Publicystyka

Klein: Kryzys podważy hegemonię elit

Publicystyka

Z Naomi Klein rozmawia Karolina Wigura.

W swojej ostatniej książce, która właśnie ukazała się w Polsce, opisuje pani historię kapitalizmu w wersji neoliberalnej jako dzieje "terapii szokowej" stosowanej we wszystkich państwach, które postawiły na wolny rynek - od Stanów Zjednoczonych przez Rosję i Chiny po Polskę. I wywierającej katastrofalny wpływ na tamtejsze społeczeństwa. Czym jest obecny kryzys finansowy: kolejnym elementem terapii szokowej czy załamaniem kapitalizmu?

Kapitalizm tonie i nie chcemy go ratować!

Publicystyka

(Ulotka z okazji spotkania G20.)

Liderzy najbogatszych krajów oraz międzynarodowych instytucji finansowych wiedzą, że nie mogą już dalej ukrywać machinacji finansowych i chciwości kapitalistów i ich sponsorów. Wszyscy już rozumieją, że tak dalej być nie może.

Politycy amerykańscy, próbując "ratować ekonomię" zaproponowali ogromną pomoc dla banków - na koszt podatników. Tymczasem ci, którzy wzbogacili się dzięki rabunkowej gospodarce kapitalistycznej pozostają bezkarni, zachowując swój majątek.

Rządy obiecują, że od tej pory będą "kontrolować" banki. Tym sposobem chcą uratować część systemu. Na szczycie G20 rozmawiano m.in. o reformie międzynarodowych instytucji finansowych, takich jak MFW. Politycy muszą to robić, by ratować kapitalizm.

Nie warto jednak mieć złudzeń: odrobina kontroli państwowej i delikatne reformy, to żadna różnica dla ludzi pracujących.

To my zawsze będziemy pracować, a kapitaliści i inwestorzy będą bogacić się na naszej pracy. To my zawsze musimy brać kredyty na 20 lub 30 lat, aby mieć swoje cztery kąty, a firmy budowlane, agenci nieruchomości, inwestorzy i banki bogacą się na tym, że musimy gdzieś mieszkać. To my zawsze musimy płacić podatki, a politycy wydają nasze pieniądze jak uważają za stosowne, rzadko w najlepszym interesie społeczeństwa. To my, za pośrednictwem rządów, finansujemy takie instytucje jak MFW, które prowadzą najgorszą ekonomiczną politykę wobec biednych i rozwijających się krajów. To obywatele tych krajów zawsze muszą spłacać pożyczki od takich instytucji, mimo tego, że to ich lokalne elity przede wszystkim wzbogaciły się na tej pomocy.

Reformy posuną się tylko o tyle, by rządzący nie stracili posiadanej władzy ekonomicznej. Każdy bogacz, każdy polityk, czy osoba u władzy, żyje z pracy zwykłych ludzi, którzy podtrzymują ten system i nie do końca rozumieją, co naprawdę finansują.

Nie ma co się cieszyć, że będą jakieś reformy. Można być pewnym, że będziemy mieli do czynienia z nową postacią obłudy, obliczoną na to, aby uspokoić ludzi, którzy podczas kryzysu dostrzegli prawdziwe oblicze kapitalizmu.

Zamiast ratować ten system, pozwólmy mu utonąć. Zbudujmy coś lepszego na gruzach kapitalizmu.

Grabarze kapitalizmu

Anarchokomunistyczne stanowisko ws. globalnego kryzysu i spotkania G20

Świat | Publicystyka | Ruch anarchistyczny

1. Aktualny kryzys jest typowy dla kryzysów które regularnie mają miejsce w kapitalistycznej ekonomii. „Nadprodukcja”, spekulacje i następująca w ich wyniku katastrofa są nieodłącznie powiązane z systemem. (Jak zauważył Aleksander Berkman i inni, to co kapitalistyczni ekonomowie nazywają „nadprodukcją” jest w istocie „podkonsumpcją”: kapitalizm uniemożliwia dużej rzeszy ludzi realizację potrzeb i w ten sposób podkopuje swoje własne rynki.)

2. Każde rozwiązanie kryzysu przygotowane przez kapitalistów i rząd pozostanie rozwiązaniem w ramach kapitalizmu. Nie będzie to zatem rozwiązanie dla klas niższych. W rzeczywistości, jak w każdym kryzysie, pracownicy i biedota płacą, podczas gdy finansjera jest zasilana wielkimi sumami pieniędzy. Taka sytuacja będzie trwać nadal. Żadna zmiana w ramach kapitalizmu nie może rozwiązać problemów klas niższych; w jeszcze mniejszym stopniu należy oczekiwać ich rozwiązania od konkretnych polityków, takich jak Barack Obama. Politycy mogą co najwyżej wziąć udział w oferowaniu kapitalistom wyjścia z kryzysu i rzuceniu klasie pracującej kilku okruszków.

Codex Alimentarius

Świat | Publicystyka

Mały wkład w temat jak to się robi w Chicago czyli jak zrobić biznes na niczego nieświadomych ludziach. Obedrzeć z kasy, a potem wykończyć, albo lepiej dozgonnie doić.

CODEX ALIMENTARIUS - SAMOBÓJSTWO ZACHODNIEGO ŚWIATA
autor: Reg Little

Nie jesteśmy panami swoich własnych wynalazków. Wpływają one na nasze życie w sposób nie podlegający naszej kontroli i często tego nie rozumiemy. Dzisiejszy świat to ogromne laboratorium, w któzym przeprowadza się jednocześnie liczne eksperymenty.
John Gray, profesor Europejskiej Myśli w Londyńskiej Szkole Ekonomicznej, Herezje - przeciwko postępowi i innym iluzjom

