Blog

"Znieważenie publiczne przedmiotu czci religijnej" ?

Blog

Policjanci w Warszawie zatrzymali 48-letniego Andrzeja S., który rzucając kamieniami w przydrożną kapliczkę, uszkodził gipsową figurę Matki Boskiej. Prawdopodobnie jeszcze dziś Andrzej S. odpowie za zniszczenie mienia i "znieważenie publiczne przedmiotu czci religijnej".

Ikonowicz: Nadzieja w bolszewikach

Blog | Ruch anarchistyczny | Tacy są politycy

Ikona "lewicy" przyjdzie z flagami na demo 1 maja. Nawet napisał tekst dlaczego tak zrobi. Widać, nie podoba mu się polityka OZZ IP, do której się zapisał ze względów propagandowych (chodzi o oświadczenie KK OZZ IP w sprawie 1 maja).

"Lewica" w Polsce jest słaba, więc anarchiści mają obowiązek popierać partie lewicowe - inaczej są nopowcami, prawicowcami, dzieciakami… i tak dalej. To nic, że te osoby, co namawiają nas do walki ramie w ramie, nieustannie atakują anarchistów na swoich forach, indymediach… i tak naprawdę idą w inną stronę niż my.

Lans MS

Blog

MS = przydupasy SLD i starych agentów Stasi z Die Linke

zaproszenie MS na demo anarchistow

INVITATION
29-30 of March, Gdańsk-Słupsk, Poland
Dear comrades, dear friends
Locating U.S. military bases in Poland (Rocket Base) and The Czech Republic (Radar
Station) remains an important goal of the American foreign policy. For both the Polish and
Czech governments the matter is not whether the bases should be built but what is the
bargaining price. This is happening with now regard to public opinion, as both Polish and
Czech citizens are mostly against these plans. Mobilising a strong social movement against
the instalment of U.S. military bases is now one the most important matters concerning the
Polish Left.

Young Socialist have been for over a year now campaigning against building U.S. military
installations in Poland. Elements of this campaign were seminars, lectures, press
conferences, manifestations and gathering signatures on a petition to Polish authorities
against American bases. Now that the planed location of the U.S. rocket base in Poland is
known (Redzikowo near the city of Słupsk) it is, in our opinion, the time to organise a
series of events in that particular region. These would include a manifestation, meeting with
locals and organising a conference about the threats connected with American military
bases, militarism in general and what course of action should the Left take in regard to these
matters. We would like to invite you to take part in this new faze of The Young Socialists
campaign against building U.S. military bases in Poland that will take place at the end of
March this year.

http://www.european-left.org/fileadmin/downloads/invitation_p.pdf

Autopromocja Marka Szolca

Blog

Autopromocja łamistrajka z Budryku Marka Szolca. Tak wyglądała demonstracja przeciwko budowie tarczy antyrakietowej! Bardzo smutne.

http://www.wiadomosci24.pl/artykul/demonstracja_przeciwko_budowie_tarczy...

Bronimy Tybetu - reklamując ludobójczy koncer SHELL.....

Blog

W dzisiejszej "Gazecie Wyborczej" mamy bardzo pożyteczną akcję - otóż jako okładka w "Dużym Formacie" została zamieszczona dość duża flaga Tybetu. Akcja ze wszech miar pozytywna, podobnie jak inne artykuły i teksty dotyczące trwającego od lat 50 - tych XX wieku niszczenia Tybetu. Jednak przeglądając resztę tego numeru, natrafiłem na zadziwiający dowód hipokryzji.

Panuje w prasie i mediach elektronicznych zasada, która mówi, że medium nie ponosi odpowiedzialności za treści zamieszczone w reklamach. W tym wypadku jednak, kiedy sama "Gazeta Wyborcza" popularyzuje - bo przecież pisze z wyraźną sympatią o nich - różnorodne kampanie na rzecz Tybetu, również te dość radykalne, kiedy zachęca do ogólnej empatii dla cierpiących w innych zakątkach globu, i do wzięcia osobistej odpowiedzialności za Świat, odrażającym koniukturalizmem i konformizmem pachnie zamieszczenie reklamy firmy, która na całym świecie jest kojarzona z ludobójstwem i pandemonicznym wręcz zanieczyszczaniem środowiska naturalnego.

Tą korporacją jest SHELL. Oto fakty nt. zbrodniczej działalności tej korporacji :

"Shell = Śmierć

Shell - olbrzymia międzynarodowa korporacja promująca tzw. amerykań­ski styl życia i „świętą wolność” kon­sumpcji, w Afryce zabiera ludziom podstawowe prawo - prawo do życia.

Dzieje się tak od lat w Nigerii, gdzie dzię­ki Shellowi ludzie tracą zdrowie i życie nie tylko w wyniku silnego,Image spowodowanego przez tę firmę zatrucia środowiska. W Nigerii ludzie wiedzą, że jeśli przeciwstawią się Shellowi lub zaczną go krytykować, ich życie będzie zagrożone. Są tego pewni bo Shell dał im niezłą lekcję, posuwając się nawet do zainicjowania „morderstwa są­dowego” znanego na świecie pisarza Kena Saro-Wiwy i jego współpracowników, którzy protestowali przeciw niszczącej działalności Shella na terenach zamiesz­kałych przez lud Ogoni.

W 1958 r. międzynarodowa kampania naftowa odkryła złoża ropy na terenach należących do plemienia Ogoni. Około 50% zasobów ropy naftowej Nigerii (czo­łowego jej producenta na świecie) jest kon­trolowanych przez Shella, który nie wykonał nawet najbardziej podstawowych ekspertyz dotyczących wpływu swojej działalności na środowisko. W pobliżu wio­sek wciąż płoną szyby naftowe (ok. 100). Cały teren pobyty jest grubą warstwą sa­dzy. Wyziewy z szybów powodują kwaśne deszcze. Shell zniszczył też miejscowe rolnictwo, handel, rybołówstwo, a jedno­cześnie dyskryminuje Ogoni w zatrudnia­niu przy wydobyciu ropy naftowej, Na terenach Ogoni nie funkcjonują szkoły i nie ma ani jednego szpitala.

