Kolejnym argumentem mającym zdezawuować obywatelską blokadę marszu faszystów w centrum Warszawy był jej rzekomy „antydemokratyzm”, tj. przekonanie, iż skoro miał on zgodę władz stolicy na przemarsz jej ulicami, to wara wszystkim od niego – w imię prawa i demokracji. Jest to argument o tyle zabawny, iż czym jak czym, ale prawem i demokracją polscy narodowcy nigdy sobie głowy specjalnie nie zaprzątali. To oni zamordowali prezydenta Narutowicza, to oni organizowali pogromy Żydów, to oni wreszcie byli zwolennikami odebrania im szeregu praw obywatelskich, czyniąc ich obywatelami drugiej kategorii.
Sam Dmowski o demokracji parlamentarnej, powszechnym głosowaniu i liberalnym ustawodawstwie wypowiadał się zawsze z pogardą. Demokracja, owszem, ale zawsze „narodowa” – inna zaś to frazes i zdrada.
„Dlatego [...] tępimy ustaloną już w szerokich kołach na tutejszym gruncie politykę haseł liberalnych, bezmyślnie lub nieuczciwie nadużywanych.” „A samo to powszechne prawo wyborcze, za którem agitacyę usiłują dziś organizować [demokraci], czyż nie jest ilustracyą niezgodnego z wymaganiami naszego życia politycznego liberalizmu? Dla kogo ono dziś potrzebne? Kogo ma uszczęśliwić?” (s. 310-311).
Stąd admiracja Dmowskiego i polskich narodowców dla włoskiego faszyzmu (o którym kilka ciepłych słów zdążył powiedzieć we wspomnianym programie telewizyjnym red. Ziemkiewicz) i niemieckiego hitleryzmu.
I dlatego też niezależnie od kłamstw wypowiadanych ex cathedra przez polityków, publicystów i historyków każda forma sprzeciwu wobec tej zbrodniczej ideologii demokrację umacnia, a nie osłabia.
Stefan Zgliczyński
http://www.monde-diplomatique.pl/index.php?id=1_5
Grzegorz Krzywiec, Szowinizm po polsku. Przypadek Romana Dmowskiego (1886-1905), Wydawnictwo Neriton, Instytut Historii PAN, Warszawa 2009.
Bomba na placu Fontana - 40 lat później
Akai47, Nie, 2011-01-09 18:48 PublicystykaW dniu 12 grudnia 2009 r. minęła czterdziesta rocznica zamachu bombowego na siedzibę krajowego banku rolnego przy placu Fontana w Mediolanie. Zginęło w nim 17 osób, a 88 odniosło rany. Tego samego dnia, nieomal równocześnie z bombą w Mediolanie, wybuchły trzy inne bomby w Rzymie.
Wieczorem 12 grudnia komisarz policji powiedział, że podejrzenia kierują się w stronę anarchistów. Ale w rzeczywistości, za zamachami stały zupełnie inne siły.
Gdy komisarz rozmawiał z dziennikarzami o zamachach, trwały już naloty. Przed północą złożono na biurku komisarza meldunek: „Przeprowadzono 367 rewizji, zatrzymano 244 osoby, spośród których 55 wymaga sprawdzenia”.
Wśród zatrzymanych był Guissepe Pinelli, mediolański tramwajarz. W momencie wybuchu bomby znajdował się w odległym od Piazza Fontana barze i grał w karty z kolegami. Miał żelazne alibi, potwierdzone także przez dwóch agentów policji. Wieczorem 12 grudnia 1969 roku razem z przyjacielem Sergiem Arduą poszedł do lokalu, gdzie zbierali się anarchiści. Weszli akurat w momencie, gdy policja przeprowadzała rewizję i sprawdzała dokumenty obecnych. Wylegitymowany został także Pinelli i Ardua. Arduę pozostawiono w spokoju, zaś Pinellego zawieziono na komendę.
Ardua na motorze pojechał za policyjnym samochodem aż pod budynek komendy. W czasie przerwy w przełuchaniu, koło północy, pozwolono mu zobaczyć się z Pinellim.
Pinelli mówił, że pytają o innego anarchistę, Pietro Valpredę. Pietro Valpreda, z zawodu tancerz, mieszkał w Rzymie, a w Mediolanie miał rodzinę. Należał do grupy anarchistów.
W poniedziałek sędzia Amato przesłuchiwał Valpredę w innej sprawie - o obrazę papieża. Gdy Valpreda po złożeniu zeznań opuszczał gmach sądu, został aresztowany i natychmiast przewieziony do Mediolanu.
15 grudnia, Pinelli został wyrzucony z okna komisariatu.
Policja twierdziła potem, że wyskoczył sam.
Pietro Valpreda spędził w areszcie śledczym trzy lata a potem został skazany. 16 lat później, sąd uznał, że był niewinny. Wtedy już nie było dla nikogo wątpliwości, że zamach na Piazza Fontana był akcją faszystów.
Aresztowanie anarchistów nie miało nic wspólnego ani z jakimikolwiek dowodami, ani z prawdziwymi podejrzeniami policji.
Data 12 grudnia 1969 roku, to dla wielu osób początek tak zwanej "strategii napięcia".
Po drugiej wojnie światowej, we Włoszech, Grecji, USA i innych krajach powstały tajne grupy prawicowe i faszystowskie, które organizowały różne prowokacje i akcje, aby zapobiec rozszerzaniu się komunizmu i starać się ograniczyć powstające ruchy społeczne. We Włoszech, gdzie władze USA bały się sukcesów Partii Komunistycznej, ruszyła w 1956 r. operacja Gladio. To była grupa faszystowska utworzona przez CIA po II wojnie światowej – byli faszyści, którzy mieli zostać w Europie i prowadzić antylewicowe operacje. Więcej niż 600 ludzi zostało wyszkolonych przez CIA na Sardynii. Niektórzy mówią, że do 15 tys. ludzi mogło współdziałać w jakimś zakresie z Gladio, nawet jeśli nie wszyscy znali prawdę.
W 1968 r., Włochy znajdują się prawie w sytuacji społecznej rewolucji. Anarchiści są wśród najlepiej zorganizowanych grup i maja dobre kontakty z oddolnymi ruchami pracowników.
Ludzie z sieci Gladio (razem z przywództwem wśród włoskich elit), chcieli infiltrować i prowadzić różne operacje przeciw komunistom i anarchistom. Stworzyli tak zwaną „Strategię napięcia” (Strategy of Tension): celem było tworzenie napięcia pomiędzy tymi ruchami, a społeczeństwem. Jak tego dokonać skuteczniej, niż za pomocą terroru? Celem było zastraszenie ludzi, żeby odrzucili bardziej wolnościowe pomysły i zaakceptowali autorytarne państwo.
Strategia wybuchów bomb narodziła się w 1968 roku. Eksplodowało wtedy 15 ładunków.
Strategia napięcia trwała do 1980 r. Wiele na ten temat wyszło na jaw i już w 1980 r., znanych już było wiele faktów na temat strategii. W 1984 r. anarchista Stuart Christie napisał książkę, "Stefano Delle Chiaie - Portret Czarnego Terrorysty", która dobrze opisała rolę faszystów, Gladio itd. w Strategii Napięcia oraz zamachu na Placu Fontana.
W 1987 r. Delle Chiaie został aresztowany w Venezueli. W 2001 r. włoski sąd orzekł, że 3 faszystów było winnych zamachu na placu Fontana, ale 3 lata pózniej zostali uniewinnieni w wyniku apelacji. Rodziny ofiar były niepocieszone. Wniesiono inną apelację. W maju 2005, sąd podtrzymał decyzję o uniewinnieniu faszystów i dodatkowo wysłał rachunek za koszta sądowe rodzinom ofiar. Po dużym skandalu zdecydowano się jednak nie obciążać tych ludzi kosztami procesu.
Szwajcarska grupa Libertäre Aktion Winterthur o przesyłkach bombowych
Yak, Nie, 2011-01-09 14:47 PublicystykaKwestia przemocy zawsze była gorącym tematem dyskusji w środowiskach anarchistycznych. Jak można połączyć najstarszą i najbardziej pierwotną formę władzy z naukami anty-autorytarnej ideologii? Czy rewolucyjna strategia anarchistyczna może odwoływać się do przemocy? Nie da się wysadzić w powietrze relacji społecznej! [Uwaga: ten komunikat świadomie NIE JEST pisany w odpowiedzi na najnowsze ataki, które miały miejsce w Rzymie w dniu 23 grudnia 2010 r. Podważamy jakikolwiek związek anarchistów z tymi zdarzeniami, gdyż podobnie jak podczas ataków w 2003 r. – odpowiedzialność za nie wzięła okryta złą sławą Federazione Anarchica Informale (FAI). Byłoby dość dziwnym zbiegiem okoliczności, gdyby skrótowa nazwa tej grupy jedynie przypadkiem była identyczna, jak skrót nazwy Federazione Anarchica Italiana, która w jasny sposób odcięła się od wydarzeń z 2003 r. i uznała „FAI” za nieistniejącą realnie organizację. W historii Włoch jest wiele przykładów podobnych operacji pod znakiem „fałszywej flagi”. Jedną z nich, było podłożenie bomby na Piazza Fontana w Mediolanie w 1969 r. na zlecenie władz, za co odpowiedzialnością zostali obarczeni anarchiści. Najnowszy komunikat „FAI” odnoszący się do zdarzeń z 23 grudnia i zawarte w nim ostatnie sformułowanie „Niech żyje FAI, niech żyje anarchia”, nie są zbyt typowe dla organizacji, która określa się jako „nieformalna”.]
Możemy się spodziewać, że droga wolnościowa, która zakłada wywłaszczenie obecnych właścicieli z posiadanych przez nich środków produkcji i zniesienie przywilejów materialnych, spotka się z brutalnym oporem tych, którzy będą uważać, że zostali obrabowani ze swojej własności. Relacje pan-niewolnik (te widoczne dla wszystkich i te głębiej ukryte) zawsze są oparte na przymusie. Przymus zawsze zakłada przemoc, której można się opierać tylko za pomocą silnego i masowego ruchu rewolucyjnego.