W swoich Herezjach Gray jasno pokazuje, że wiedza naukowa i medyczna tworzą świecką mitologię o stanie ludzkości, która jest odleglejsza od prawdy niż religijne mity z przeszłości.
Gray podkreśla niedorzeczności związane z uprzemysłowieniem rolnictwa oraz intensywnym używaniem nawozów, pestycydów i antybiotyków w celu uzyskania nadnaturalnej produktywności u roślin i zwierząt, a także z wszechobecnym używanie chemikaliów, legalnych lub nie, by zmieniać ich nastrój i zachowanie.
Jednym z największych problemów współczesnego świata jest to, że większość koncernów związanych z przemysłem spożywczym i farmaceutycznym utrzymuje nieustające tempo wprowadzania innowacji pod finansową presją. Gatunek ludzki nie jest w stanie tego zaakceptować, gdyż jego cechy fizyczne ewoluują powoli przez setki pokoleń.
Ludzkie ciało, tak jak środowisko naturalne, nie jest przystosowane do specyficznego naukowego geniuszu i komercyjnego trendu, które zmieniły świat przez ostatnie dwa wieki. Nie powinno dziwić, że najskuteczniejsze i najpewniejsze środki poprawiające nasze zdrowie i samopoczucie są efektem ponownego odkrywania starożytnej wiedzy. Jest to jeden z wielu paradoksów XXI wieku.
W konsekwencji ci, którzy szukają sposobów na poprawę swojego samopoczucia, stają twarzą w twarz z niepohamowanym wzrostem okazji i zagrożeń. Z jednej strony zamożni ludzie żyjący w gospodarczo rozwiniętych krajach staIi się głęboko świadomi nowych możliwości, jakie w zakresie polepszenia jakości ich życia stwarza umiejętne wykorzystanie starożytnej wiedzy kulinarnej i medycz nej, z drugiej zaś interesy koncernów, które skupiają w swoim ręku ludzkie, finansowe, naukowe, marketingowe i biurokratyczne zasoby, starają się wpoić ludziom wzorce zachowań, które uzależniają ich od złej żywności i złych lekarstw. Z tego powodu są oni zniewoleni przez drapieżne procesy handlowe oraz nieświadomi sił, które wykorzystują ich ignorancję i niszczą ich zdrowie.
Główną niedorzecznością współczesnego świata jest poleganie na uproszczonych i mechanistycznych dowodach naukowych, a nie na holistycznej, organicznej wiedzy. W ten sposób test laboratoryjny urósł do rangi ostatecznego boskiego sądu mimo ograniczonego, kontrolowanego, manipulowanego, fałszowanego i sztucznego efektu, jaki wywołuje. Te procesy są konieczne, by dostarczyć patentowalnych praw w zakresie własności intelektualnej, które dzięki reklamie i wydatkom marketingowym mogą stać się źródłem monopolistycznych dochodów.
Władze rządzących tymi procesami korporacji nie chcą pozostawać na łasce sił, które tak dobrze służyły ich pozycji na rynku, i od kilku dekad usilnie pracują nad złapaniem uczestników tego rynku w sidła podstępnego globalnego systemu regulacyjnego noszącego nazwę Codex Alimentarius. To, że stale przybywa dowodów na powolne zatruwanie jego uczestników poprzez przemysłowe metody uprawy roli i produkcji żywności oraz naukowe innowacje, w żaden sposób nie spowolniło dążenia do celu, który wpłynął na kształt Codexu i pobudził dodatkowo do działania Światową Organizację Handlu.
Tym którzy mają problem z akceptacją powyższych faktów, pomocne może być przypomnienie pewnego historycznego precedensu. Wielu historyków uważa, że na upadek imperium rzymskiego miało wpływ innowacyjne wykorzystanie ołowiu. Co ciekawe, Rzymianie zdawali sobie sprawę, że ołów wywołuje poważne kłopoty zdrowotne, a nawet szaleństwo i śmierć, a mimo to używali go w różnorodny sposób, lekceważąc związane z nim zagrożenia.
Jedna z analiz tej historii wykazała, że bagatelizowali sprawę ograniczonego acz systematycznego kontaktu z ołowiem. Podobnie jak wielu mieszkańców krajów o neoliberalnych gospodarkach, nie zdawali sobie sprawy, że codzienny kontakt z niewielką ilością tej trucizny prowadzi do przewlekłego zatrucia ołowiem, mimo iż chroni przed ostrym zatruciem ołowiem i związanymi z nim zaburzeniami.

CODEX ALIMENTARIUS - CHOROBOWY BIZNES
Codex Alimentarius jest międzynarodową inicjatywą, która zasłynęła jako atak na ludzkie dobre samopoczucie będący produktem ubocznym zuchwałej intrygi mającej na celu zysk. Pokazuje w ekstremalnej formie samoniszczącą siłę korporacyjnej, neoliberalnej cywilizacji, która ukształtowała przez ostatnie dwieście lat globalną społeczność.
Codex Alimentarius reprezentuje przemyślaną strategię zastąpienia naturalnych sposobów żywienia i leczenia agresywnymi naukowymi i technologicznymi eksperymentami, które udają postęp medyczny i ekonomiczny. Kluczem do jego sukcesu jest ukrycie pod płaszczykiem rozległych międzynarodowych instytucji zagrożenia, które przypuszczalnie dotknie środowisko naturalne, systemy ekologiczne i ludzkie zdrowie.
Strona internetowa Fundacji dra Ratha jest prawdopodobnie najpewniejszym źródłem informacji na temat skomplikowanej i zagmatwanej pajęczyny międzynarodowych powiązań, które przekazują
władzę rozstrzygnięciom zawartym w Codexie. Próbuje prostować błędy, jakie występują w chybionych stwierdzeniach na innych stronach nastawionych krytycznie do Codexu, które mobilizują poinformowaną i aktywną opozycję. To ukazuje trudności, z jakimi boryka się przeciętny konsument będący ostateczną ofiarą postanowień Codexu.
Strona oznajmia, że Codex jest "najważniejszyni politycznym polem walki, na którym toczy się wojna o to, kto będzie sprawował kontrolę nad zasobami żywności od farmy do widelca". Wskazuje, że światowe władze i przedstawiciele wielkiego biznesu przekształcają tę wojnę w zawiłą sieć. Ich najważniejszymi celami są handel i zysk, a nie ludzkie zdrowie. W rezultacie wolność wyboru. zdrowie i środowisko są zagrożone.
Zdaniem Fundacji:
Właściwe żywienie zdrowie zagrażają "interesom chorobowym" przemysłu farmaceutycznego, ponieważ zmniejszają zapotrzebowanie na syntetyczne lekarstwa. żywność pozbawiona pozostałości po pestycydach, sztucznych dodatków i innych trujących środków może być - z definicji - wytwarzana jedynie w przypadku zmniejszenia globalnego użycia lub - w idealnych warunkach - całkowitej eliminacji tych chemikaliów. Jest to jednak sprzeczne z interesem przemysłów farmaceutycznego chemicznego, które produkują te substancje, gdyż skutkowałoby to niższymi zyskami, lepszym zdrowiem całej populacji, a w konsekwencji spadkiem spożycia syntetycznych leków.
Szeroki zakres działań Komisji Codexu Alimentarius stwarza potencjalne zagrożenie dla przyszłego zdrowia ludzkości. Grozi nam świat, w którym dostęp do bezpiecznej żywno"
i efektywnych dodatków do naszej diety będzie ograniczony i poddany kontroli interesów przemysłu farmaceutycznego i chemicznego.