Shell wspiera i steruje rządami kolej­nych nigeryjskich dyktatorów, którzy przejmują władzę w wyniku wojskowych zamachów stanu. W latach 1990-95 woj­sko spaliło 30 ze 126 wiosek w Ogoni, wy­łącznie z powodu pokojowych protestów przeciw rabunkowej gospodarce Shella. Bez­względne niszczenie przeciwników Shella rozpoczęto z chwilą, gdy mieszkańcy Ogoni zaczęli bronić swoich praw. W 1990 r. utwo­rzyli oni Ruch na Rzecz Przetrwania Ludu Ogoni (MOSOP), domagający się autonomii oraz sprawiedliwości społecznej, ekonomicz­nej i ekologicznej. Od 1993 r. jego przewod­niczącym był Ken Saro Wiwa. MOSOP przyjął drogę walki bez rozlewu krwi, bez używania przemocy. Ken mówił: „Rząd nas oszukuje, a Shell niszczy. Nie będziemy walczy­li maczetami, naszą bronią jest rozum. Chcemy pokoju, nie będziemy przelewać krwi”.

W obawie by protesty Ogoni nie zaszko­dziły interesom Shella, wojskowa dyktatura rozpoczęła krwawe pacyfikacje. W lipcu 1993 r. do pokojowych demonstracji przy­stąpiło około 300 tysięcy spośród liczącego 500 tys. osób ludu Ogoni. Po tym proteście z rąk wojska i służb specjalnych zginęło 800 osób. W maju 1994 r. Shell wystosował me­morandum do przywódców MOSOP-u, w którym groził operacjami wojskowymi (sic!) w celu przywrócenia spokojnej działal­ności ekonomicznej. Memorandum nie zdo­łało zastraszyć członków MOSOP-u, więc postanowiono uciszyć ich w inny sposób.

31.10.1995 r. skazano Kena Saro-Wiwę oraz jego 8 współpracowników na śmierć. Oskarżono ich o morderstwo, jedyni świad­kowie oskarżenia, dręczeni wyrzutami sumie­nia, jeszcze przed egzekucją przyznali, że kłamali, bo Shell im za to zapłacił. Sędziowie jednak ten fakt zignorowali. Cały proces był jedną wielką farsą. Adwokat Kena, który na znak protestu zrezygnował z udziału w proce­sie, do dzisiaj jest więźniem politycznym. Shell, który oczywiście zaprzeczał wszelkim doniesieniom o swoich naciskach na przebieg pro­cesu, został skompromitowany, gdy oficero­wie armii nigeryjskiej publicznie przyznali, że Shell zapłacił im za zniszczenie MOSOP-u.

10.11.1995 r. wykonano wyrok na Ke­nie i jego współpracownikach. Ich ciała polano kwasem dla zatarcia śladów tortur (byli torturowani i pozbawieni pomocy le­karskiej przez 9 miesięcy).
W kilka dni po jego śmierci Shell przy­stąpił do największego przedsięwzięcia w Afryce, reklamowanego hasłem „budo­wy dobrobytu”. Mimo że minęło już po­nad 5 lat, w Nigerii daleko do dobrobytu - tortury, więzienie i śmierć dla niewygod­nych przeciwników wojskowej dyktatury są normą. Rząd nie respektuje nawet ni­geryjskiej konstytucji, która uznaje wol­ność słowa, zgromadzeń, stowarzyszeń. Ponad tą konstytucją, niezależnie od zmie­niających się krwawych dyktatorów, stoi Shell, który dla osiągnięcia zysków nie cofa się przed niczym. Bezlitosny postko­lonialny wyzysk trwa. Tylko w pierwszej połowie 2000 r. awarie rurociągów w kra­ju Ogoni pociągnęły za sobą setki ofiar śmiertelnych i olbrzymie zniszczenie śro­dowiska naturalnego.
Shell ukrywa prawdziwe oblicze i bu­duje swój pozytywny wizerunek nadal niszcząc ziemię. Myślę, że ponieważ wciąż nowe stacje paliw tej firmy powstają w różnych zakątkach Polski ważne jest przypomnienie tych informacji."

Poniżej przykładowy tekst, możliwy do wysłania Gazety Wyborczej :

"
SHELL = ŚMIERĆ.

Koncerny paliwowe SHELL krytykuje się za dewastacje środowiska w krajach, gdzie wydobycie prowadzi Royal Dutch Shell, zwłaszcza w Nigerii. Greenpeace twierdzi, że powoduje to ogromne zniszczenia w delcie Nigru i tragedię tamtejszego plemienia Ogoni. SHELL oskarża się także o łamanie oporów rdzennej ludności, poprzez wykorzystywanie swoich wpływów. Oskarżenia dotyczące niszczenia środowiska i nieposzanowania kultur tubylców, a nawet ludobójstwa prowadzonego przez oddziały paramilitarne finansowane przez SHELLA, dają do myślenia, i powinny spowodować wielką ostrożność w zachęcaniu do współpracy czy korzystania z usług firmowanym logiem SHELL. Szczególnie w czasie, kiedy Państwa dziennik tak mocno angażuje się w działania na rzecz okupowanego Tybetu, drukowanie reklam tego koncernu stawia pod znakiem zapytania szczerość Państwa wypowiedzi.

Z poważaniem

Imię i nazwisko, tudzież mail.
"

Wyślij pod (skopiuj i wklej do okna adresów mailowych) :

listydogazety@gazeta.pl , sprzedaz-korporacyjna@agora.pl , sekretariat.naczelnych@agora.pl , kraj@agora.pl , witamywpolsce@gazeta.pl , swiat@agora.pl , kultura@agora.pl , publicystyka@agora.pl , reportaz@agora.pl , duzyformat@agora.pl , gospodarka@agora.pl , nauka@agora.pl , sport@agora.pl , obcasy-p@agora.pl , wysokieobroty@agora.pl , rtv@agora.pl , reklama@agora.pl , promored@agora.pl , kolportaz@agora.pl , dyrekcja-wydawnictwa@agora.pl

Pozdrawiam.