Jako świadomi anarchiści, nie powinniśmy jednak wpadać w pułapkę polegającą na myleniu środków z celami. „Prawdziwa przemoc anarchistyczna, to ta, która kończy się gdy kończy się konieczność obrony i walki o wyzwolenie. Jest ona łagodzona przez świadomość, że poszczególne jednostki rzadko kiedy – jeśli w ogóle – są odpowiedzialne za pozycję, którą zajmują dzięki dziedziczeniu i warunkom społecznym.” [1] Te słowa włoskiego anarchisty Errico Malatesty nie straciły na aktualności od czasu, kiedy zostały napisane prawie 100 lat temu. Te stwierdzenie powoduje, że zabójstwa i ataki na funkcjonariuszy kapitalizmu, w odwecie za rolę jaką odgrywają, nie są częścią wolnościowej praktyki. To powinno być dość oczywiste dla każdego, kto ma anarchistyczne poglądy.
W ciągu ostatnich miesięcy, również w Szwajcarii miały miejsce wydarzenia, które poddały w wątpliwość tą wolnościową zasadę w imieniu anarchizmu. Nie mamy tu na myśli haseł takich, jak “Schlag die Polizisten, wo ihr sie trefft” ('Bij policjantów, gdziekolwiek ich spotkasz’), które są wymalowane na murach i publikowane na stronach w ramach indywidualnego oporu. Z punktu widzenia retorycznego, te teksty mogą się wydawać interesujące, ale ich przekaz jest raczej mglisty. Nie mamy też na myśli licznych akcji solidarnościowych dla Billy’ego, Constantino i Silvii, których wynurzenia skierowane przeciw cywilizacji są śmieszne [2]. Możemy się jednak spodziewać, że osoby działające w tych sieciach wspierają działania wykraczające poza ochlapywanie farbą i cięcie opon.
Zastanawialiśmy się o bombowych przesyłkach listowych, które zostały wysłane do różnych instytucji państwowych, zwłaszcza do ambasad, w ostatnich miesiącach. Ich celem miało być zranienie wysoko postawionego biurokraty otwierającego przesyłkę. Miała to być zemsta za uwięzienie wyżej wymienionych aktywistów. Tego typu działania nie tylko są świadectwem politycznej głupoty, ale też tchórzostwa i braku wrażliwości. W najlepszym przypadku to naiwność, a w najgorszym razie kalkulacja – nadawcy godzili się na ryzyko zranienia zwykłego urzędnika lub sekretarki. Te działania sprawiają, że nadawcy stają w jednym szeregu z kryminalistami i sługami kapitału, którzy prześladowali i zabijali członków klasy pracującej. Te działania nie są rewolucyjne – są one ekspresją politycznej reakcji. Wobec tych haniebnych czynów, możemy tylko powiedzieć: nigdy żadnej solidarności z „anarchistycznymi” listami bombowymi. Kilka lat temu, państwo musiało utworzyć radykalne grupy lewicowe, by przekonać ludność o konieczności większych represji. To tragedia, że stało się to tak łatwe dla europejskiej klasy kapitalistów.
Trudno jest adekwatnie odpowiedzieć na polityczno-społeczny klimat, który otacza wyzyskiwanych, którzy są na skraju załamania. Ta sytuacja nie powinna być jednak wymówką dla starej iluzji „Propagandy czynem” i prób zmiany społeczeństwa za pomocą indywidualnych aktów przemocy. Jedynymi konsekwencjami takich działań będą jeszcze większe represje, eskapizm i jeszcze większe poczucie beznadziei zamiast oczekiwanego powstania mas. Brak struktur, którego domagają się nasi „insurekcjonalistyczni” towarzysze jest ślepą uliczką. Gdy wszyscy odpowiadają tylko za siebie, preferowane będą akcje indywidualistyczne i nieprzewidywalne, zamiast akcji solidarnościowych, które konsekwentnie zmierzają do rewolucji społecznej.
Opór wobec systemu kapitalistycznego jest możliwy jedynie poprzez zorganizowaną walkę w jasny sposób nastawioną na cel. Jedność pod względem teoretycznym i ścisłe przestrzeganie zasad praktyki, struktury federalistyczne i dyscyplina indywidualna są cechami anarchistów walczących w duchu solidarności na rzecz rewolucji społecznej, a nie zwiększonej represji. Miejsce pracy i szkoła, dzielnica, świetlice, ulice i ośrodki dla uchodźców – to właściwe obszary agitacji wolnościowej i organizacji walki, a nie łamy burżuazyjnych mediów, które starają się opisywać najnowsze ataki zrewoltowanych ludzi za pomocą sensacyjnych tytułów.
Grudzień 2010
Libertäre Aktion Winterthur (Akcja Anarchistyczna Winterthur)
[1] Cytat z tekstu Errico Malatesty. Pełen tekst dostępny tu: http://www.zabalaza.net/pdfs/varpams/anok&violence_em.pdf
[2] Billy, Costantino i Silvia zostali aresztowani w Szwajcarii w dniu 15 kwietnia 2010 r. Zarzuca się im, że próbowali podłożyć bombę pod siedzibę firmy IBM w Zurychu. Od tamtej pory przebywają w więzieniu. Więcej informacji na ten temat: http://againstthewaiting.blogsport.de/
Włochy: Przeciwko nieuprawnionemu używaniu inicjałów USI-AIT
Yak, Pią, 2011-01-07 17:29 PublicystykaPoniżej publikujemy tłumaczenie tekstu nadesłanego przez włoską sekcję Międzynarodowego Stowarzyszenia Pracowników, USI-AIT, która od wielu lat ma problemy z rozłamową organizacją, która podszywa się pod USI-AIT. Grupa używająca nadal w nieuprawniony sposób nazwy „USI-AIT” pomimo wystąpienia z AIT (Asociación Internacional de los Trabajadores - Międzynarodowe Stowarzyszenie Pracowników) została ostatnio grupą koordynującą tzw. Czarno-Czerwonej Koordynacji. W skład Czarno-Czerwonej Koordynacji wchodzą m.in. takie organizacje, jak SAC, IP i rozłamowe organizacje CGT w Hiszpanii i CNT we Francji (francuskie CNT również zresztą stara się utrudniać odróżnienie grupy od CNT-AIT – dlatego w celu odróżnienia rozłamowej grupy korzysta się z przydomka „Vignoles”).
Na początku 1995 r., część organizacji USI (działająca w Rzymie) próbowała wciągnąć całość USI do organizacji o nazwie ARCA-USAE (działającą wśród europejskich związków zawodowych), wraz z włoskimi związkami zawodowymi, z których część była alternatywna, a część była związkami korporatystycznymi. Projekt ARCA przetrwał kilka lat, a potem odniósł fiasko z powodu wewnętrznych walk.
Większość USI była wtedy przeciwna przyłączaniu się do ARCA. Większość działaczy była świadoma, że oznaczać to będzie przekreślenie tożsamości USI i zakończenie uczestnictwa organizacji w Międzynarodowym Stowarzyszeniu Pracowników.
Część związku, którą nazwano dla jasności USI Roma, wyłoniła się w wyniku wewnętrznego procesu, który zakończył się zjazdem w Rzymie w kwietniu 1996 r. Na tym zjeździe, tzw. USI-Roma ogłosiło swoje odejście od reszty USI. Właściwe USI miało własny zjazd w Prato Carnico w maju tego samego roku.
XX Zjazd Międzynarodowego Stowarzyszenia Pracowników (grudzień 1996 r., Madryt) zbadał autorytarne praktyki grupy rozłamowej z rzymskiego zjazdu. Postanowiono wydalić grupę z MSP, jednocześnie uznając grupę USI, która miała swój zjazd w Prato Carnico, jako jedyną prawowitą sekcję MSP we Włoszech.
Pomimo to, rozłamowa grupa nadal korzystała z nazwy USI i AIT, stwarzając poważne problemy dla prawdziwej organizacji USI-AIT w jej działaniach związkowych (zwoływaniu strajków, prowadzeniu walki w miejscach pracy, itp...)
Nie dość, że grupa w nieuprawniony sposób używała inicjałów USI-AIT, to prowadziła swoją działalność związkową w sposób, który można jedynie określić mianem klientelizmu, korporatyzmu, autorytaryzmu i centralizacji władzy na górze. W pewnych okresach grupa wspierała rzymską partię Rifondazione Comunista w lokalnych wyborach. Te zachowania w jasny sposób nie mają nic wspólnego z zasadami anarchosyndykalizmu i z MSP-AIT.
Przykładem problemów naszego związku, spowodowanych niejasnością sytuacji było zwołanie przez nas strajku przeciwko wojnie w Iraku, wraz z innymi alternatywnymi związkami zawodowymi. USI wchodzące w skład Czarno-Czerwonej Koordynacji wystosowało telegram do Ministerstwa Edukacji, do uniwersytetów i ośrodków badawczych, informujący, że USI nie wzywało do żadnego strajku. Konsekwencją było ogromne zamieszanie wśród pracowników, a Ministerstwo ogłosiło, że strajk nie został nigdy zwołany.
Innym przykładem są deklaracje przywódców USI wchodzącego w skład Czarno-Czerwonej Koordynacji, zachęcające do głosowania na kandydatów partii Rifondazione Comunista w lokalnych wyborach w Rzymie.
Informujemy zatem organizację wchodzącą w skład Czarno-Czerwonej Koordynacji i używającej inicjałów USI i USI-AIT, że jedyną organizacją uznawaną przez AIT - a zatem jedyną, która może w uprawniony sposób używać tych inicjałów – jest organizacja, która obecnie ma swój sekretariat przy Via Bologna 28 w Genova i której obecnym sekretarzem jest Guido Barroero. Domagamy się natychmiastowego zaprzestania przez drugą grupę używania inicjałów AIT-IWA, które należą do międzynarodówki, której owa grupa nie jest częścią.
Właściwą stroną USI-IWA jest strona o adresie:
http://www.usi-ait.org oraz http://www.lottadiclasse.it
Stroną IWA-AIT jest strona: www.iwa-ait.org
Unione Sindacale Italiana - A.I.T.