NATURA BESTII
Strona Fundacji dra Ratha wyjaśnia, że Komisja Code. Alimentarius jest główną światową organizacją składają propozycje i konsultowaną przez Dyrektorów Generalnych Światowej Organizacji Zdrowia i Organizacji ds. Zywności i Rolnictwa ONZ w sprawach związanych z wprowadzenie Połączonego Programu Standardów Żywności FAO/WHO. Ustalone w roku 1963 główne cele Komisji przedstawiają się następująco: ochrona zdrowia konsumentów, wspomaganie uczciwych praktyk w handlu żywnością oraz koordynacja prac nad wszelkimi standardami żywności prowadzonych- - przez międzynarodowe organizacje rządowe i pozarządowe.
W październiku 2006 roku Komisja przewodziła 27 aktywnym podkomisjom i siłom zadaniowym. Ich głów funkcje to opracowywanie standardów, wytycznych i informacji na temat żywności oraz dodatków do żywności, jakie mają być zaprezentowane Komisji w celu ich adaptacji jako globalnych standardów.
Przyjęcie zróżnicowanych standardów i wytycznych Codexu przez różne kraje jest teoretycznie opcjonalne., Utworzenie 1 stycznia 1956 roku Światowej Organizacji Handlu (WTO) zmieniło jednak ich międzynarodowy status.
Standardy i wytyczne Codexu są szeroko wykorzystywane przez WTO jako wzorzec w rozstrzyganiu międzynarodowych sporów w zakresie żywności. Potencjalna groźba wejścia
w te spory i ich przegrania powoduje obowiązkowe wprowadzanie wytycznych Codexu. Taki stan rzeczy sprawia, że państwa należące do WTO nie mają wielkiego wyboru i muszą się im poddać. Biorąc pod uwagę to, że do WTO należy 149 państw, standardy i wytyczne Codexu odnoszą się praktycznie do każdego produktu spożywczego i dotkną bezpośrednio zdecydowanej większości ludzi na Ziemi.
Codex ustanawia standardy i wytyczne nie tylko w odniesieniu do zwykłych produktów żywnościowych, ale również witamin, mineralnych dodatków do żywności, zaleceń zdrowotnych, żywności organicznej i genetycznie modyfikowanej, oznaczania żywności, reklamy, dodatków spożywczych i pozostałości pestycydów. Codex we wszystkich dziedzinach przedkłada interesy ekonomiczne, zwłaszcza przemysłu farmaceutycznego i chemicznego, nad ludzkie zdrowie.