Fotki z demonstracji przeciw tarczy

Blog

Czytelnicy CIA mogą wysłać nam zdjęcia z demonstracji przeciw tarczy. Maksymalny rozmiar zdjęć: 600 X 600. Jutro będzie więcej zdjęć!

0ops.. sie wydało sie...

Blog

DOŚĆ WYDATKÓW NA ZBROJENIA!! PIENIĄDZE NA CELE SPOŁECZNE!!

Kraj | Blog | Militaryzm | Protesty | Ruch anarchistyczny

Zbrojenia nigdy nie służyły społeczeństwu, a jedynie przyczyniały się do wyniszczania ludzi w imię kapitału, poszukującego rynków zbytu, czy pragnącego położyć dłoń na surowcach naturalnych, jak to ma miejsce w Iraku. Przemysł zbrojeniowy, utrzymywany przez pieniądze podatników, służy wąskiej grupie uprzywilejowanych. Wydaje się nam, że społeczeństwu przysłużą się bardziej szpitale, szkoły czy drogi bez dziur. Zamiast przeznaczać nasze pieniądze na śmierć, wolimy przeznaczać je na życie.

Dziś bierzemy udział w demonstracji, aby wyrazić nasz sprzeciw wobec instalacji na terenie Pomorza elementów tarczy antyrakietowej. Tarcza jest elementem polityki militarystycznej, zamiast np. przeznaczyć pieniądze na rozbudowę krajów arabskich, finansuje się nowe zabawki do eksterminacji ubogiej ludności. Sprzeciwiamy się nie tylko jej budowie w Polsce, ale ogólnie całemu wyścigowi zbrojeń i rozbudowie przemysłu zbrojeniowego.

Uważamy, że należy zmobilizować społeczeństwo, aby zapobiegło militaryzacji i położyło kres wojnom. Tej drogiej zabawie bogatych, w której giną głównie biedni. Rozwijając internacjonalizm i solidarność pomiędzy uciśnionymi, zepchniętymi na margines, pozbawionymi głosu… musimy ustanowić nowy ład społeczny - bez wojen i wyzysku.

Przemysł militarny jest jednym z elementów całego systemu kapitalistycznego i jako taki kieruje się zasadą zysku. Zysku przekładanego ponad ludzkie życie, odbierającego możliwość godnego życia. Odbierzmy generałom możliwość współdecydowania o losach ludzkości.

Pieniądze na cele społeczne! Na emerytury, służbę zdrowia, place zabaw, szkoły - nie na rakiety. W imię godnego życia połóżmy kres wojnom i zbrojeniom. Służą one nielicznym, szkodzą niemal wszystkim.