Banki żerują na przelewach imigrantów
Czytelnik CIA, Nie, 2011-01-02 17:06 PublicystykaCo roku do krajów rozwijających się wysyłane są miliardy dolarów. Jednak większość tej sumy to nie pomoc ze strony organizacji humanitarnych, czy bogatszych państw, a przelewy wykonywane przez emigrantów pracujących w krajach rozwiniętych i wspierających rodziny pozostające w ich ojczyźnie. Przelewy te są jednak znacząco uszczuplane przez banki.
Jeśli przyjrzeć się danym liczbowym, łączna wartość przelewów międzynarodowych w roku 2009 według Banku Światowego wyniosła 414 miliardów USD, w tym 316 miliardów skierowano właśnie do państw rozwijających się. W tym samym roku wartość pomocy rozwojowej ze strony państw skupionych w OECD wyniosła 120 miliardów USD.
Pytanie jednak ile zarabiają banki na przelewach migrantów. Bank Światowy twierdzi, że średnio 10 procent. Jak jednak informuje serwis GlobalnePoludnie.pl, wedle raportu Acorn International faktyczna średnia to 20 procent. Co więcej, w przypadku niektórych banków może wynieść nawet ponad połowę przekazywanej kwoty. Przykładowo wysłanie 100 USD ze Stanów Zjednoczonych do Meksyku może kosztować 50,84 USD (suma kosztów transferu, prowizji i różnic kursowych) w banku HSBC albo nawet do 66,25 USD w Bank of America.
Jak zwracają uwagę redaktorzy GlobalnePoludnie.pl, dodatkowo koszta zwiększa fakt, że migranci ze względu na niskie pensje często wykonują po kilka mniejszych transferów, nie mogąc sobie pozwolić na jeden większy. Z kolei w krajach docelowych często korporacje obsługujące przekazy transgraniczne mają podpisane umowy na wyłączność z lokalnymi instytucjami finansowymi, co umożliwia im swobodne podwyższanie kosztów.
Źródło: GlobalnePołudnie.pl
Stowarzyszenie Bezpieczne Sąsiedztwo
Raszewski, Pon, 2010-12-27 14:22 PublicystykaBez społecznych nierówności, bez pozorów bezpieczeństwa!
Bezpieczne sąsiedztwo to nie tylko takie, w którym nie boisz się wyjść na ulicę po zmroku, takie w którym nikt Cię nie napadnie, takie w którym Twoje dzieci nie zetkną się z narkotykami. Bezpieczne sąsiedztwo, to również miejsce, w którym mieszkańcy nie boją się podwyżek czynszów i eksmisji, takie w którym nie widać grupek bezrobotnych mężczyzn obok przysłowiowej budki z piwem. Takie, w którym rodzice nie muszą brać nadgodzin by powiązać koniec z końcem, za cenę pozostawienia dzieci bez opieki.
Co więcej, ten drugi rodzaj bezpieczeństwa socjalnego, determinuje pierwszy. Wzrost bezrobocia, biedy i nierówności wpływa na wzrost przestępczości. Niestety media i politycy ignorują ten fakt, dając nam pozory poczucia bezpieczeństwa, w postaci rozbudowania aparatu represji, zaostrzania kar, nowych uprawnień dla policji, zwiększania ilości wyroków skazujących na więzienie, stosowania technologii nadzoru takich jak kamery CCTV. Nie tylko nie przyczynia się to do poprawy sytuacji, ale jeszcze bardziej nakręca spiralę strachu. Albowiem bezpieczne sąsiedztwo, to nie takie, w którym brutalni i bezkarni funkcjonariusze mogą w każdej chwili cię przeszukać, zatrzymać, pobić, zastraszyć, pozbawić wolności i godności, a nawet zabić przy dość małej odpowiedzialności za swoje czyny. To nie miejsce, w którym na każdym rogu i budynku spogląda na nas oko elektronicznego wielkiego brata. To nie miejsce, w którym bezrobotni mężczyźni spod budki z piwem trafiają za kratki. Taki sposób rozwiązywania palących problemów społecznych, przypomina zamiatanie brudu pod dywan.
Wychodząc naprzeciw społecznemu niepokojowi związanemu z bezkarnością funkcjonariuszy aparatu represji, Stowarzyszenie Bezpieczne Sąsiedztwo zamierza:
- monitorować i nagłaśniać przypadki bezkarności i nieuzasadnionej brutalności policji
- przeprowadzać akcje edukacyjne dotyczące praw zatrzymanych
- przeprowadzać akcje kontrpropagandowe wobec wdrażania technologii inwigilacji, takich jak monitoring CCTV, ukazując ich bezużyteczność i zagrożenia dla prywatności
- promować ideę radykalnej reformy systemu penitencjarnego i wymiaru sprawiedliwości – możliwie największe zminimalizowanie wyroków więzienia i zastąpienie ich sprawiedliwością naprawczą
Stowarzyszenie Bezpieczne Sąsiedztwo jest inicjatywą nieformalną i niehierarchiczną. Jeżeli chcesz uczestniczyć w naszych działaniach, pisz na bezpozorow@riseup.net. Materiały propagandowe znajdziesz na stronie www.BezkarnoscPolicji.info
***
Powyższy tekst jest jedynie propozycją, z pewnością będzie modyfikowany.
Uczestników ruchu anarchistycznego zainteresowanych działaniem antypolicyjnym i antywięziennym prosimy o kontakt (mail wyżej).
Nadzieja przeciw nadziei: konieczna zdrada
Yak, Sob, 2010-12-18 19:50 Edukacja/Prawa dziecka | PublicystykaArtykuł na temat niektórych sprzeczności wewnątrz studenckiego ruchu protestu w Wielkiej Brytanii i żądania „prawa do edukacji” opublikowany na stronie libcom.org
“Co takiego im zabrano, co wzbudziło w nich taki gniew? Zabrano im nadzieję. Ta delikatna bańka mydlana nadziei na awans społeczny, która utrzymywała ludzi w dobrym samopoczuciu przez dekady rosnących nierówności. Nadzieję, że dzięki ciężkiej pracy i posłuszeństwie i kupowaniu odpowiednich rzeczy przynajmniej niektórzy z nas dostaną dobrą pracę i bezpieczne warunki zamieszkania, które nam obiecano."
-Laurie Penny, New Statesman, 3 grudnia 2010 r.
Na jednym zdjęciu z dnia protestów widać konkurujące ze sobą wizje nadziei. Kopniak w szybę budynku Millbank symbolizuje nadzieję na opór, którą żywiło wielu ludzi na lewicy od czasu, gdy rozpoczęły się cięcia socjalne. Ten kopniak wyraża pytanie, które pobrzmiewa w okupacjach uniwersytetów, które rozpoczęły się wcześniej i rozkwitły potem: na co dokładnie mamy nadzieję?
To ważne pytanie, jak studentom udało się zainspirować ludzi do działania, zaangażowania i organizowania się w walce przeciw rządowym planom cięć. Odpowiedź na to pytanie może nie być zgodna z poglądami samych studentów. Warto zauważyć, że nie sama obrona uniwersytetu zmobilizowała ludzi i wzbudziła w nich pragnienia i dążenie do realizacji swoich marzeń. Obrona tzw. „prawa do edukacji” mogła być iskrą, która wywołała bunt studentów, ale ci z nas którzy nie są studentami przyłączyli się dlatego, że chcemy przede wszystkim stawiać opór. Żeby to robić skutecznie, nie możemy być sami. Musimy czuć, że opór jest możliwy i że możemy wygrać. Dotychczasowy opór wobec reżimu cięć był bezpłciowy i nieciekawy: zdradzony strajk tu i ówdzie, zwolniona kadra gdzie indziej....
Mieliśmy drobne zwycięstwa i tysiące słów wypowiedzianych na temat nieuniknionego powstania przeciwko restrukturyzacji. Kopniak w szybę przeniósł nas poza pustą retorykę i czcze marzenia. Pokazał gniew i determinację, żeby walczyć. Okazało się, że sytuacja przerosła gliniarzy i że nie byli oni przygotowani. Biura Torysów zostały splądrowane we wspaniałym akcie powstańczym. To stało się inspirujące i było prawdziwie magicznym momentem. Ludzie na własne oczy zobaczyli, że można prowadzić bitwy, że ludzie chcą walczyć i że zwycięstwo jest możliwe.
Jednak poza tym, jaki jest realny poziom poparcia dla "prawa do edukacji"? To był punkt wyjścia zamieszek i wspólny wątek, który łączył wszystkie demonstracje, protesty i okupacje: cięcia stypendiów, likwidacja całych wydziałów uniwersyteckich i zwolnienie niezliczonych pracowników, podwyższenie czesnego. Restrukturyzacja jest atakiem na „edukację”, w takiej formie, w jakiej istnieje na Uniwersytecie. To całościowe przewartościowanie tego, kto ma prawo dostępu do jakich zasobów edukacyjnych. Może się wydawać oczywiste, że „my wszyscy” wspieramy prawo do edukacji i że wszyscy jesteśmy zjednoczeni w naszej walce o uniwersytet. Ale może tak nie jest?
Co jeśli łączy nas gniew, a nie nasze nadzieje? Co jeśli jesteśmy razem tylko dla walki, ale nie będziemy razem dla zwycięstwa?
Laurie Penny dobrze rozpoznała motywację stojącą za zamieszkami – nadzieję. A raczej restrukturyzację nadziei i jej coraz większą rzadkość. Nadzieja nie jest ani czymś wiecznym, ani czymś przemijającym. Nadzieja, to materialna rzecz, która jest produkowana przez instytucje społeczne i dystrybuowana społecznymi kanałami. Takimi instytucjami, jak uniwersytet.
Co mam na myśli pisząc o społecznie produkowanej nadziei? Różne społeczeństwa produkują inne rodzaje nadziei - każde społeczeństwo inne. Nadzieja mobilizuje i nadaje kształty organizacyjne i kierunek naszemu życiu. Pamięć kształtuje nasze zrozumienie przeszłości i teraźniejszości, a nadzieja kształtuje nasze zrozumienie przyszłości, tego co będzie, tego co mogłoby być, tego kim możemy się stać, a kim nie jesteśmy dziś. Zarówno nadzieja, jak i pamięć nadają sens i cel naszym działaniom. To one nadają sens naszemu życiu.