OBSZARY PODLEGŁE WŁADZY CODEXU
Wytyczne w sprawie Witamin i Mineralnych Dodatków do Żywności zostały przyjęte przez Komisję Codexu Alimentarius jako nowy globalny standard podczas spotkania w Rzymie w lipcu 2005 roku. Wykorzystują one jako podstawę restrykcyjną dyrektywę Unii Europejskiej w sprawie dodatków do żywności i nakazują ustanawianie restrykcyjnych ograniczeń odnośnie przyjmowania witamin i minerałów.
Co więcej, zakazują twierdzenia, że witaminy i dodatki mineralne pozwalają zapobiegać, łagodzić i leczyć choroby. Biorąc pod uwagę rosnącą liczbę dowodów wskazujących na to, że pozwalają one nie tylko chronić zdrowie, ale również przywracać je, globalne zalecenia mają doprowadzić do tego, żeby sprzedaż produktów, które leczą i chronią zdrowie, stała się wyłączną domeną przemysłu farmaceutycznego.
Kilka wytycznych Codexu nakłada ograniczenia na korzyści zdrowotne, jakie można przypisywać produktom żywnościowym. Przyjęte w roku 1979 i zaktualizowane w 1991 Generalne Wytyczne Codexu w sprawie Twierdzeń starają się zagwarantować, aby jedynymi produktami, którym można przypisać zdolność ochrony, łagodzenia i leczenia chorób były lekarstwa. Jednocześnie zakazują one twierdzenia. że ternu samemu celowi mogą służyć produkty żywnościowe. Wytyczne te chronią władzę przemysłu farmaceutycznego nad systemem opieki zdrowotnej.
Przez ostatnie lata w centrum zainteresowania Codexu była żywność organiczna. Komitet Codexu do spraw Oznaczania Żywności próbuje osłabić światowe standardy organiczne, dążąc do tego, aby dopuściły one stosowanie takich substancji, jak dwutlenek siarki, który wywołuje u wielu ludzi reakcje alergiczne, azotyn sodu i azotan sodu, które są potencjalnie rakotwórcze I wywołują hiperaktywność u dzieci, oraz powodującą wrzody i nowotwory jelit karageninę.
Komisja Codexu Alimentarius zezwoliła w swoich Wytycznych Produkcji, Przetwarzania, Oznaczania i Sprzedaży Organicznie Produkowanej Zywności na stosowanie etylenu, który jest używany do sztucznego dojrzewania owoców i warzyw podczas transportu. Zgoda na taką organiczną żywność byłaby krokiem ku akceptacji wymuszonych przez WTO takich samych wątpliwych praktyk w rolnictwie, których obiektem jest obecnie żywność nieorganiczna.
Ponieważ żywność organiczna jest droższa od nieorganicznej. wielcy producenci żywności nieorganicznej widzą w tym łatwą okazję na przeniknięcie na rynek żywności organicznej i osiąganie większych zysków. Poza tym żywność organiczna jest zdrowsza, gdyż zawiera więcej mikroelementów i związków odżywczych. Wzrost zapotrzebowania na żywność organiczną stanowi zagrożenie dla przemysłu farmaceutycznego i chemicznego. Co więcej, organiczne nasiona nie mogą być opatentowane.
Komisja Codexu Alimentarius przyjęła swoje pierwsze regulacje w sprawie genetycznie modyfikowanej żywności w roku 2003. Dalsze wytyczne i standardy dla tej żywności są w trakcie opracowywania. Ostateczne przyjęcie tych zapisów pomoże zobowiązać wszystkie kraje należące do WTO do akceptacji i przyjęcia genetycznie modyfikowanej żywności.
Wielu ludzi jest jednak przeciwnych tej żywności i dlatego istnieje presja, aby nie zobowiązywać producentów i eksporterów genetycznie modyfikowanej żywności do ujawniania informacji o zawartych w niej modyfikowanych składnikach.
Potencjalne długofalowe zyski z możliwej do opatentowania genetycznie modyfikowanej żywności są porównywalne z rynkiem farmaceutycznym. Najważniejsi gracze w przemyśle farmaceutycznym działają również w przemyśle biotechnologicznym, czerpiąc z niego ogromne zyski i próbując wprowadzić na siłę tę żywność na światowe rynki.
Od roku 1956 działa specjalny komitet Codexu do spraw oznaczania żywności. Sprawa oznaczania żywności jest szczególnie istotna dla rozpowszechniania informacji o naturalnych sposobach ratowania zdrowia i życia. Ograniczenia nałożone na treści zawarte na opakowaniach mają zniechęcić producentów dodatków do żywności do informowania ludzi o dowiedzionych korzyściach płynących z ich spożywania. Komitet ten odmówił uznania roli właściwego żywienia w zapobieganiu, łagodzeniu i leczeniu chorób.
Obecnie kluczową kwestią, jaką zajmuje się Codex, jest nałożenie ograniczeń na treści zawarte w reklamach. Istnieje wielkie niebezpieczeństwo, że reklamowanie legalnie publikowanych sprawdzonych badań naukowych zostanie zakazane, a działania niedochodowych organizacji promujących zdrowie, które kształtują postawy, przekonania i modele zachowań odnośnie dodatków do żywności, będą utrudniane.
Codex ma również specjalny komitet do spraw bezpieczeństwa dodatków do żywności zajmujący się ustalaniem ich maksymalnych dopuszczalnych poziomów. Indeks Dodatków do Zywności Codexu zawiera obecnie około 300 substancji, zarówno syntetycznych, jak i naturalnych, które mogą znajdować się w pokarmach. Część sztucznych dodatków przyjmowana w małych ilościach osobno jest bezpieczna, jednak Codex nie wziął pod uwagę. że te chemikalia są spożywane zazwycząj razem, nierzadko w dużej liczbie.
Długotrwałe skutki dla zdrowia konsumentów, jakie wywołuje spożywanie licznych opatentowanych chemikaliów i sztucznych dodatków, są mocno ignorowane. Te same farmaceutyczne i chemiczne koncerny, które próbują zakazać dodatków witaminowych i wprowadzają na siłę na nasze talerze genetycznie modyfikowaną żywność, produkują również wiele sztucznych dodatków zaaprobowanych przez Codex.
W roku 1966 utworzono Komitet Codexu do spraw Pozostałości Pestycydów, który odpowiada za ustanawianie maksymalnych limitów ilości pozostałości pestycydów w poszczególnych grupach produktów spożywczych. I tym razem bezpieczeństwo każdego środka bada się z osobna przy jednoczesnym lekceważeniu długotrwałych efektów zdrowotnych, jakie na ludzkie ciało wywiera ich wspólne występowanie. Wiele tych niebezpiecznych środków produkuje nie kto inny, jak firmy farmaceutyczne i chemiczne.

NIWELOWANIE ZAGROŻENIA ZE STRONY MEDYCYNY NATURALNEJ
Wzrost popularności dodatków do żywności, naturalnych praktyk zdrowotnych i żywności organicznej zaczął zagrażać przemysłowi farmaceutycznemu, chemicznemu i wielu innym. Przybierająca na sile moda na medycynę naturalną oraz ogromna ilość książek, czasopism, stron internetowych i programów telewizyjnych poświęconych medycynie pomaga ludziom rozszerzyć swoją wiedzę na temat zdrowia i naturalnych sposobów leczenia chorób. Naturoterapeuci, homeopaci i dietetycy udzielają pomocy zdrowotnej milionom ludzi.
Ludzie zaczynają powoli dostrzegać, że wolne rodniki, które niczym pociski niszczą ludzką strukturę komórkową, są podstawową przyczyną raka, przedwczesnego starzenia, osłabienia układu immunologicznego, artretyzmu, cukrzycy, choroby Alzheimera i wielu innych przewlekłych schorzeń.
Ciało ludzkie chroni się przed wolnymi rodnikami za pomocą antyoksydantów zawartych w naturalnych, niemożliwych do opatentowania substancjach. Opatentować można tylko syntetyczne substancje. Z punktu widzenia przemysłu farmaceutycznego na naturalnych produktach nie można zarobić.
Codex Alimentarius dąży do sprzecznego z prawdą uznania antyoksydantów za truciznę i zakazania ludziom ich przyjmowania oraz korzystania z odpowiednich terapii. Gdy naturalne terapie zdrowotne zostaną uznane za nielegalne, jedynymi możliwościami leczenia będą lekarstwa i operacje.
Ogromne środki, jakimi dysponują koncerny farmaceutyczne, utrudniają politykom i lekarzom przeciwstawianie się ich interesom. Ta sytuacja uzasadnia pogląd mówiący, że koncerny farmaceutyczne skutecznie przejęły kontrolę nad amerykańskim Urzędem ds. Zywności i Leków (Food and Drag Administration; w skrócie FDA) oraz podobnymi organizacjami w Europie i w pozostałych częściach świata.
Fundacja dra Ratha wydała w maju 2005 roku oświadczenie, w którym przewiduje, że Codex stanie się największym zagrożeniem dla ludzkiego zdrowia, jakie znał świat, Historia nie była jeszcze świadkiem wpływu tak silnej grupy interesów, jaką jest przemysł farmaceutyczny, który otwarcie próbuje osiągnąć wielomiliardowe zyski ze sprzedaży leków kosztem zdrowia miliardów ludzi.
Strona fundacji ujawnia strategię, według której Cod chce zdelegalizować wszystkie niemożliwe do opatentowani naturalne terapie zagrażające opatentowanym syntetycznym specyfikom. Sugeruje, że do konieczności wdrożenia tej strategii przyczyniła się fala pozwów wywołana kłopotami z Vioxxem oraz wcześniejsze wpadki, na przykład z Baycolem.
Strona wymienia strategie "Wytycznych w sprawie Witamin i Mineralnych Dodatków do Zywności" Codexu, które obejmują:
. zablokowanie dostępu do wielu skutecznych form bezpiecznych mikroelementów i środków odżywczych,
. konieczność przepisywania przez lekarza wszystkich naturalnych dodatków,
. oddanie opieki zdrowotnej wyłącznie w ręce przemysłu farmaceutycznego.
Nic dziwnego, że na stronic internetowej Quackwatch zdyskredytowanej ostatnio jako ramię machiny lobbingowej przemysłu farmaceutycznego, dr Rath stał się celem ataku. Jeden z jego mentorów, dwukrotny laureat nagrody Nobla Linus Pauling, również był oczerniany jako lekarz, ponieważ zajął się żywnościową dziedziną medycyny.