Anarchiści społeczni przeciwko militaryzmowi

Bestia

Blog | Ubóstwo

Już na dobre postawiliśmy nasze obie stopy w nowym tysiącleciu życząc sobie by był lepszy od poprzedniego. Czy ma on przynieś świat w którym to o wojnach będziemy uczyć się z książek, czy wręcz odwrotnie po cichu pragnąć będziemy konfliktów by nasza rodzima zbrojeniówka wyszła w końcu z kryzysu finansowego. Przecież nie wzdrygamy się przed tym by przemysł brnął do przodu o ile tylko nam będzie dobrze. Polska rozwijająca się po upadku żelaznej kurtyny miał stać się mlekiem i miodem płynącą. Odrzucając tak znienawidzony komunizm spodziewaliśmy się gruszek na wierzbie witając system, w którym to podobno miały być równe szanse. O jak byliśmy zdziwieni, gdy nie staliśmy się w ciągu paru miesięcy drugą Japonią. Kolejne rządy przedstawiające plany, tak jak i dawniej mamiły nas obietnicami: jeszcze rok, półtora i odbijemy się od dna. Tym czasem dno zaczyna mocno rdzewieć i być może niebawem okaże się iż polecimy z nim jeszcze w dół. Zaczynamy więc coraz więcej myśleć o pieniądzu, który staje się tak wielką dobroczynnością i który wkradł się praktycznie do każdego aspektu naszego życia. Czym że by była chociażby nasz wspaniała kultura bez rządowych dotacji czy nauka bez swoich sponsorów. Czy potrafili byśmy przeżyć chodź jeden rok nie mając ani grosza w ręku? Nie tylko nie, ale stali byśmy się wyklętymi owcami społeczeństwa, okrzyknięci bezrobotnymi leniami, pasożytami zdrowej tkanki. Tak więc chciał nie chciał musimy podpisać diabelski celigraf na sprzedawanie swojego ciała i umysłu potworowi zgoła bardziej niebezpiecznemu od diabła. To już nie ten stary „dobry” przedwojenny kapitalizm, który za pomocą granatowej policji tłumik chłopskie i robotnicze strajki za pomocą prochu. Analizując i rozumiejąc dawne błędy bestia wygląda dziś zgoła inaczej, tworząc właśnie wszechobecny tak wspaniale przyjęty przez publiczność Matrix. Wkrada się w wszelkie zakamarki naszego życia, odbierając nadzieję, która mogła by nas wyrwać z tego obłędu pozostawiając jedynie marchewkę na sznurku tak chętnie lansowaną przez wszelką władzę. I nie ma się tu co dziwić, bo nawet bestia za główny cel swej egzystencji uważa przetrwanie i przekazanie swoich genów na inne mniej rozwinięte państwa. To już nie ten sam co dawniej potwór mówiący gdzie twoje miejsce, pokazujący pod każdym słowem prawa na co go stać i tłumiący wszelkie nieposłuszeństwo. Trzymający robotnicze rodziny w wilgotnych piwnicach do póki ktoś z nich będzie jeszcze w stanie pracować za marną dniówkę, która ledwie starczy na chleb. Nie obiecujący niczego i pokazujący swoją bezlitosną postać. Jeżeli urodziłeś się nikim to i nikim umierałeś, nie miałeś prawa do żadnych przywilejów i nikt nie dawał ci szansy na wyrwanie się z swojej klasy. Dzisiejsza bestia jest zgoła odmienna nęci nas tą marcheweczką, co chwile ją pokazując i chowając. Nie ma już klas społecznych jest jedynie warstwa uprzywilejowana posiadająca pieniądze i reszta szaraczków, którzy wciąż myślą, że uda się im dosięgnąć marchewki. Dzięki czemu załatwiła sobie względny spokój przed większym niezadowoleniem społecznym, dość prostą definicją obecnego życia: „dziś mamy wolność i każdy jest panem swojego losu, o ile będziesz dobrze kombinował – czytaj: uczył się, kradł by cię nie złapano, wygryzał innych z stanowisk dostaniesz marchewkę. Jeżeli nie jesteś jeszcze na tyle dobry pozostaje jeszcze łut szczęścia w toto-lotku, bo w końcu ktoś tam trafia szóstkę. Zazwyczaj głośno się w tedy mówi o wielkiej wygranej, gdzie padły szczęśliwe liczby i jaka to dla zwykłego śmiertelnika niewyobrażalna kwota – później możesz być ty. Tak więc zdaje się nam iż większym prawdopodobieństwem od buntu i zabicia potwora, co zresztą z historii kończyło się nie najlepiej jest próba udania się do najbliższej kolektury i kupienia sobie losu, który otworzy nam drzwi do wszystkich luksusów tego świata. Prawda, że skreślenie sześciu cyfr jest znacznie prostsze od drukowania tysięcy ulotek i liczenie się z tym, iż pozyskamy wystarczą ilość podobnie myślących ludzi by podciąć nogi glinianemu kolosowi. Jednocześnie pamiętamy, że kolos godzi się na drobne bunciki jednocześnie tłumiąc bardzo brutalnie przy pomocy policji i mediów wielkie protesty społeczne jakie miały miejsce ostatnimi latami. Tak by zwykły człowiek postrzegał to jako nie groźne wybryki bandy zidiociałych debili, którzy niewiele się różnią od zadymiarzy z meczów piłki nożnej. Media pozostają w tym momencie zachwycone, że coś się dzieje i mogą się wykazać. Są na tyle bezmyślne, że częstokroć nie raczą ruszyć palcem w celu pozyskania obiektywnego materiału, a jedynie kopiują zasłyszane oficjalne komunikaty nie wychylając się z szeregu. Bo czym że jest dziennikarz jak tylko człowiekiem wykonującym swoją pracę i tworzącym coś co każe mu zwierzchnik. Ile to razy słychać było o pisarczykach, którzy to swe pióro oddawali raz za razem to lewicowym pismom to prawicowym tworząc w taki sposób jak wymagał tego właściciel. Nie wymagajmy więc od nich obiektywizmu, bo nie mają go za grosz. Włączając tv czy radio ileż to razy słyszeliśmy o tym gdzie bywa prezydent czy premier o wznowieniu lub zamknięciu jakiś zakładów nie informując zupełnie o głodzie w Somalii, konflikcie zbrojnym w Chiapas, masowych mordach w Timorze Wschodnim, represjach w Tybecie czy wysiedlaniu Kurdów. Czemu tematy zdawało by się ważniejsze są zupełnie pomijane? Czy te miejsca są zbyt daleko od nas czy raczej nasze władze mają interes by nie wtrącać się w „wewnętrzne” sprawy innych krajów. Jakaś to hipokryzja gdy gada się o prawach człowieka, ale tylko do momentu gdy to nie przysporzy nam ono kłopotów czy strat materialnych. Cóż nas w tedy obchodzą więźniowie polityczni w Chinach, gdy możemy na tym stracić miliony dolarów. No może gdzieś na uboczu prezydent nieśmiało szepnie słówko by móc o sobie mówić jako o osobie walczącej o pokój i sprawiedliwość. Tego wymaga racja stanu. A czym że jest ta racja stanu, jak wygląda i kto o niej decyduje? MY? Nie my w wieku 7 lat z płaczem wychodzimy wyganiani przez rodziców do szkoły, która to podobno ma nas przygotować do wejścia w dorosłe życie. Uczymy się o naszych wielkich bohaterach narodowych z przed 500 lat, którym to tak wiele zawdzięczamy. Liczyć aby nikt nas nie okradł w interesach lansując nam model porządnego wzorowego ucznia umiejącego powtórzyć wszystko za panią by ta skakała pod sufit. To właśnie wzorowy uczeń a raczej wzorowy przyszły obywatel co to chodzi na wybory i jest świadomy swoich odpowiedzialnych decyzji wybierze kolejnych godnych przedstawicieli narodu. Nasz Matrix powoli nabiera kształtów i odnajdujemy swój trybik bez którego to podobno cała machina by się zawaliła. Bez względu jak by się jej nie zwano narodem czy państwem. Nie zapominajmy jednak o jednostkach słabych i nie mogących się przystosować do zastanej rzeczywistości uciekającej bądź to w alkohol bądź w fundamentalizm religijny. Nie mogąc zrozumieć, a tym bardziej znaleźć się w tym wszystkim rezygnują zupełnie z jakiejkolwiek walki oddając swoje życie stając się żywymi trupami. Bo jak można by nazwać człowieka, który sam nie wie co się z nim dzieje. Żyjący w amoku w stworzonych przez siebie ramach co jest dla niego słuszne bóg czy alkohol. Odcina się od świata zamykając się w sekcie lub pije na umór nie pamiętając jaki dzień tygodnia. Czy naprawdę aż tak bardzo są różni , no może wygląd najwyższego jest nieco inny. Jeden z nich widzi swojego boga na własne oczy drugi tylko próbuje sobie go wyobrażać.
Pozostaje więc na koniec pytanie: co jest dobre? Jakie prawa moralne powinny być respektowane? Przecież są to tak abstrakcyjne pojęcia zmieniające swoje znaczenie w zależności od okoliczności. Dziś pozostaje tylko jedne podstawowe stwierdzenie: „ od ciebie też zależy jak długo będziemy zmuszani na to wszystko patrzeć i czy coś w końcu się zmieni. To wszystko zależy ciągle od nas o ile będziemy w stanie otworzyć oczy i zabić bestie.”