W każdym społeczeństwie są konkurujące ze sobą wizje nadziei, ale są też te najbardziej dominujące. W świecie dążącym do realizacji doktryny neoliberalnej, dominującą formą nadziei jest aspiracja. To nie aspiracja w sensie heroicznego ideału Greków, nie jest to nic romantycznego i kolorowego. Aspiracja oznacza coś bardzo konkretnego: mobilność społeczną, aspirację do awansu społecznego. Oznacza lepszą pracę, większą pensję, więcej przedmiotów i wyższe miejsce na drabinie kariery. W świecie, w którym żyjemy, nadzieja jest zawsze indywidualna, nigdy zbiorowa. To nadzieja przedsiębiorców, którzy marzą o wielkości. Marzą nie tylko o wdrapywaniu się po drabinie sukcesu, ale także o wygraniu ze wszystkimi konkurentami. Mamy nadzieję na mobilność społeczną. Dominująca forma nadziei polega na marzeniu, by w życiu powodziło nam się lepiej, niż naszym rodzicom.
Nadzieja nie jest równo dystrybuowana. Twoje nadzieje zależą od tego, kim jesteś (czy jesteś biedny, czarny, niepełnosprawny, czy jesteś kobietą, młodym, czy mieszkasz na prowincji, itp...). Neoliberalna nadzieja – aspiracja – jest coraz bardziej ograniczona do coraz mniejszego grona ludzi: tych, którym wiedzie się dobrze w obecnych czasach kryzysu. Tym, którzy są ponad buforem „wypieranej klasy średniej”. Dla reszty, obowiązuje loteria. (Żeby było jasne, od dawna istnieli ludzie pozbawieni nadziei - podklasa ludzi żyjących w warunkach socjalnej śmierci bez celu w życiu, wobec których stosowano kary za aspołeczne zachowania. To stało się normą dla wielu ludzi).
Niedostatek nadziei powoduje, że coraz więcej ludzi popada w socjalną śmierć – życie bez przyszłości, a więc pozbawione znaczenia. Życie w pułapce bez drogi ucieczki. Ten kryzys nadziei może się objawić na wiele różnych sposobów. Najbardziej oczywistym sposobem jest resentyment wobec tych, którzy jeszcze zachowali nadzieję. Innym sposobem jest desperacka próba ratowania nadziej przez wspominki o przywilejach związanych z narodowością, rasą i płcią (tego typu uczucia mobilizują członków Brytyjskiej Partii Narodowej).
Obecny kryzys stanowi zmianę kursu w mieszanej ekonomii nadziei, gdzie neoliberalna polityka i subiektywność ścierają się ze starszymi formami uprawnień socjalnych i innymi ideałami sprawiedliwości i społecznej mobilności. Żyjemy w czasach bólów porodowych prawdziwie neoliberalnej epoki, gdzie sens, nadzieja i przyszłość są rzadkością i są niedostępne dla większości z nas.
Na styku nowego i starego porządku społecznego, gdzie upadają ostatnie pozostałości państwa dobrobytu, restrukturyzacja nadziei jest postrzegana jako kryzys nadziei. Wkraczamy w okres niedoboru przyszłości.
To jasne, że studenci buntują się przeciwko utracie nadziei i przyszłości. Pod ostrzałem znalazła się ich mobilność społeczna (i tak ograniczona, ale jednak). „Wypierana klasa średnia” i jej dzieci dołączą do istniejącej podklasy ludzi, którzy będą stanowić jedynie przypis do wielkich i błyszczących historii profesjonalistów odnoszących sukcesy. Rewolta studentów jest pierwszą otwartą rewoltą przeciw ekspansji socjalnej śmierci i upadkowi powszechnej dostępności aspiracji.
Utrata praw socjalnych jest rzeczywista, tak jak rzeczywisty jest bunt. Ale powinniśmy się tu zatrzymać i opowiedzieć dalszy ciąg historii z kopniakiem. Czy dzieciak kopiący szybę rzeczywiście chce żyć lepiej, niż jego rodzice? Czy rzeczywiście chce zachowania uniwersytetu w jego obecnej formie?
Wróćmy do idei, która stoi za neoliberalną aspiracją: mobilności społecznej. Mobilność społeczna oznacza bogacenie się, osiąganie lepszego statusu niż rodzice i rówieśnicy. Oznacza, że pniesz się do góry, podczas gdy inni stoją w miejscu. Mobilność społeczna oznacza, że będą wygrani i przegrani. Nadzieja - lub aspiracja – potwierdza nierówności w świecie, w którym żyjemy. Edukacja - która jest formalnym procesem różnicowania ludzi, który powoduje, że niektórzy skończą z tytułami uniwersyteckimi i cennymi kontaktami, a inni z pracą pozbawioną przyszłości – jest kluczowym elementem procesu tworzenia i utrzymywania nierówności. Taka forma edukacji wzmacnia rolę uniwersytetu, jako instytucji w nierówny sposób dystrybuującej znaczenia, możliwości, płace i inne formy bogactwa społecznego.
Jeśli ująć to w ten sposób, prawo do edukacji oznacza prawo do nierówności. Prawo do edukacji służy do wzmacniania mitu o merytokracji – mitu, który polega na wierze, że sukces można osiągnąć za pomocą ciężkiej pracy i zdolności, a nie za pomocą układów, znajomości, pochodzenia klasowego i przywilejów. Prawo do edukacji oznacza, że jeśli powiedzie ci się na standardowych testach (w czym pomaga zamożność, uczęszczanie do właściwej szkoły i stabilne życie rodzinne), będziesz mieć prawo do uczęszczania na uniwersytet, by utrwalić swoje miejsce na górze hierarchii społecznej (oczywiście, jeśli uda ci się dostać do wystarczająco dobrego uniwersytetu – nie wiadomo jednak, ile „złych” uniwersytetów pozostanie po restrukturyzacji). Zdrada prawa do edukacji, która może się objawić brakiem dostatecznej ilości miejsc pracy dla absolwentów (tak jest w przypadku jednej trzeciej absolwentów), zwiększeniem kosztów "zasług", które pozwalają zdobyć tytuł, co powoduje, że tytuły znajdą się poza zasięgiem wszystkich, oprócz tych najbardziej bogatych, to zdrada prawa, by nie być już członkiem klasy pracującej.
Jeśli spojrzeć na to w ten sposób, przez pryzmat rozbitej szyby, zadyma wykroczyła poza proste aspiracje. Tak jak okupacje uniwersytetów wykroczyły poza proste żądania "prawa do edukacji". Radość uczestniczenia w rewolcie przekracza ograniczenia prozaicznej nadziei na awans społeczny.
Ale w tym momencie znajdujemy się w rozterce (zarówno ci z nas, którzy są studentami, jak i ci którzy nie są). Musimy bronić naszej mobilności w świecie takim, jakim jest. Obrona tej mobilności, to obrona naszego życia i realnej możliwości prowadzenia sensownego życia w społeczeństwie. Musimy bronić środków na utrzymanie edukacji w takiej formie, jaka istnieje obecnie. Opór przeciwko zwiększeniu opłat za edukację jest walką o utrzymanie postępów, które zostały wywalczone przez poprzednie pokolenia, m.in. minimalnego gwarantowanego dochodu. Wiele studentów (i ich zwolenników) właśnie to popiera. Ale broniąc tych postępów, bronimy najważniejszych ideałów neoliberalizmu: prawa do bycia nierównym. Obrona tego prawa oznacza obronę uniwersytetu, jako instytucji filtrującej, która dzieli ludzi na wykształconych i niewykształconych, tych, którzy mogą się spodziewać "kariery zawodowej" i tych, którzy będą jej pozbawieni, tych, którzy będą mieli życie wypełnione sensem i tych, którzy go nie będą mieli.
Musimy więc wykroczyć poza zwykłą obronę stanu obecnego. W zadymach chodzi w równym stopniu o marzenia, które jeszcze nie zostały zrealizowane, jak i o utratę istniejących praw. Nadzieje, które były uśpione lub ukryte mówią o różnych sposobach życia - o różnych rodzajach marzeń i przyszłości. Kryzys nadziei i nadchodzący niedostatek przyszłości jest dla wielu ludzi zdradą, która daje im inny rodzaj nadziei: nadzieję przeciw nadziei, przemoc skierowaną przeciw aspiracjom i chłodnemu konformizmowi.
Bunt studentów jest rysą na fasadzie. Studenci wyczuwają, że ich życie się zmienia i że mit mobilności związany z uniwersytetem w ostatnich latach rozpływa się na ich oczach. Te protesty są pierwszymi protestami w Wielkiej Brytanii, które podważyły znaczenie nadziei i zakwestionowały cięcia marzeń, które wiążą się z neoliberalną przyszłością.
Aby być wiernym wobec zadymy i obietnicy innej formy nadziei, potrzebny jest akt zdrady. Zdrady uniwersytetu i edukacji w takiej postaci, jaką znamy. I w ten sposób wracamy do punktu wyjścia.
Jeśli protesty i okupacja będą mówić tylko o wadze edukacji i konieczności obrony uniwersytetu, ludzie szybko odejdą. Zbyt jasno widać, czym uniwersytet jest w tej chwili.
Szyba została wybita. Przez nią wyraźnie widać, że uniwersytet jest machiną, która tworzy socjalną śmierć.
W końcu inspiracje wynikające z pierwszej konfrontacji i pierwszego zwycięstwa odejdą w niepamięć, a cele rewolty będą musiały świadczyć same za siebie. Jeśli celem rewolty będzie tylko przywrócenie działającej machiny i wolności, by być nierównym - możemy tylko mieć nadzieję, że ta rewolta się nie powiedzie.
Ale jeśli walka podważy samo istnienie takiej machiny i otworzy na nowo kwestię nauki w opozycji do edukacji - czyli rozwoju, badania swoich zainteresowań oraz skłonności i swobodnej gry ciekawości i pragnień, jeśli przewartościuje naukę jako sposób tworzenia nowych możliwości i znaczeń – wtedy okno może pozostać wybite na bardzo długi czas.