CZY AKTYWIZM W ZAKRESIE ZDROWIA JEST MOŻLIWY?
Interesy elit w USA zawsze cechowało lekceważenie zdrowia publicznego. Dobrze obrazują to działania tamtejszego Ministerstwa Rolnictwa, które już w latach trzydziestych XX wieku zaleciło rolnikom używanie nawozów azotowych, fosforowych i potasowych. Używane zamiast kompostu, chemikalia te przywracają tylko od 3 do 6 spośród 20 substancji śladowych, jakie rośliny pobierają z gleby. Zmniejszone poziomy enzymów w zbożu osłabiają wiele ludzkich procesów, takich jak na przykład trawienie, oraz powodują pogorszenie zdrowia, a także spadek witalności i inteligencji.
Popularna publikacja dra Barry"ego Searsa zatytułowana The Anti-Injlammation Zone: Reversing the Silent Epidemic that's Destroying Our Health (Strefa antyzapaleniowa - odwracanie cichej epidemii niszczqcej nasze zdrowie) przedstawia inną kłopotliwą sprawę, Dr Sears zauważa, że w sytuacji gdy nowe technologie nieustannie zwiększają produktywność, ludzkie geny, tkwiące korzeniami w naszej ewolucyjnej przeszłości, nie rozwijają się w tym samym tempie. Doskonała harmonia i ścisłe powiązanie ludzkich genów z systemem hormonalnym kontrolują magazynowanie tłuszczu w ciele i utrzymują odpowiedni poziom reakcji na Stany zapalne. Te systemy, które powstały w czasie, gdy ludzie stosowali niskoglikemiczną dietę z odpowiednią ilością białka i tłuszczów omega-3 (dieta paleolityczna), stosunkowo stałą w długim okresie czasu, zostały zaatakowane przez niedawne zmiany dietetyczne.
Dr Sears wyjaśnia dalej zawiłe powiązania między rządem, przemysłem rolno-spożywczym i światem korporacji. Pokazuje, jak subsydia amerykańskiego Ministerstwa Rolnictwa zachęciły przemysł spożywczy do używania tanich zbóż i olejów roślinnych w przetworzonej żywności, która ma długi termin ważności i zapewnia wysokie zyski.
Zaawansowana technologia amerykańskiego przemysłu przetwórczego pozwała na stworzenie niemal wszystkiego z tanich zbóż i olejów. Będąc smaczną, żywność ta pobudza jednocześnie apetyt, który rodzi zapotrzebowanie na leki i obciąża krajowe systemy zdrowia, a także przyczynia się do rozprzestrzeniania się epidemii chorób na tle pokarmowym.
Dr Scars rzuca światło na wiele współczesnych problemów, takich jak:
. niezdolność ludzi do radzenia sobie z bezmyślnym pędem ku komercyjnym nowinkom;
. wykorzystywanie funduszy rządowych do celów politycznych i nieuczenie się z kosztami społecznymi i zdrowotnymi;
. ogromna ilość odpadów wytwarzanych przez amerykański przemysł rolniczy, spożywczy i farmaceutyczny;
. presja technologiczna w kierunku instytucjonalnej legalizacji złej żywności i złych nawyków zdrowotnych;
. brak oficjalnego zainteresowania tymi problemami z powodu potęgi korporacji;
. podobieństwa między używaniem ołowiu w starożytnym Rzymie i konsumpcją przetworzonej żywności w USA.
Czy obecna sytuacja może być jeszcze gorsza niż w czasach rzymskich? Opisane problemy związane z żywnością występują nie tylko w Ameryce, ale również w Europie i innych społecznościach. Wielkie korporacje zdają się kontrolować globalne instytucje i dążą do marginalizacji działaczy na rzecz zdrowia. W porównaniu do społeczeństwa, w którym medyczne innowacje stały się formą ekonomicznego uzależnienia, a także stanowią zagrożenie dla fizycznego dobrobytu człowieka oraz wyzwanie dla jego genetycznej natury, powolne zatruwanie Rzymu ołowiem było niczym.