Rządy Polski i Rumunii prześcigają się w czołobitności wobec inwestorów

Blog | Gospodarka

Piątkowa Gazeta Wyborcza, w artykule „Inwestorzy zamiast Polski wybiorą Rumunię?” w typowym dla siebie stylu, informuje o tym, że Rumuńska Agencja Inwestycji Zagranicznych zaczyna przebijać ofertę jej polskiego odpowiednika, m.in. obietnicami „świętego spokoju” społecznego, czyli braku protestów pracowniczych. Swój spokój inwestorzy zagranicznych mają zawdzięczać temu, że „rząd jest w stałym kontakcie ze związkami zawodowymi”, a dzięki współpracy związków zawodowych i pracodawców nie ma groźby wybuchów strajków.

Przesłanie biznesu do zwykłego człowieka jest zawsze to samo: pracowniku, jeśli podniesiesz łeb zamiast pokornie przyjmować, to co jesteśmy łaskawi ci dawać, przeniesiemy się do innego kraju, gdzie ludzie z pocałowaniem ręki wezmą twoją pracę.

Gazeta mimochodem zauważa, że godzina pracy w Niemczech kosztuje średnio 42,3 euro (ok. 153 zł), podczas gdy w Polsce ok. 6 euro (ok. 22 zł), a w Rumunii 3,2 euro (ok. 12 zł). Ale nie pojawia się w umyśle redaktorów Wyborczej pytanie, czy ten fascynujący poziom dobrobytu Rumuni osiągnęli właśnie dzięki „współpracy związków z pracodawcami” i „stałemu kontaktowi rządu ze związkami”.

Żargon opisujący żądania biznesu zaczerpnięty od sępów z Business Centre Club zawsze jest tak samo agresywny: trzeba zredukować zasiłki dla „fikcyjnych” bezrobotnych, rencistów, rolników, rozwodników, itp. Wszyscy chorzy to symulanci, na których można oszczędzić miliony i przeznaczyć je na zasilenie majątków prywatnych biznesmenów dzięki hojności skarbu państwa.

Zwroty-klisze wykorzystywane przez liberalną prasę i lobby pracodawców skutecznie zaciemniają ponurą rzeczywistość: gdy skończą się ulgi podatkowe, inwestorzy zagraniczni poszukają kolejnych frajerów w jeszcze biedniejszym kraju – a obiecany dobrobyt rozwieje się jak dym wraz z grupowymi zwolnieniami i transferem zysków zagranicę. Business Centre Club wtedy i tak zwali winę na pracowników, że nie nie byli dość pokorni i że naprawdę uwierzyli w obłudne obietnice lepszego życia, które serwowali im zakłamani lobbyści biznesu.

Milczenie przed Pałacem Prezydenckim

Blog

W stolicy przed Pałacem Prezydenckim około 200 osób w milczącym proteście - z powodu tzw. "Wielkiego Piątku". Protestujący trzymali w rękach transparenty z napisami "Polska Tybet Solidarni", "Milczenie = śmierć", "Łatwiejsze jest milczenie". (Chyba nie kumali jak wygląda takie hasło podczas milczącego protestu.)

Wśród uczestników manifestacji dominowała barwa pomarańczowa - kolor tybetańskich mnichów i pomarańczowych rewolucji. Protestujący mieli pomarańczowe parasolki, rękawiczki, szaliki. Rozdawano także pomarańcze, a niektórzy nałożyli na usta maseczki. Wśród tłumu widoczny był mnich trzymający w rękach portret agenta CIA i ikony starego feudalizmu - Dalajlama.

Piractwo… ? ;)

Blog | inne

Media znów rozpisują się o cyfrowej przestępczości, która jak rak niszczy naszą świadomość wobec państwa prawa. Całkiem zręcznie tworzą przy tym atmosferę strachu, skutecznie wpływając na zachowanie części obywateli. A to Pan Krzysztof z Opola nagle zamyka w piwnicy swój komputer, bo w okolicy chodzą pogłoski o nalotach panów z CBA, a to Pani [...]

Bomba w Nowym Jorku a "prawnik zamachowiec"

Blog

6 marca doszło do niewielkiej eksplozji na nowojorskim Times Square. Media opisały, jak do waszyngtońskich biur kilku członków Kongresu dotarły listy, rzekomo od sprawcy - zawierały zdjęcie faceta przed biurem poborowym. https://cia.media.pl/kto_rzuczil_bombe_w_nowym_jorku Kilka godzin po opublikowaniu tych informacji, policja zidentyfikowała mężczyznę na zdjęciu i powiedziała, że jest on zwykłym aktywistą antywojennym, a nie zamachowcem.

Jak okazuje się, facet ten nazywa się David Karnes, jest przeciwnikiem wojnie w Iraku i prawnikiem. Pisze o incydencie:

David Karnes: Media hounded

On March 6, as one investigator later put it, I was the "unluckiest person in the world." That morning, someone bombed the military recruiting station in New York's Times Square, and 3,000 miles away, the fallout landed on me.

A 64-page pamphlet and a 20-page memo I wrote to Capitol Hill Democrats had reached lawmakers the very day the bomb went off. Knowing the odds against anyone actually reading what I sent, I had included a photograph to grab their attention. It shows me in a victory pose in front of that Times Square recruiting station's neon flag, with the caption "We Did It!" To the authorities, it was a smoking gun. My explanation is only found at the end of the memo: "I have enclosed the Holiday card I sent out to family and friends after the 2006 election. I hope and fully expect to have reason to send out an equally jubilant card after this November's results."

On arriving home that evening, I was met by FBI agents, dogs and a bomb squad. After consenting to thorough questioning and a search of my home, I was greatly relieved to learn the next morning that the FBI publicly cleared me of any connection to the bombing.

As it turned out, my relief was a little premature. I began surfing the Internet and realized just how stridently fingers had pointed in my direction. The tabloid headlines left little room for doubt: "Letters Claim Responsibility for Times Square Blast" (the New York Post); "'We Did It' Taunts Sicko's Manifesto" (the New York Daily News).