N, Grudzień 2010 r.
http://libcom.org/news/hope-against-hope-necessary-betrayal-15122010
Solidarność z walczącymi pracownikami PKS Suwałki
Yak, Wto, 2010-12-14 22:33 Prawa pracownika | Publicystyka | TransportStanowisko ZSP Warszawa w sprawie roli instytucji państwowych w zwalczaniu działań pracowniczych.
Od wielu miesięcy trwa konflikt, pomiędzy pracownikami spółki PKS Suwałki, a zarządem. W PKS Suwałki pracuje około 400 osób. Firma działa na terenie Ełku, Augustowa, Olecka, Gołdapi i Sejn. Spółkę skomercjalizowano w 2006 r., jednak nadal jest własnością Skarbu Państwa. Nie było jasne, czy zostanie sprywatyzowana. W końcu została przejęta przez Województwo.
W zeszłym roku pojawiła się groźba redukcji, restrukturyzacji i zmiany oddziałów terenowych na zwykłe terminale. W dniu 1 kwietnia 2009 r. kierowcy w Augustowie przeprowadzili mały dziki strajk. Jarosław Żaborowski z Samorządnego Niezależnego Związku Pracowników PKS został zwolniony za swój udział w strajku. Złożył jednak pozew do sądu i został przywrócony do pracy.
W PKS Suwałki działa 6 organizacji związkowych. Pięć z nich w zeszłym roku zaczęło walczyć z proponowaną restrukturyzacją i zaproponowało komunalizację zamiast prywatyzacji. Ujawniono również podejrzane działania zarządu spółki. Udowodniono na przykład, że zarząd przelewał pieniądze z funduszu socjalnego pracowników do budżetu spółki. W poprzednich latach, pracownicy otrzymywali około 400 zł rocznie z funduszu socjalnego finansowanego z ich płac. Jednak gdy kierownictwo zaczęło pobierać pieniądze z funduszu, pracownicy nie otrzymali nic.
Związki stały na stanowisku, że pogarszająca się sytuacja finansowa spółki nie była spowodowana kryzysem, ale złym zarządzaniem. Rozpoczęła się walka o usunięcie kierownictwa.
W kwietniu 2010 r., dwóch związkowców, Jarosław Żaborowski i Bogusław Brynda z Wolnego Związku Zawodowego Kierowców, zostali zwolnieni za „działanie na szkodę spółki”. Pretekstem były ich wypowiedzi o sytuacji dla prasy.
Po zwolnieniach, zarząd starał się nastawić innych pracowników i związkowców przeciwko zwolnionym. Jest to typowy sposób manipulacji stosowany przez pracodawców w Polsce. Starają się oni przekonać pracowników, że ich działalność "doprowadza firmy do upadku" i że będzie zła dla pracowników. W tym samym czasie, pracodawcy defraudują fundusze socjalne i narzucają głodowe warunki pracownikom, którzy mają pracować więcej za mniej, byle tylko zwiększyć zysk dla szefów. W sytuacji, gdy działa wiele związków zawodowych, pracodawcy próbują wciąż izolować małe, bardziej bojowe związki i w pierwszym rzędzie zwalniają ich członków, gdy nadchodzi czas redukcji.
W ostatnich miesiącach, szefowie spacyfikowali dwa z pięciu związków, zmuszając je do rezygnacji z pierwotnych żądań i zadając kolejnym dwóm związkom potężny cios. Ale Zaborowski i Brynda się nie poddali i wnieśli sprawę do sądu, jednocześnie wzmacniając sprawę w firmie autobusowej w tym samym czasie, choć zostali zwolnieni. Z dużą satysfakcją dowiedzieliśmy się, że obaj zostali przywróceni do pracy.
Jednak sprawa się jeszcze nie zakończyła. Sąd prowadzi sprawę przeciwko Stanisławowi Bildzie, prezesowi zarządu PKS Suwałki za nielegalne zwolnienia. Decyzja ma zapaść we wtorek 14 grudnia.
Naszą wściekłość budzi powszechne używanie sformułowania “działanie na szkodę firmy” przeciw związkowcom, którzy prowadzą swoją działalność. Jeden z naszych kolegów z ZSP został zwolniony właśnie pod takim zarzutem i podjął walkę. Wkrótce słyszeliśmy o związkowcach w całym kraju, których spotkał podobny los. Najczęściej zostali zwolnieni po udzieleniu wywiadu w prasie. Taki powód zwolnienia jest niczym więcej jak środkiem represji wymierzonym wobec pracowników i ich działalności i ogranicza im możliwość ujawniania nielegalnej działalności w ich miejscach pracy, co jest w Polsce nagminne.
Sądy pracy, które mają chronić praw pracowniczych, często przystają na taką argumentację. Nawet jeśli ustalą, że pracownik został nielegalnie zwolniony, często odmawiają przywrócenia do pracy. Jesteśmy bardzo zadowoleni, że Zaborowskiego i Bryndę nie spotkał ten sam los - ale to właśnie spotyka większość działaczy związkowych w Polsce.
Widzimy też inny poważny problem. W konfliktach pracowniczych, pracownicy ponoszą największe ryzyko represji i mają najwięcej do stracenia. Wielu zwolnionych ma kłopoty ze znalezieniem innej pracy i trafia na czarne listy. Z powodu swoich często niskich zarobków, pracownicy, którzy stracą pracę natychmiast popadają w zadłużenie i wszystkie związane z tym problemy. Tak więc pracownicy otrzymują jasny komunikat, że mogą wiele stracić, jeśli podejmą walkę.
Z drugiej strony, szefowie, gdy zostaną uznani za winnych nielegalnego zwolnienia, ryzykują najwyżej grzywnę w wysokości 30 tys. złotych. Wiele firm woli ryzykować grzywnę w tej wysokości, żeby pozbyć się niewygodnych związkowców. Ale rzadko kto otrzymuje grzywnę w takiej wysokości. W przypadku Zaborowskiego i Bryndy, Państwowa Inspekcja Pracy sama zasugerowała, że grzywna w wysokości 3 tys. złotych będzie bardziej odpowiednia.
W tej sytuacji bardzo wyraźnie widać, po czyjej stronie naprawdę stoi prawo. Wzywamy wszystkich pracowników, by uświadomili sobie, że państwo i jego instytucje nie gwarantują, że sprawiedliwości stanie się zadość.
Potrzebujemy zatem solidarności pracowników, wspólnych działań, organizacji i akcji bezpośrednich w miejscu pracy. Dzięki takim działaniom można skutecznie pociągnąć szefów do odpowiedzialności, a być może nawet usunąć ich ze stanowiska.
ZSP Warszawa
Oświadczenie FA w sprawie rozwoju w Polsce energetyki nuklearnej
Hiszpan, Wto, 2010-12-14 18:54 Kraj | PublicystykaW roku 2008 rząd Donalda Tuska ogłosił rozpoczęcie polskiego programu energetyki jądrowej. To projekt niezwykle kosztowny, a jego zasadność jest więcej, niż wątpliwa.
O rezygnacji z planów jego wdrożenia nie słychać również pomimo wybuchu światowego kryzysu ekonomicznego oraz lawinowo wzrastającego deficytu budżetowego. Uzasadnieniem tego projektu ma być m.in. niedoinwestowanie polskiej energetyki oraz konieczność redukcji CO2 zgodnie z wymogami unijnego paktu klimatycznego z 2008 roku. Jednak te uzasadnienia uważamy za fałszywe.
Ogrom kosztów poniesionych na budowę elektrowni atomowej (EA) sprawi, iż niemożliwe będzie ich racjonalne wydawanie na modernizację linii przesyłowych, istniejących już elektrowni konwencjonalnych, a także na budowę elektrowni niekonwencjonalnych (opartych m.in. na podziemnym zgazowaniu węgla) lub opartych na odnawialnych źródłach energii. Energetyka jądrowa to także uzależnienie od licencjodawców technologii, zagranicznych specjalistów, nielicznych producentów paliwa jądrowego, czy w końcu - od odbiorców odpadów nuklearnych.
Rządowy plan rozwoju w Polsce EA to zatem projekt, który ustawi nasz kraj na pozycji „klienta” uzależnionego od imperialnych mocarstw oraz międzynarodowego kapitału. Plan ten będzie dużym krokiem w stronę utraty niezależności energetycznej. Przyczyni się również do dalszego wzrostu cen energii.
W ramach międzynarodowego podziału pracy, do którego doszło w ostatnich dziesięcioleciach, nastąpiło przeniesienie całych gałęzi produkcji z krajów rozwiniętych do należących do tzw. „trzeciego świata”. Dotyczy to przede wszystkim wszelkich, energochłonnych branży przemysłowych oraz tych o dużym obciążeniu ekologicznym. Większość z krajów rozwiniętych (tzw. „pierwszy świat”) przejęło model gospodarki „pasożytniczej”, opierając swe bogactwo na sektorze finansowym, produkcji własności intelektualnej itd.
Ów pakt klimatyczny i wprowadzone przezeń opłaty emisyjne to nic innego, jak tylko kolejny sposób na transfer bogactwa z rąk biednych do bogatych, przy zwiększeniu i tak silnej już presji na obniżanie płac. Pakt klimatyczny nie uwzględnia również tak podstawowych różnic, jak odrębności klimatyczne: różnic pomiędzy ciepłym klimatem oceanicznym (dominującym w większości krajów Europy Zachodniej), a zimnym, kontynentalnym (jaki panuje u nas) i związku z tym - różnego zapotrzebowania na energię cieplną.
Oficjalnie, pierwsza elektrownia atomowa ma ruszyć w Polsce w roku 2020, lecz termin ten jest nie realny nawet dla lobbystów z Międzynarodowej Agencji Energii Atomowej. Dla porównania: Finlandia to kraj, który szczyci się o wiele większą kulturą technologiczną, a mimo to oddanie do użytku budowanej tu, bardzo podobnej pod względem konstrukcyjnym elektrowni jądrowej w Olkiluoto opóźniło się już o cztery lata, a koszta poniesione na ten cel wzrosły dwukrotnie. Wnioski nasuwają się same. Uruchomienie EA w Polsce nastąpi nie wcześniej niż w roku 2025, przy czym będzie można z niej otrzymać tylko 6% prądu. 90% nadal będzie uzyskiwane z węgla, lecz nakładanie przez Unię Europejską kar za nadmierną emisję CO2 rozpocznie się już od 2013 roku. Uważamy zatem, że swoista presja klimatyczna i ekologiczna jest oparta na fałszywych przesłankach.