NIEDORZECZNOŚĆ STRATEGII ZACHODNICH KORPORACJI
Stany Zjednoczone są uderzającym przykładem ukazującym, jak bardzo korozyjna jest natura kultury, która zainspirowała powstanie Codexu Alimentarius. 4 marca 2007 roku stacja CBS odnotowała zmianę stanowiska Davida Walkera, Naczelnego Rewidenta Biura Rachunkowego Rządu USA. Walker stwierdził otwarcie, że amerykański system zdrowia jest ekonomicznie niezrównoważony. W swojej wypowiedzi powiedział między innymi:
jeśli chodzi o koszty, przodujemy na świecie. Nasza gospodarka wydaje na opiekę zdrowotną o 50 procent więcej niż jakikolwiek inny kraj... Mamy śmiertelność noworodków powyżej przeciętnej, średnią długość życia poniżej przeciętnej, a ilość błędów lekarskich jest boleśnie wysoka jak na uprzemysłowione państwo.
Największa głupota sił stojących za Codexem Alimentarius tkwi w ich głębokiej kulturowej ignorancji. Strategia wykluczania dodatków do żywności ma zasięg globalny. Wydaje się, że nie bierze ona jednak pod uwagę kultury, która wyprzedziła już Zachód w wielu dziedzinach gospodarczej rywalizacji.
Ta kultura występuje w konfucjańsko-taoistycznych społecznościach Wschodniej Azji, które wysunęły się na czoło w produkcji w strategicznej dziedzinie wysokiej technologii. Czerpie korzyści z wiedzy na temat zdrowia, która tkwi korzeniami w głębokiej tradycji wyznawanej w całym tym regionie. Tradycję tę można odnaleźć w ćwiczeniach terapeutycznych, koncepcji jedności ciała i umysłu, intuicyjnej świadomości, subtelnym pojmowaniu i doskonaleniu qi, szerokim korzystaniu z ziół oraz w silnej idei traktowania żywności i medycyny jako jedności.
Nie ma sposobu, aby promujące interesy zachodnich korporacji manipulacje związane z Codexem Alimentarius były wstanie zmobilizować takie środki językowe, kulturowe i polityczne które mogłyby naruszyć witalność i silę wschodnioazjatyckiej tradycji zdrowotnej. W rzeczy samej to właśnie ta tradycja skutecznie zmusza Zachód, by ujawnił przemilczaną prawdę, którą są braki występujące w jego nauce i medycynie.
Przemilczanie przyczyn przemysłowego i ekonomicznego sukcesu Wschodniej Azji stało się na Zachodzie nie tylko zwyczajem, ale wręcz koniecznością. Coraz wyraźniej widać, że nie jest to jakiś cudowny przypadek, ale odrodzenie wyższej cywilizacji, która do początku XIX wieku stanowiła centrum bezpiecznej dla środowiska nauki, technologii i handlu.
Jak w przypadku większości zachodnich interesów ostatniego półwiecza stratedzy Codexu Alimentarius tworzą sytuację, z której najbardziej skorzystają gospodarki krajów Wschodniej Azji. Jeśli strategie Codexu będą dalej rozwijane w takim kierunku, jak obecnie, powstanie sytuacja, w której pomoc medyczną będą zdolni świadczyć tylko ci, którzy mają silne tradycje dbania o zdrowie. Ma to nieocenione znaczenie dla rodzimej produkcji, niewygórowanych kosztów leczenia, narodowego morale i dochodowego eksportu.
Zadne inne społeczności poza wschodnioazjatyckimi nie zarobią tak wiele na tych absurdach. Ich niezrozumiałe dla Zachodu języki, kultura i system wartości stanowią ich naturalną formę obrony. Ich tradycyjna wiedza medyczna jest rozległa, zaś praktyki lecznicze głęboko zakorzenione. Poza tym ich politycy są mądrzy i zdeterminowani.
Przeciętnemu łatwowiernemu zachodniemu turyście może wydawać się, że te kraje upodabniają się do Zachodu. Istotnie, mieszkańcy wschodniej Azji są wrażliwi na epidemiczne i niszczące choroby towarzyszące zachodniej żywności, nauce i zachodniemu stylowi życia forsowanemu przez manipulacje Codexu. Ich tradycje naukowe, medyczne i kulturowe dostarczają im jednak silnych środków do przeciwstawiania się tym zagrożeniom. Jest mało prawdopodobne, aby zostały one przezwyciężone przez absurdy Zachodu.
W kwestii siły Zachód wywarł mniejszy wpływ na Chiny niż Mongołowie i Mandżi.irzy, którzy najechali ten kraj i zapoczątkowali długotrwałe dynastie, po czym przeszli do historii. Mimo tych wszystkich zawirowań chińska cywilizacja odrodziła się i wzmocniła. Dalekowzroczni przywódcy Wschodniej Azji wiedzą, że 25 procent amerykańskich konsumentów spożywa produkty zatwierdzone przez Urząd ds. Zywności i Leków, i widzą w tym dowody słabości i dekadencji, które są przyczyną korupcji i wielu skandali. Wielu zaskoczy sugestia, że jedyną nadzieją bezbronnych wobec odexu Alimentarius amerykańskich i zachodnioeuropejskich konsumentów może być dalsze odradzanie się konfucjańsko-taoistycznej mądrości, cywilizacji i władzy..

O autorze:
Reg Little jest byłym australijskim dyplomatą, który służył przez ponad 25 lat w Japonii, Laosie, Bangladeszu, Irlandii, Hong Kongu, Chinach, Szwajcarii, na Karaibach oraz przy ONZ. W tym czasie poznał język japoński i chiński. Od roku 1987 uczestniczy w Konferencjach Azjatyckich. Jest Dyrektorem Założycielem powstałego w roku 1994 Międzynarodowego Stowarzyszenia Konfucjańskiego z siedzibą w Pekinie oraz współautorem trzech książek The Confucian Renaissance (Renesans konfucjanizmu), The tyranny of Fortune: Australia's Asian Destiny (Tyrania losu - azjatyckie przeznaczenie Australii) oraz A Confucian-Daoist Millennium? (Konfucjańsko-taoistyczne tysigclecle?). Reg Little posiada stronę internetową zamieszczoną pod adresem [www.confucian-daoist-millenium.org]. Skontaktować się z nim można, pisząc na adres poczty elektronicznej reglittle@yahoo.com.