Also striking was how the media, without any firsthand information, had adopted stock descriptions of both me and my writings: an "antiwar activist" (Fox News and USA Today); an "anarchist manifesto" (cityroom.blogs.nytimes.com); "a political manifesto railing against the Iraq war" (CBS News); and an "anti-Iraq war screed" (michellemalkin.com).

In fact, my "activism" rarely leaves my keyboard, and I have never opposed any U.S. military action before 2003. As for Iraq, it is only one of many topics addressed in my congressional mailings, and my message was that "there is no easy way out" and that instead of debating "withdrawal," Democrats should offer "compelling and alternative" positions on "unilateralist foreign policy, preemptive war, effective counter-terrorism (and) genuine 'pro-Israel' policies."
The only ones to get it right were the law enforcement personnel who read what I actually wrote. One investigator told me (correctly) that many of my views sounded "conservative," and New York Police Commissioner Raymond Kelly fairly characterized the mailings as "innocuous": "It's really advice to the Democratic Party as to how to win the 2008 election."

I hoped my clearance by the FBI would keep me out of the spotlight, but the focus simply shifted to what one official described as an "incredibly unbelievable coincidence." New York Democratic Rep. Gary Ackerman calculated the odds at "a million-to-one times a million-to-one."

Given those odds, much of the right-wing blogosphere insisted that Democrats, the congressional "antiwar caucus," the post office or the FBI must be engaged in a cover-up: "I do not believe in 'incredibly unbelievable coincidence(s)' " (freerepublic.com); "I just can't believe there's no connection" (littlegreenfootballs.com); "There's only one way we can know for sure. Waterboard him!" (weeklystandard.com)

Then my name surfaced, and I became, as one friend told me, "the talk of the town," as well as a media stereotype: a 50-year-old, single, gay entertainment lawyer coming home from the gym to the Hollywood Hills.

Reporters next located my 82-year-old mother. She lives alone, and with the television news blaring and the phone ringing, anxiety got the best of her. She tried to defend me as "the most gifted, creative person. ... He's been writing letters since he was 13 years old." She then called me and burst out crying: "I hope I did the right thing."

Speaking out on political matters entails risks, but nobody should have to take the risk that the media will inflict personal damage without regard for innocence or content. My pamphlet -- titled "Common Ground" (with a nod to Thomas Paine) -- was modeled on classic American patriotic tracts. A lot of thought, time and money went into my writings, which were never quoted and were reportedly confiscated by Capitol police. And while I can now rest easy that my FBI file is clean, no such luck with Google.

Friends advised me to retain an attorney and even a publicist. But I decided to rest my case on "the best evidence rule" and let my writings speak for themselves. As for publicists, I don't see how anybody could say it any better than FBI spokeswoman Laura Eimiller already has: "This was a citizen exercising his right to make a political comment to his representatives."

http://www.startribune.com/opinion/commentary/16796746.html

Dalaj Lama a CIA

Blog

Polska lewica jest bardzo ciekawa. Różnie grupy napisały oświadczenia w.s. Kosowa, ale milczą w.s. atak Turcji na PKK. Ostatnio krzyczą o "wolnym tybecie". Mało kto jednak myśli o historii tybetańskiego ruchu oporu.

We wrześniu 1998 r. amerykański Departament Stanu ujawnił dokumenty, które wykazały, że Dalaj Lama otrzymywał od CIA 180 tys. dolarów rocznie. (Już było wiadomo ale to potwierdziło to, co ludzie z lewicy i anarchiści o tym pisali.) Departament Stanu USA ujawnił te dokumenty przy okazji publikacji materiałów dotyczących historii polityki zagranicznej USA. Dokumenty te wykazały również, że CIA od 1956 r. wspierała ruch tybetański kwotą 1,7 milionów dolarów rocznie. Przedstawiciel rządu tybetańskiego na uchodźstwie Sonam Dagpo stwierdził, że pomoc CIA dla ruchu tybetańskiego rozpoczęła się jeszcze przed ucieczką Dalaj Lamy do Indii w 1959 r. tj. przed włączeniem Tybetu do Chin, Obecnie Kongres USA wspiera rząd tybetański na uchodźstwie kwotą dwóch milionów dolarów rocznie.

Dlaczego CIA to robi?

Więcej (w jeż. angielskim):
http://query.nytimes.com/gst/fullpage.html?res=9C0CEFD61538F931A35753C1A...
http://www.dissidentvoice.org/Articles9/Parenti_Tibet.htm
http://rwor.org/a/firstvol/tibet/cia5.htm
http://www.greenleft.org.au/1996/248/13397

THE CIA'S SECRET WAR IN TIBET
Chicago Tribune

The first Americans Nawang Gayltsen ever saw had small, silver eagles pinned on their caps. Nawang will never forget those eagles. They seemed
auspicious, like totems of victory or success. Today, his face wrinkles into a sad smile remembering this. The Americans came, he said, in a big turboprop plane, a gleaming machine that he and other awed Tibetans called a "sky ship." They wore sunglasses and baggy flight suits. They packed shiny automatic weapons on their hips. And speaking through an interpreter, they asked Nawang if he wanted to kill Chinese. "I told them I would be very happy to kill many Chinese," recalled the 63-year-old rug merchant, one of thousands of exiled Tibetans living in this picturesque Himalayan capital. "I was very young and strong then. Very patriotic. I told them I
would even be a suicide bomber." The strangers, Air Force pilots working with the CIA, must have liked what they heard because on that hot day back
in 1963, at a secret air base in India, they took Nawang and 40 other Tibetan recruits on the first airplane ride of their lives. It was a journey that would stretch halfway around the world and into one of the murkiest chapters of the CIA's long history of covert activity in Asia: a
secret war in Tibet. Between the late 1950s and the mid-1960s, say Tibetan veterans such as Nawang and U.S. intelligence experts who corroborate their stories, the American government flew hundreds of eager Tibetan exiles to far-flung bases in Okinawa, Guam and even Colorado. There they were trained
as guerrillas against the Chinese troops that had invaded the remote
Buddhist kingdom in 1950. The Tibetans, many recruited from the warrior
Khamba tribe, were parachuted back into their homeland at night with
submachine guns and neck lockets with photos of the Dalai Lama, Tibet's
spiritual leader. Some CIA trainees ended up commanding a Kiplingesque army
of 2,000 resistance fighters dubbed the Chusi Gangdruk, or "Four Rivers,
Six Gorges."