Tak więc choćby tylko z tych powodów sprzeciwiamy się pomysłom budowy w Polsce elektrowni atomowej. Deklarujemy też pełne poparcie dla aktywności Inicjatywy AntyNuklearnej (IAN) i wzywamy do czynnego wsparcia jej działań.
Federacja Anarchistyczna
grudzień 2010 roku
Autostopem przez Papuę Zachodnią
Yak, Nie, 2010-12-12 22:31 PublicystykaPoniższy tekst został opublikowany na blogu indonezyjskich anarchistów.
Podróż w celu zrozumienia codziennych skutków okupacji indonezyjskiej.
Od pewnego czasu chodził nam po głowie pomysł odwiedzenia Papui Zachodniej. Częściowo dla przygody: na tej wyspie znajduje się trzeci pod względem wielkości las deszczowy, z tych, które jeszcze zostały na ziemi. Jednak główną naszą motywacją była chęć zrozumienia czegoś więcej o konfliktach, które tu mają miejsce - a należą one do najbardziej zajadłych i długotrwałych na obszarze zajętym przez Indonezję. Od wczesnych lat 60'tych XX wieku, Papuasi walczyli z militarną potęgą państwa indonezyjskiego. Ich kultura jest zagrożona potężnymi interesami ekonomicznymi i eksploatacją zasobów naturalnych, takich jak drewno, gaz i miedź (na wyspie mieści się największa na świecie kopalnia miedzi). Oprócz tego, Indonezja traktuje Papuę Zachodnią jako zawór bezpieczeństwa, gdzie można rozładować ciśnienie demograficzne kumulujące się w gęsto zaludnionych obszarach na wyspach Java i Sulawesi.
W pewnym okresie, solidarność z Papuą Zachodnią była popularna w kręgach radykalnych ekologów na Zachodzie. Obrazy plemiennych wojowników walczących z potęgą zmilitaryzowanego państwa za pomocą łuków i strzał pobudzały wyobraźnię. Mnie też to zainspirowało, ale zdawałem sobie sprawę, że prawdziwa solidarność nie może się opierać jedynie na romantycznych obrazach. Rzeczywistość konfliktów jest zawsze skomplikowana i na nic się nie zda ignorowanie aspektów, które są dla nas niewygodne. Uznaliśmy w końcu, że najlepiej będzie, jeśli sami przyjrzymy się, co tam właściwie się dzieje. Tym bardziej, że jesteśmy w stanie się porozumieć z miejscową ludnością w języku indonezyjskim.
Aktywiści z Papui często opisują okupację indonezyjską w kategoriach ludobójstwa. To jasne, że to określenie dla nich nie odnosi się tylko i wyłącznie do niezliczonych masakr, które miały miejsce od czasu, gdy Indonezja umocniła swoje rządy na Papui, zwłaszcza w latach 1962-1969. Wraz z okupacją nadeszła innego rodzaju śmierć. Czy jesteśmy w stanie zrozumieć czym jest ten napór, ten połączony atak kulturowy, ekologiczny, demograficzny, psychologiczny i duchowy?
Podczas planowania naszej podróży, najbardziej martwiliśmy się, by nasza obecność nie stała się problemem dla miejscowych. Nadzór i represje wobec ludności Papuasów są wszechobecne. Nie mieliśmy zamiaru sprawiać miejscowym aktywistom, z którymi chcieliśmy się spotkać, dodatkowych problemów przez naszą naiwność i nieostrożność. Zastanawialiśmy się, czy rzeczywiście trzeba tam jechać, gdy dysponujemy wieloma źródłami informacji w internecie? Zawsze trudno jest podjąć decyzję, gdy musisz wziąć pod uwagę bezpieczeństwo innych. Także wtedy, gdy wiesz, że ci ludzie świadomie podejmują ryzyko, bo uważają to za część swojej walki.
Ostatecznie jednak postanowiliśmy wybrać się w podróż - nie jako aktywiści, czy dziennikarze, ani osoby o określonych zainteresowaniach politycznych, ale jako turyści. Bardzo wielu turystów podróżuje na Papuę, by zobaczyć dżunglę i inną kulturę. Państwo wspiera tego rodzaju turystykę. Postanowiliśmy, że będziemy obserwować, nie spodziewając się dostrzec pełnego obrazu, ale zachowując czujność. Postanowiliśmy, że będziemy uważać na niebezpieczne dla Papuasów tematy, takie jak niepodległość i że nie będziemy się starać spotkać z aktywistami. Mieliśmy nadzieję, że w ten sposób będziemy mogli zapoznać się z ogólnym nastrojem panującym wśród mieszkańców Papui, a nie tylko wśród aktywistów. Mieliśmy na podróż tylko kilka tygodni, ale chcieliśmy ten czas wykorzystać jak najlepiej się dało.
Interesowała nas nie tylko sytuacja samych Papuasów, ale także tej ludności, która z biegiem lat przybyła na Papuę z innych części Indonezji, w nadziei znalezienia pracy. Wielu z pewnością przybyło przyciśniętych ekonomiczną koniecznością. Jaka jest ich rola w konflikcie? Jak sami siebie postrzegają? Aby uzyskać pełen obraz sytuacji, należy się zainteresować wszystkimi warstwami społecznymi i opresją, która ich dotyka - umyślnie i nieumyślnie.
Papua jest miejscem niesłychanie różnorodnym pod względem kulturowym. Sytuacja polityczna również jest bardzo zróżnicowana. Musieliśmy podjąć decyzję, które miejsca chcemy odwiedzić. W centrum wyspy jest masyw górski z płaskowyżem zamieszkałym przez wiele różnych grup etnicznych, z których wywodzą się najzacieklejsi przeciwnicy władzy Indonezji. W tych górach tradycja jest również silniejsza, dzięki izolacji lub waleczności ducha tych ludów. Najbardziej znane jest miasto Wamena, największe miasto płaskowyżu i centrum oporu. Można tam dotrzeć tylko samolotem. Wybraliśmy jednak Enarotali, gdzie można dotrzeć jedyną drogą od wybrzeża do gór.
Droga zaczyna się w Nabire, miejscowości znanej ze złota, które można znaleźć w pobliskich górach. Na noc zaprosił nas emerytowany kaznodzieja, który chciał przypomnieć sobie język angielski. Spotkaliśmy się z całą jego rodziną, która przeniosła się tu z nieodległej wyspy około 40 lat temu. To oni zrobili nam wprowadzenie do Papui. Zatrzymaliśmy się w mieszkaniu brata kaznodziei, który musiał kiedyś się dorobić na gorączce złota, bo miał wielki dom pełen sprzętów elektronicznych i instrumentów muzycznych i 15 metrową łódź motorową, którą wykorzystywał do wycieczek na ryby. Pewnego razu wziął nas w podróż łodzią wraz z rodziną do lasu mangrowców. Czuliśmy się dość szczęśliwi w towarzystwie tej dużej rodziny skłonnej do zabaw, wypatrując złota w rzece i pomagając w lekcjach angielskiego. Wiele razy dało się odczuć, że nie wszystko jest takie łatwe dla naszych gospodarzy, ale nie chciano, żebyśmy się tym niepokoili.
Po kilku dniach, postanowiliśmy pojechać autostopem na szczyt gór. Byliśmy ciekawi, czy w tych warunkach się to uda. Zabrał nas kierowca pierwszej ciężarówki, która przejeżdżała. Jechał tam, gdzie chcieliśmy, więc autostop okazał się bardzo prosty. Droga, którą mieliśmy przed sobą okazała się jednocześnie najbardziej niewiarygodną i jednocześnie niewygodną podróżą autostopem w naszym życiu. Nie widzieliśmy nigdy niczego, co by przypominało tą dżunglę papuaską. Jechaliśmy na pace załadowanej ciężarówki, która jechała wyżłobioną koleinami drogą w górę. Wokół widać było tylko las, przecinany jedynie rzekami w dolinach, gdzie widać było ludzi pracujących przy wydobyciu złota. Ciężarówki jechały w jednym konwoju, choć kierowały się do różnych miast po drodze, po to by pomagać sobie w razie awarii, lub problemu z lokalnymi mieszkańcami. Kolor skóry w oczywisty sposób wskazywał na to, że kierowcy nie pochodzili z Papui.
Zaczął padać deszcz i rozdzieliliśmy się, wsiadając do różnych ciężarówek, by uciec przed ulewą. Nie minęło dużo czasu, a wszyscy kierowcy zatrzymali się by spać, a my musieliśmy znów wejść na pakę, bez ochrony przed chłodem i deszczem. O godzinie 2 nad ranem jechaliśmy dalej, kurczowo trzymając się metalowych prętów, żeby nie spaść. Droga była przerwana w wielu miejscach i trzeba było się przeprawiać przez rzeki pełne wody deszczowej. W pewnym momencie deszcz dostał się do układu elektrycznego i spowodował awarię świateł, jednak jechaliśmy dalej, a kierowca oświetlał drogę światłami kierunkowskazów. W wielu miejscach błotne lawiny wyrwały spore kawałki drogi i przejazd wydawał się niemożliwie wąski. Jednak za każdym razem udawało nam się przejechać.
Gdy zbliżał się świt, deszcz ustał i wyszedł księżyc. W jego świetle zobaczyliśmy ogromne płaskie przestrzenie rozlewiska błotne. Wiedzieliśmy, że to nie są jeziora, bo od powierzchni nie odbijało się światło. Ćmy o skrzydłach wielkości ludzkiej ręki przelatywały w świetle reflektorów. Uznaliśmy, że to już musi być szczyt góry. Było tu niewiele wiosek, ale wzdłuż drogi można było zobaczyć małe grupy kobiet, które szły boso z tradycyjnymi torbami noken na ramionach i na głowach. Niosły towar do sprzedaży na rynku. Byliśmy jednak daleko od jakiegokolwiek miasta - wiedzieliśmy, że będą musiały przejść jeszcze wiele kilometrów tej nocy.