Przełożył Michał Fiejtek

NEXUS. WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2007

WYZWANIE DLA OGRANICZEŃ WITAMIN I SOLI MINERALNYCH WPROWADZONYCH PRZEZ UNIĘ EUROPEJSKĄ

Organizacja Alians na rzecz Naturalnego Zdrowia (Alliance of Natural Health; w skrócie ANH) z siedzibą w Londynie zamierza wytoczyć proces przeciwko postanowieniom zawartym w kontrowersyjnej Dyrektywie w sprawie Dodatków do Żywności (Food Supplements Directive; w skrócie FSD).
Dyrektywa FSD weszła w życie w lipcu roku 2002 i zgodnie z jej postanowieniami zakazano 300 substancji odżywczych będących częścią 5000 produktów zdrowotnych, większość których ma charakter bardzo zbliżony do żywności.
W lipcu 2003 roku Stały Komitet Brytyjskiej Izby Gmin ds. Regulaminu Dodat¬ków do Żywności przyjął zasady Dyrektywy w sprawie Dodatków do Żywności jako prawo obowiązujące w Anglii, Szkocji i Walii.
Dyrektor ANH, dr Robert Verkerk, ma nadzieję, że wygrany proces przyczyni się do odrzucenia zasad FSD przez kraje Unii Europejskiej. ANH jest reprezentantem szeregu organizacji oraz niezależnych pro¬ducentów, dostawców i dystrybutorów witamin i soli mineralnych, których zdaniem obecne zasady zawarte w FSD należy zastąpić ich zrewidowaną wersją zezwalającą na stosowanie wysokiej jakości dodatków do żywności w całej Europie, co spowodo¬wałoby przyjęcie dobrych standardów, a nie złych.
Pozostałe trzy dyrektywy dotyczące leków ziołowych, nowych potraw oraz leków dopuszczonych na terenie Unii Europejskiej są obecnie rozważane i nie zostały jeszcze ratyfikowane przez brytyjski parlament. Stale rośnie zainteresowanie tradycyjnymi produktami zawierającymi dodatki do żywności i substancje odżywcze, a także odżywczymi napojami (zdrowotne napoje i soki owocowe), które są ograniczane lub wręcz zakazane przez dyrektywy Unii Europejskiej. Obecnie są one pakowane i sprzedawane przez spółki farmaceutyczne pod ogólną nazwą "odżywek".
Dwaj członkowie Izby Gmin z ramienia Partii Pracy wyrazili obawy co do sposobu, w jaki dyrektywy są akceptowane przez Stały Komitet. Członkini brytyjskiego parlamentu, Kate Hoey, ujawniła, w jaki spo¬sób się to odbywa: "Byłam członkiem tego komitetu, dopóki nie powiedziałam, że będę głosowała przeciwko przyjęciu tych zasad". Po takim oświadczeniu została "bezceremonialnie usunięta" wraz z pięcioma innymi członkami komitetu na 24 godziny przed głosowaniem. Wszystkich ich zastąpiono innymi członkami parla¬mentu, którzy byli za przyjęciem dyrek¬tywy FSD. Jak twierdzi Kate Hoey, dowo¬dzi to jasno, że rząd bardziej dba o interes przemysłu farmaceutycznego niż zwykłych obywateli.
Jej poglądy podziela inny członek parlamentu i zarazem zwolennik ruchu reprezentowanego przez ANH, Jeremy Corbyn, który oświadczył, że "FSD stanowi efekt bezwzględnej taktyki stosowanej przez lobby przemysłu farmaceutycznego, któremu wcale nie zależy na różnorodności dostaw witamin i dodatków, które są sprzedawane w sklepach ze zdrową żywnością".
Jak dotąd rzadko wytaczano proces dyrektywom Unii Europejskiej, jakie weszły w życie od momentu, gdy wielka Brytania przystąpiła w roku 1972 do Wspólnego Rynku, rzekomo po to, aby uczestniczyć we Wspólnej Polityce Rolnej.
Członek parlamentu z ramienia Partii Konserwatywnej, Daniel Hannan, wyraził 3 września 2003 roku na łamach DailyTelegraphu swoje zastrzeżenia, stwierdzając: jeśli widzimy z pozoru szaloną dy¬rektywę Brukseli, oznacza to, że ktoś, gdzieś na niej zyskał".
Według niego dyrektywy odnoszące się do naturalnych leków są rezultatem lob¬bingu ze strony wielkich spółek farmaceutycznych.
Członek Parlamentu Europejskiego, Nigel Farrage, powiedział, że pewnego razu członków tego parlamentu zmuszono do głosowania w sprawie dyrektyw 450 razy w ciągu jednej 80-minutowej sesji, doda¬jąc, że była to wręcz farsa głosowania i że głosował tak. jak mu kazano.
Waga problemu uzupełniania posiłków dodatkami stale rośnie, ponieważ nowoczesne metody produkcji żywności i uprawy gleb powodują obniżenie zawartości witamin i soli mineralnych w pożywieniu. I tak na przykład poziom selenu (Se) w okresie między rokiem 1975 a 1991 obniżył się o 50 procent, przy czym w Wie¬lkiej Brytanii jest niższy od tego, jaki występuje w każdym innym kraju europejskim.
Czternaście form selenu, w tym formy organiczne, drożdże selenowe i seleno-metionina znalazły się na liście substancji zakazanych przez Komisję Europejską. Wyspecjalizowani producenci witamin obawiają się, że ich produkty, zawierające składniki organiczne, które zostały usunięte z listy środków dopuszczonych do obro¬tu, zostaną zastąpione przez ich nieorganiczne, syntetyczne odpowiedniki, które znalazły się na tej liście. Wszelkie próby umieszczenia na liście całego szeregu organicznych witamin i soli mineralnych zakończyły się niepowodzeniem.
To nie koniec sprawy. Rejestracja ich wysokiej jakości produktów i dopuszczenie ich do sprzedaży może kosztować do 250000 funtów za jeden produkt oraz wiąże się z obowiązkiem przedstawienia dowodów na ich nieszkodliwość. Opłatę za wszystkie produkty należy wnieść do sierpnia 2005 roku, co stanowi potężny nacisk na zarówno drobnych i średnich, jak i du¬żych producentów dodatków do żywności.
Podsumowując, należy stwierdzić, że FSD stanowi kolejny cios w wolność jednostki w zakresie wyboru sposobu dbania o swoje zdrowie, bez względu na to, czy wiąże się to z zachowaniem zdrowej diety, czy też zapobieganiem chronicznym schorzeniom. Częste wizyty u lekarzy domowych po recepty na właściwe suplementy witaminowe, do czego zmusi nas Dyrektywa, wcale nie będą po myśli Społecznej Służby Zdrowia, ale na pewno będą korzystne dla wielkich korporacji farmaceutycznych.
(Źródło: Instytut Nauk o Społeczeństwie, 16 października 2003, [www.i-sis.org.uk/vitamins2.ph]; Alians na rzecz Naturalnego Zdrowia, [www.alliance-natural-health.org]) Nexus. WRZESIEN-PAZDZIERNIK 2004

Co się kryje za kampanią ataków na witaminy?

dr. Aleksandara Niedźwiedzki
Dr Aleksandra Niedźwlecki jest dyrektorem Instytutu Naukowego Dr Ratha w Santa Clara w Kalifornii.