Their specialty was ambushing the People's Liberation Army from bases high
in the cloud-colored mountains of Nepal. Others floated down through the
moonlit skies of central Asia never to be heard from again: At least 40
were presumed captured by the Chinese and executed by a pistol-shot in the
back of the head. Today, this obscure Cold War skirmish in a high, lonely
place many Americans associate with Shangri-La is a tale that both the CIA
and the Dalai Lama's pacifist government-in-exile would prefer to forget.
After all, China's grip on Tibet remains stronger than ever. Yet at a time
when the Dalai Lama's non-violent campaign for independence has captured
the attention of Hollywood--where Walt Disney and Tri-Star are producing
elegiac hymns to "lost Tibet" and Richard Gere and fellow actors champion
the mountain land's cause--the Tibetan foot soldiers of that quixotic war
are beginning to break their decades-old vow of silence to the CIA. Most of
the ex-guerrillas are grandfathers now. They run carpet factories in
Katmandu or tend dusty farms in the foothills of western Nepal.

They admit that going public about their American connections is as much a
sign of growing frustration with Tibet's languishing drive for freedom as
it is a reckoning with mortality. For many, speaking out seemed a final act
of resistance. "We are old, and we will be gone soon," explained Nawang,
who says he was taught to blow up bridges by CIA instructors at Camp Hale,
a now-abandoned Army base near Vail, Colo. "People should know that men
died for this. These things are no longer secrets. They stopped being
secrets when we lost." Truth be told, little about the CIA's skullduggery
in the Himalayas is a real secret anymore--except maybe to the U.S.
taxpayers who bankrolled it. Within the close-knit Tibetan exile
communities in Nepal and India, the exploits of the Khambas and their CIA
patrons have become a folk legend, albeit one retold grudgingly, with an
awkward mixture of pride and bitterness. In the U.S. meanwhile, the
insurgency has received at least fleeting treatment in books about the Cold
War. "The real mystery is why the conflict isn't more famous given all the
romance and fascination surrounding Tibet these days," said Warren Smith,
an author and scholar in Washington, who has written extensively on the
politics and history of Tibet. "In that sense at least, the CIA has good
reason to call Tibet a qualified success. It was a complete disaster
militarily, but few Americans have a clue." This much, though, can be
pieced together from a little-known war in the once-forbidden heart of
Asia, a war waged by tough Buddhist monks turned warriors and disillusioned
CIA agents turned Buddhists. The U.S. government, Tibetan sources say,
only began poking into their independence struggle following years of
inaction and indifference, long after the Dalai Lama called for United
Nations help when Mao Tse-tung annexed the country, claiming that it had
once been part of the ancient Han empire. The turning point in American
policy came in 1959, when Tibetan anger at China's communal farming drives
and the destruction of Buddhist monasteries boiled over into a popular
revolt.

That bloody uprising failed, forcing the Dalai Lama and 80,000 followers to
flee across icy Himalayan passes to India, where they remain to this day.
Another 15,000 fled to Nepal.

But the CIA, eager to stoke even a doomed anti-communist rebellion, saw its
chance. Using American pilots who would later carry out "black operations"
in Laos and Cambodia during the Vietnam War, the agency began flying
unmarked C-130 aircraft across the highest mountains in the world to
airdrop guns and ammunition to bands of pony-riding Tibetan guerrillas who
wanted to fight on. Nawang Gayltsen was one of them. "We had five guns and
fifty bullets to share among 80 men," Nawang said of his part in the
fruitless defense of Lhasa, Tibet's medieval capital. "The Chinese had
machine guns and artillery, and many, many of us died. We knew it was
hopeless, and we rode our horses south to India to escape and regroup."
And to retrain, courtesy of Uncle Sam. Tibetans working for the CIA quietly
began recruiting fighters in refugee camps in northern India, veterans say,
by handing out bus fare and directions to the Indian city of Darjeeling, a
sleepy colonial tea-growing center that the exile resistance had chosen as
its headquarters. At first, only a few dozen trainees were shipped in
trucks and freight trains across the border into what was then East
Pakistan where they were bundled onto American planes bound for Guam and
Okinawa.

But by late 1962, India was brought into the shell game, and an airfield
near New Delhi was made available to fly out Tibetans in batches of 40 or
50--this time all the way to Camp Hale, the Army base in the Rocky
Mountains and the former home of World War II's famed 10th Mountain
Division. "They gave us sleeping pills when we got into the plane," said
Nawang, a reserved, courtly man who was born on a rustic farm in eastern
Tibet and who had never seen an aircraft up close.

"They put curtains on the windows because they didn't want us to know where
we were going. But we all knew we were flying to America. We were all
laughing, all very happy." According to Tibetan sources, between 200 and
400 fighters were cycled through a six-month-long boot camp in a secluded
part of the sprawling, craggy base from 1959 to 1966.

The Tibetan training program lurched ahead even as the CIA endured the
worst military humiliation in its history: the Bay of Pigs fiasco in Cuba.
"None of us knew how to fight the Chinese the modern way," recalled Nawang.
"But the Americans taught us. We learned camouflage, spy photography, guns
and radio operation. We played Ping-Pong on Sundays." His guerrilla
education complete, Nawang says he was flown back to India "clean," without
a single scrap of identification in his pockets.

For the next year, he helped monitor struggling guerrilla cells in Tibet
from a joint CIA-Indian command center in New Delhi. He was given the
all-American code name "Bernie." Today, the CIA neither confirms nor denies
such detailed allegations about an operation that proceeded through the
Eisenhower, Kennedy and Johnson presidencies. "Regardless of how much time
has passed, we can't comment publicly on any of this," said Mark Mansfield,
an agency spokesman.