Gdy wstawał świt, byliśmy zmarznięci do kości, ale powoli wyłaniał się wokół nas inny świat. Roślinność była inna, drzewa były mniejsze i rosły rzadziej. Było o wiele więcej wiosek. Widać było doliny skryte za mgłą i niesamowite sylwetki drzew wystające z mgły. W tle widać było dalekie góry. Byliśmy na płaskowyżu Papui.
Gdybyśmy podróżowali w normalny sposób, zapłacilibyśmy 600 tys. rupii (około 60 USD) za podróż samochodem terenowym Mitsubishi Strada. To ogromna cena za 18-godzinną podróż. Gdybyśmy nie byli z Zachodu, na pewno nie mielibyśmy wyboru. W ten sposób podróżowali Papuasi, niektórzy wygodnie w środku samochodów, a niektórzy z tyłu pickupa - na pewno było to mniej wygodne, niż nasze miejsce na górze ciężarówki. Właściciele samochodów są nowi na Papui i z całą pewnością zarabiają krocie na przewozie ludzi. Wysokie koszty transportu oznaczają też, że towary na górze są bardzo drogie i wielu Papuasów nie może sobie na nie pozwolić. Spotykaliśmy się z tym problemem stale i ciężko było nie interpretować tego tak, jak czynią to Papuasi - jako kolejną postać wyzysku ze strony Indonezyjczyków.
Był jeden aspekt, o którym wcześniej nie myślałem – codzienne relacje pomiędzy rdzennymi Papuasami, a resztą. Nie wiem jak w jęz. angielskim najlepiej określić ludzi z zewnątrz, którzy osiedlają się na Papui - nazwijmy ich prowizorycznie Indonezyjczykami, choć to słowo ma zbyt wiele znaczeń, tym bardziej, że często pochodzą z innych obszarów, gdzie trwa walka o niepodległość, np. Północne Sulawesi, czy Moluki. Bardzo rzadko zdarza się, by jakaś firma była własnością rdzennych Papuasów – nawet mały kiosk z towarami pierwszej potrzeby. Wszystkie są własnością Indonezyjczyków. Papuasi osiągają sukces materialny tylko, gdy stają się urzędnikami państwowymi. Jednak sukces osiągnięty w ten sposób jest okupiony korupcją i zdradą społeczności lokalnej. Bardzo wyraźnie dostrzegalny jest ekonomiczny apartheid i resentymenty, które się z nim wiążą. W miastach na wybrzeżu sytuacja wygląda nieco inaczej i różne społeczności bardziej się mieszają, ale na zachodnich płaskowyżach podział jest bardzo ostry i wyraża się ostrą niechęcią nie tylko wobec Indonezji jako państwa i siły wojskowej, ale również wobec zwykłych Indonezyjczyków.
To napięcie jest zawsze wyczuwalne pod powierzchnią. Tylko czeka na okazję, by wybuchnąć. W Nabire słyszeliśmy wiele historii od Indonezyjczyków, o tym, jak ciągle musieli się mieć na baczności. Gdy Indonezyjczyk rozgniewał czymś Papuasa, jego zemsta była zawsze brutalna i bezkompromisowa. Wszyscy Indonezyjczycy musieli opuścić tereny wydobycia złota kilka lat temu, po tym jak wybuchł konflikt z Papuasami. Wszyscy, którzy nie byli Papuasami uważani byli za dobry cel dla rozwścieczonej miejscowej ludności. Indonezyjczycy bardzo się tego obawiają. Kierowcy taksówek motorowerowych (ojeków) w Nabire, którzy nie są Papuasami, nie prowadzą w nocy. W nocy wielu Papuasów zarabia dodatkowo wożąc klientów barów i burdeli za duże sumy pieniędzy.
Pierwszą noc na płaskowyżu spędziliśmy na tarasie szkoły, wraz z dwoma Papuasami, którzy się z nami zaprzyjaźnili. Podjęliśmy decyzję, by zawsze nocować w miejscach publicznych, ze względu na polityczne napięcia w okolicy. Nie chcieliśmy sprawiać problemów rodzinom papuaskim nocując w ich domach, gdyż mogło to na nich ściągnąć uwagę. Nauczycielka, która nie był Papuaską i która mieszkała w obrębie szkoły, była dla nas miła i dała nam gorącą wodę na makaron, herbatniki i karimaty do spania. Rano spytała, czy chcemy kawę lub herbatę. Poprosiliśmy o kawę, ale przyniosła tylko dwie filiżanki, choć było nas czworo (licząc dwóch Papuasów). Była dla nas miła i okazało się, że Papuasi byli kiedyś jej uczniami i potwierdzili, że była miłą osobą. Jednak była tak przyzwyczajona do kastowego systemu obowiązującego na Papui, że nie przyszło jej nawet do głowy, by zaproponować kawę wszystkim obecnym.
Indonezyjczycy często wyrażają się o Papuasach w negatywny sposób, traktując całą ludność tubylczą jako jednorodną grupę, która jest głupia, zacofana i zawsze pijana. Niebezpieczeństwo związane z przemocą zawsze jest rozumiane jako zachowanie dzikusów, którzy jeszcze nie zostali ucywilizowani. Być może to rodzaj racjonalizacji, by uniknąć postrzegania przemocy jako formy oporu. Z całą pewnością, ludzie wykonujący np. zawód kierowcy ciężarówek muszą często znajdywać się w niekomfortowych sytuacjach w drodze, ze względu na biedę i gniew i brak ograniczeń w miejscowej kulturze, która nie wymaga grzeczności, tak jak na Jawie. Te codzienne trudności odgrywają dużą rolę w kształtowaniu postaw. Ale i tak twierdzenia kończące się na: "oni są zawsze tacy" wydawały mi się rasistowskie. Zbyt to przypominało mowę kolonialnego urzędnika rozprawiającego o "tubylcach".
Jak wśród wielu ludów, które zostały niedawno odcięte od trybu życia ściśle powiązanego z przyrodą, pijaństwo jest dużym problemem. Wielu Indonezyjczyków na to narzeka, ale nikt z moich rozmówców nie próbował zrozumieć, skąd bierze się tak duży odsetek alkoholików. Wielu Indonezyjczyków mówiło nam, że próbują żyć na stopie przyjacielskiej z Papuasami, ale nigdy nie odniosłem wrażenia, że jakikolwiek imigrant starał się zrozumieć kulturę ludu zamieszkującego ziemie, gdzie przybył szukać pracy.
Oczywiście wśród tych “pijanych”, "ignorantów" i "dzikusów" znaleźliśmy wielu inspirujących, inteligentnych i elokwentnych ludzi. Nigdy nie pytaliśmy się o ich przekonania polityczne, ale wielu i tak nam opowiedziało o swoich poglądach, zwłaszcza, gdy wokół nie było żadnych Indonezyjczyków, w wioskach oddalonych od większych miast. Miejsca, gdzie nikt nie chce otwierać firmy są w 100% zamieszkałe przez Papuasów i w takich miejscach ludziom łatwiej przychodzi mówić w sposób otwarty. Niełatwo się poruszać w tych wioskach, witały nas uśmiechy, ale też wyczuwalne napięcie. Raz, przy wjeździe do wioski spytano nas, co właściwie tu robimy. Dano nam do zrozumienia, że ludzie nieufnie podchodzą do nieznajomych, gdyż poprzednio, gdy przybyli biali ludzie, zaglądali do świętych pieczar i wchodzili do świętych rzek i pobierali próbki. Nauczyliśmy się wyjaśniać, że jesteśmy w podróży i chcemy więcej się dowiedzieć o sytuacji na Papui. Doszliśmy do wniosku, że bardziej komfortowo było okazać szacunek ludziom, których mijaliśmy i wytłumaczyć im za każdym razem, po co przyjechaliśmy. Jeśli mieli jakieś podejrzenia, mogli w tym momencie je wyrazić. Nie ujawnialiśmy wprost naszych własnych przekonań politycznych, ani nie naciskaliśmy, by ujawnili nam swoje poglądy. Jedna wielu zrozumiało nasze zawoalowane uwagi i sami zaczynali mówić o opresji, której byli ofiarą.
Ani jeden Papuas, którego spotkaliśmy nie miał nic miłego do powiedzenia o Indonezji. Jednak każdy mówił co innego. W jednej wiosce, ktoś mówiło o wolności, która wykracza poza walkę narodowowyzwoleńczą. Gdy studenci mówią o Wolnej Papui - powiedział – zapominają, że tutaj już teraz jesteśmy wolni, bo nasza kultura jest silna i nie pozwalamy obcym tu przychodzić. Niezależnie od działań zewnętrznych sił, było dla niego jasne, że autonomia społeczności oparta na tradycyjnych strukturach jest kluczowa, by walczyć ze zniewalającymi zmianami. Wspomniał o swoim udziale w Dewan Adat Papua – sieci łączącej wiele ludów Papuaskich w walce o zachowanie tubylczych tradycji – niezależnej od polityków i ich gier.
To oczywiste, że idea niezależności wspólnoty nie była ograniczona do praktyk tradycyjnych i plemiennych. Podczas rozmowy wspomniał o szkole podstawowej, wybudowanej i prowadzonej przez miejscowych. Stwierdził też z żalem, że rząd nie dał na to żadnego wsparcia. Uczniowie obserwujący obcych mieli brzuchy nabrzmiałe od niedożywienia. W tym regionie ludzie często mówili o swoich dużych rodzinach. W każdej rodzinie przynajmniej dwoje lub troje dzieci umierało w wieku dziecięcym. Podczas naszej podróży wciąż natykaliśmy się na oznaki biedy. W krainie do której tak wielu przybywa, by zdobyć bogactwo.
Dalej nie sięgała już kamienna droga i ścieżka była błotnista. Mieliśmy jednak plan, by iść dalej do następnej doliny. Po paru kilometrach potykania się i ślizgania się po błocie, doszliśmy do wioski położonej wyżej w dolinie. Spytaliśmy się ludzi, czy chcieli nowej drogi. Ich odczucia były mieszane. Uważali, że jeśli zostanie zbudowana, to niech już będzie, ale widzieli negatywne strony takiego rozwoju. Według nich, budowa drogi mogła wpędzić ludzi w letarg. "Teraz wszędzie po prostu chodzimy. Jeśli będzie droga, będziemy pewnie wciąż musieli płacić za transport”. Przypomniałem wtedy, że przecież wciąż będzie można iść poboczem drogi, może nawet łatwiej z powodu braku błota. Na to nasz rozmówca odpowiedział: "Tak, ale znudzimy się idąc wzdłuż drogi i będziemy czuć, że potrzebujemy samochodu. Teraz nie ma drogi i chętnie chodzimy. Teraz się nie nudzimy."
Zeszliśmy z góru i poczekaliśmy na następną łódź, która zabrała nas do kolejnego portu – Manokwari – położonego na półwyspie w kształcie głowy ptaka, na zachodniej części Papui Zachodniej. Tu też były góry i drogi transport publiczny, ale nie było ciężarówek. Dlatego postanowiliśmy iść pieszo prawie do samej góry. To był piękny marsz, słyszeliśmy kukułki kukające w lasach poniżej. Drzewa ustępowały mniejszym krzewom i roślinności typowej dla Europejskich gór. W ten sposób dotarliśmy do wysoko położonych miejsc.
Tutaj, reakcje na przybyszów z zewnątrz były trochę inne. Ludzie uśmiechali się i witali nas, gdy tylko nas ujrzeli. Nie wydawali się podejrzliwi. Pytali się nas, czy nie mamy ze sobą jakiś leków, które moglibyśmy im zostawić. To była inna sytuacja, niż w regionie Enarotali, gdzie ludzie byli dumni z tego, że ich tradycyjne lekarstwa mogły wyleczyć każdą chorobę, w tym także „nową chorobę” (czyli, ja sądziliśmy, AIDS). W górach Arfak, ludzie często mówili nam, że nie są jeszcze dostatecznie "rozwinięci". Upatrywali w postępie rozwiązania swoich problemów i mieli kompleksy z powodu swojego zacofania. To było zupełnie inne podejście, niż ludzi w Enarotali, którzy widzieli "rozwój" w najlepszym wypadku jako niejednoznaczny, a niektórzy wprost porównywali go do ludobójstwa.
Podczas trzydniowego marszu przez góry Arfak, nikt nie rozmawiał z nami o sytuacji na Papui, o niepodległości, itp. Nikt nie pytał o ludzi z wioski, którzy starali się o azyl w jakimś kraju Zachodu, po tym, jak armia indonezyjska szukała rebeliantów. Śpiewali z ranka tradycyjne pieśni, które były odpowiednikiem pieśni imitujących odgłosy zwierząt, które budziły nas na Enarotali. Dzieci szły za nami po ścieżce, rozmawiając z nami i tańcząc. Wiele z tych wiosek zostało połączonych drogą dopiero w ciągu ostatnich kilku lat i nagle znalazły się w zasięgu 2 godzinnej jazdy ze stolicy prowincji.
Zmęczeni i obolali wróciliśmy do Manokwari, gdzie spędziliśmy dzień rozmawiając z ludźmi, zanim złapaliśmy łódź z powrotem na Jawę. Ludzie ostrożnie opowiadają o swoich przekonaniach, ale są też odważni. My również byliśmy ostrożni. Wiele razy wyczuliśmy, że ludzie rozumieją i szanują naszą ostrożność. Często nie było potrzeby, by wyrażać, to co i tak jest oczywiste. Wiele mówiły porozumiewawcze uśmiechy. W Manokwari spotkaliśmy wielu ludzi, którzy chcieli rozmawiać. Ale tam też było wiele oznak represji. Nie wolno tam używać flagi papuaskiej, jednak niektórzy są dość odważni, by nosić flagę przyszytą do torby lub opaski. Niektórzy używają bardziej subtelnych znaków – koszulek z napisem Papua Nowa Gwinea, lub pamiątkowych koszulek z wizerunkami wojowników plemiennych, lub rajskich ptaktów z napisami „I ♥ Papua”.
Działo się to w czasie przygotowań do indonezyjskiego dnia niepodległości 17 sierpnia. Nacjonalizm jest agresywnie promowany. Zamiast lekcji, w szkołach odbywała się musztra. Każdego dnia odbywały się parady, przygotowania do parad i konkursy parad. Wszyscy studenci i urzędnicy muszą uczestniczyć w tych wydarzeniach. Starania, by włączyć lud Papuasów w obrąb super-państwa wyspiarskiego są równie toporne, jak bezustanne.
Podróżując w ten sposób w krainie, gdzie mówienie jest nadal niebezpieczne, dowiedzieliśmy się tylko niektórych szczegółów. Usłyszeliśmy o historiach codziennego życia, zamiast wiadomości z nagłówków prasowych. Taka też była nasza intencja. Jednak jesteśmy świadomi, że nieustannie rozwija się wielka historia. Zwłaszcza w stolicy ruch niepodległościowy nasila się, w poczuciu "teraz albo nigdy". Podczas naszego pobytu, w Jayapura i Manokwari odbyły się demonstracje w dniu 2 sierpnia, kluczowej dacie aktywistów niepodległościowych. To rocznica narzucenia władzy Indonezji Papuasom w drodze tzw. "aktu wolnego wyboru". Demonstracja w Manokwari została siłą rozpędzona przez policję. Tydzień później, miała miejsce formalna inauguracja Zjednoczonej Kompanii Żywnościowej i Paliwowej Merauke, w południowo wschodnim końcu Zachodniej Papui. Ta ogromna firma z branży agrobiznesu przyciąga inwestycje z wielu firm należących do wysoko postawionych urzędników rządowych i wojskowych. Misją firmy jest "nakarmić Indonezję, a potem nakarmić świat". Jednak w trakcie realizacji tej misji, z pewnością zniszczy lasy i wywłaszczy ludzi zamieszkujących leśne tereny. Cały czas trwa też operacja wojskowa w odległym regionie Puncak Jaya, gdzie kilka miesięcy temu doszło do wysiedlenia wielu wiosek podczas operacji wojskowej. Trudno powiedzieć, do jakich okropności tam dochodzi.
Dla ludzi z zewnątrz, łatwiej jest koncentrować się na wielkich wydarzeniach, które mają miejsce na Papui: wydarzeniach we Freeport, wycince drzew, militaryzacji, programach imigracyjnych, itp. To łatwiejsze, niż próba zrozumienia powolnej i stopniowej erozji kultury, duchowości i magicznych aspektów niezrozumiałych dla nas, ale które łączą lud z ich ziemią. Te rzeczy są niemożliwe do zrozumienia dla ludzi z zewnątrz, którzy nigdy nie żyli w lesie, których rodzice i przodkowie nigdy nie czuli się częścią tego lasu. Podróż przez Papuę nie pozwoli nam w pełni zrozumieć tego wykorzenienia. Nawet 10 lat przebywania na wyspie by nam nie dało takiej mądrości. Ale nawet nie rozumiejąc tego do końca, widzimy, że nie dzieje się dobrze i nawet tak ograniczone spostrzeżenia umacniają nas w poparciu i podziwie dla ludzi zaangażowanych w ciągłą walkę o wolność Papui Zachodniej.
http://hidupbiasa.blogspot.com/2010/11/hitch-hiking-in-west-papua.html
Nie ma dobrych i złych antyfaszystów. Oświadczenie Porozumienia 11 Listopada
Czytelnik CIA, Pią, 2010-12-10 01:35 Antyfaszyzm | PublicystykaOświadczenie Porozumienia 11 Listopada
11 Listopada w tym roku okazał się dla nas więcej niż historycznym świętem odzyskania niepodległości. Okazał się świętem oddolnej mobilizacji, świętem obywatelskiego nieposłuszeństwa, świętem sprzeciwu wobec faszyzmu i nacjonalizmu. Tego dnia blokowaliśmy bowiem nie ulice Warszawy, tylko maszerujących po nich neofaszystów.
Sukces tej inicjatywy zaskoczył nas samych. Przyszły tysiące warszawiaków, przyjechały setki osób z innych miast. Wsparło nas wiele środowisk, grup, mediów. W planowanych działaniach sprzyjała nam także „Gazeta Wyborcza”, szczególnie „Gazeta Stołeczna” kierowana zapewne głębokim poczuciem odpowiedzialności za to, co dzieje się w stolicy. „ »Gazeta « przyłącza się do tej inicjatywy. Proponujemy wszystkim: wygwiżdżmy faszystów!” - pisał (5.11.2010) redaktor naczelny „Stołecznej” Seweryn Blumsztajn.
Zadomowienie kryzysu w stambulskich stoczniach Tuzli
Czytelnik CIA, Wto, 2010-12-07 22:57 Świat | Lokatorzy | Prawa pracownika | PublicystykaTekst pochodzi ze strony gentryfikacja.zlem.org
Spacerując po ulicach Tuzli mijamy sklepy i kramy z niebieskimi kombinezonami, rękawicami i kaskami, warsztaty produkujące większe i mniejsze części do statków, różnorodne firmy dostawcze, pracowników zbierających się podczas przerw wokół minibusów służących za ruchome herbaciarnie, mężczyzn palących, palących i pracujących dla podwykonawców. Życie południowej Tuzli wydaję się być całkowicie podporządkowane jej stoczniom. 30 do 35 tysięcy robotników było zatrudnionych w zatoce Aydınlı, w której znajduje się Region Budowy Statków Tuzla, największy w Turcji, stanowiący około czterech piątch przemysłu stoczniowego w kraju. Jednak jedynie 10-20% mężczyzn było zatrudnionych bezpośrednio w jednej z 48 tutejszych stoczni, na długoterminowych kontraktach i z ubezpieczeniem. Pozostałe 80-90% było opłacanych niebezpośrednio, przez wiele firm podwykonawczych, zatrudniających od 3 do 300 pracowników każda. Klasa pracująca Tuzli jest sfragmentaryzowana, zorganizowana głównie w sieci nieformalne, warunki pracy są niepewne, pracownicy wywodzą się głównie z handlu morskiego i są niedoświadczeni w produkcji przemysłowej oraz są wrogo nastawieni do oddolnych organizacji pracowniczych.