But a retired CIA agent identified by several Tibetan sources as a major
figure in the secret war corroborated much of Nawang's story. "The idea
was to make Tibet very expensive for China," said the former agent, who now
lives in the eastern U.S. "The Chinese had these long, vulnerable supply
lines. The guerrillas were supposed to harass them, tie up troops,
generally make life miserable. And for a while, they actually succeeded."
Yet from the very beginning, the agent said, planners at CIA headquarters
in Langley, Va., had few illusions about pushing well-equipped Chinese
divisions out of the kingdom. "Did we tell the Tibetans that? Of course
not," he said. "But if we used the Tibetans for our own ends, then they
also used the Cold War to get support for sovereignty. I feel no guilt
whatsoever over the operation, especially given what the Chinese have done
in Tibet since." Few issues are as sensitive for China as the
international crusade against Beijing's control of the vast, windswept
peaks and deserts of Tibet. Human rights groups long have condemned China
for jailing thousands of political prisoners there, many of them Buddhist
nuns and monks. More than two decades ago, during the fanatical height of
the Cultural Revolution, Red Guards blasted 90 percent of the nation's
exquisite monasteries into rubble. Beijing asserts that Tibet is an
indivisible part of China. Today the dwindling survivors of Tibet's secret
war complain that their country's martyrdom has effectively erased their
own sacrifices. "For years, the only way Tibetans could get a hearing in
the world's capitals was to emphasize our spirituality and helplessness,"
said Jamyang Norbu, a leading Tibetan intellectual who joined the
guerrillas briefly as a teenager. "Tibetans who pick up rifles don't fit
that romantic image we've built up in Westerners' heads. So these old guys
are ignored, have no pension, no medals, and are just fading away."
Rinchen Dharlo, the Dalai Lama's official representative in the U.S.,
disagrees, saying that the aging guerrillas are still honored "as heroes
even though the use of force has long since been abandoned." Maybe so. But
the old CIA links are still controversial enough that the Dalai Lama, who
won the Nobel Peace Prize in 1989, traditionally has declined to talk about
American meddling in the Himalayas even though his elder brother, a
businessman named Gyalo Thondup, is widely known to have coordinated most
of the clandestine aid flowing through Darjeeling. "We were desperate, and
the Americans stepped in to help," said Lobsang Tsultrim, 55, a former
security chief for the Dalai Lama's government in Dharamsala, India, who
says he was recruited by the CIA in 1964. "I am not ashamed about that. I'm
just disappointed that it was too little too late." Lobsang, a melancholy,
crewcut-topped man who retired from his government post in 1989 to start a
carpet export business in Katmandu--the lucrative carpet trade is virtually
a Tibetan monopoly in Nepal--says he was instructed by the CIA to launch
the most delicate guerrilla operation of all: demobilization. By mid-1960s,
the CIA had switched its strategy from parachuting commandos into Tibet to
setting up the Chusi Gangdruk, a grizzled army of 2,000 ethnic Khamba
fighters, at secret bases across the border in pro-U.S. Nepal. From there,
the thinking went, the gung-ho Tibetans could strike across the
international boundary at will. Many of them were ex-monks who had taken up
arms to defend their faith against communism. "Aside from a few
intelligence coups the Khambas didn't accomplish much," Tibet expert Smith
said. "Their job was to cut the east-west highway running along the Tibetan
border, but the Chinese just moved the road farther north." In 1968, U.S.
sources say, the Johnson administration did some cutting of its own: It
stopped funding the pointless war. Victor Marchetti, a top CIA aide who
has written several books on the agency's activities in the 1970s,
described the outrage many U.S. field agents felt when Washington pulled
the plug, noting that several "(turned) for solace to the Tibetan prayers
which they had learned during their years with the Dalai Lama." The
Khambas--outfitted with World War II-era guns, tribal amulets and jackets
stitched from scraps of parachute silk--were less philosophical.

Despite growing protests from both Nepal and China, hundreds of warriors
held out with Indian and Taiwanese support until 1974, two years after
President Richard Nixon normalized U.S. relations with China. The death
knell, when it finally came, arrived via audiotape. "His Holiness urged
them to put down their weapons," Lobsang said of a recording of the Dalai
Lama that was hand-carried from camp to camp in the dusty, lunar mountains
of northwestern Nepal. "Most of them gave up and were relocated to small
farms. A few committed suicide. Some tried to escape to India and were
ambushed by the Chinese and the Nepalis, who were embarrassed by the
operation." The final shots of the secret war, fired by Nepalese Ghurka
soldiers, killed the last U.S.-trained guerrilla leader at a remote
18,000-foot pass near the Indian border.

The CIA quietly paid to resettle the survivors. The Tibetans have eschewed
organized violence ever since. "Now all we do is wait, and the Chinese will
beat us at this too," said Lobsang, who noted that his grown daughter,
raised in Nepal, visited Tibet for the first time last year and felt "like
an alien." Other aging veterans voice similar laments--less that their
past struggle, however brave, has sunk into oblivion, but that their future
is heading for the same fate. Nawang refuses to revisit his homeland
despite repeated Chinese offers of fence-mending. The capital he defended
on horseback 37 years ago now boasts more than 300 Chinese discos. "They
require us to register as `overseas Chinese,' to get in," said Nawang. He
said he is a Tibetan and will never be a Chinese. He said that he will
probably die in Katmandu.

Wysoki jak brzoza, a głupi jak koza

Kraj | Blog | Tacy są politycy

Ostry spór toczyli w TVN24 na temat Traktatu Lizbońskiego Roman Giertych i Leszek Miller. Giertych powiedział, że "lepiej być zerem niż Leszkiem Millerem", a Miller skomentował, że "do Giertycha można odnieść powiedzenie "wysoki, jak brzoza, a głupi jak koza".

Politycy pokłócili się głównie o możliwość zmian zapisów Traktatu Lizbońskiego.

Giertych oskarżył Leszka Millera o "serwilizm - kiedyś wobec Moskwy, dziś wobec Brukseli". - Wolę mój serwilizm, niż pański - wobec pewnego szamana z Torunia - odpowiedział Miller.

Kanał XML