Nagonka rozpętana w niektórych mediach przeciwko suplementom witaminowym i samym witaminom leży w interesie wielkich koncernów farmaceutycznych, zwalczających zaciekle wszelkie terapie naturalne, których stosowanie zagraża ich miliardowym zyskom.

Wiele osób ma prawo być zaskoczonych rozpętaną w ostatnich miesiącach nagonką w polskich mediach na suplementację witaminami. Tego rodzaju doniesienia i publikacje pojawiły się m.in. na stronach internetowych TVN 24, Onet.pl oraz "Wiadorności" TVP!. Rodzi to pytanie, dlaczego po ponad roku od opublikowania rezultatów badań grupy naukowców z Serbii, Danii i Włoch (JAMA z 28 lutego 2007 r.) niektóre środki masowego przekazu odwołują się do nich właśnie dzisiaj, epatując czytelników dramatycznymi tytułami: Zabójcze witaminy, czy Naukowcy: witaminy mogą skracać życie?

Od dawna wiadomo, że najskuteczniejszą metodą manipulacji ludzkimi opiniami jest strach. Niestety, właśnie ta metoda została obrana przez autorów wspomnianej kampanii. Jest to szczególnie niepokojące, jeśli wziąć pod uwagę, że ok. 54% Polaków używa multiwitamin, a wzniecanie nieuzasadnionej paniki może prowadzić do uszczerbku na zdrowiu, a nawet zagrażać życiu tych ludzi. Trzeba się temu przeciwstawić także i dlatego, że informacja "odgrzana" przez Cochrane Collaboralion i kolportowana w Polsce nie służy ani poprawie zdrowia społeczeństwa, ani nie bazuje na rzetelnej, obiektywnej informacji naukowej.

Warto w związku z tym przedstawić niektóre aspekty związane ze wspomnianą akcją. Przyjrzyjmy się zwłaszcza dokładniej "badaniom" nad witaminami tak intensywnie propagowanym przez Cochrane Collaboration.
Zacznijmy od tego, że praca zaprezentowana przez Cochrane Collaboration w kwietniu bieżącego roku nie jest rezultatem przeprowadzenia jakichś nowych testów, lecz powieleniem wcześniejszych danych opublikowanych przez tych samych autorów w czasopiśmie JAMA w lutym 2007 roku. Chodzi o tzw. meta- analizę, czyli statystyczną ewaluację dostępnych publikacji różnych badań klinicznych z użyciem witamin, przedstawioną jako pojedyncze badanie. Spośród tej małej grupy danych kolejne wyselekcjonowane przez rzeczoną organizację badania (47) wskazywały, że dodatek dietetyczny beta-karotenu, witaminy A lub E zwiększa śmiertelność o 5%. Tymczasem pozostałe 21 badań wykazało skutek odwrotny, a mianowicie, że suplementacja tymi mikroelementami zmniejsza śmiertelność o 9%.

Z powodu dokonania subiektywnej i bliżej niesprecyzowanej selekcji autorzy "analizy" wykluczyli z pola swoich zainteresowań duże i dokładnie kontrolowane badania przeprowadzone w prowincji Linxian w Chinach i badania IGSSI Prevenzione we Włoszech. Te pierwsze stwierdzały, że suplementacja beta karotenem, witaminami: A, C, E i selenem zmniejsza śmiertelność o 6% (Journal oj the Nalional Cancer Institute). Natomiast badania kliniczne we Włoszech (opublikowane w czasopiśmie medycznym Lancet) w przypadku suplementacji witaminą E wykazały śmiertelność zmniejszoną o 8%. Z jakiego powodu ich wyniki zostały zignorowane - oto i pytanie! Wydaje się ono tym ważniejsze, że wspomniane badania zostały zaakceptowane w czołowych publikacjach naukowych w USA i Anglii.
Włączenie do analizy tylko tych dwóch, bardzo rzetelnie przeprowadzonych badań całkowicie zmieniłoby końcowy wniosek autorów. Oni jednak postanowili udowodnić wynik, jaki chcieli otrzymać. Tyle, że to nie jest nauka - to manipulacja.
Przyjrzyjmy się tedy bardziej szczegółowo metodologii analizy ogłoszonej przez Cochrane collaboration. W wyselekcjonowanych przez naukowców 47 badaniach pacjenci ze zdiagnozowanymi rozmaitymi chorobami przyjmowali witaminy, a jednocześnie kontynuowali terapie lekami, co oczywiście miało zróżnicowany wpływ na końcowy rezultat kuracji. Co więcej - w przypadku wielu z tych badań chorzy przyjmowali nie tylko witaminy, o jakich mowa, lecz równolegle także inne przeciwutleniacze, suplementy diety albo leki, co również może deformować końcowy wynik. Połączenie tak różnych badań nie daje bowiem pewności, czy finalny efekt stanowi efekt używania jednej, wybranej substancji, czy np. interakcji z innymi witaminami, bądź lekami.
Dalej - mimo że do analizy wybrano mikroelementy o właściwościach przeciwutleniaczy, żadne z badań nie testowało rozmiaru stresu oksydacyjnego przed i po zażyciu witamin. To tak, jakby testowano środki na obniżenie ciśnienia, nie mierząc go ani przed ani po rozpoczęciu kuracji.

Ale i to nie wszystko.
Dawki suplementów w badaniach wybranych do analizy skrajnie różniły się między sobą, co dotyczy również czasu ich stosowania. Np. do analizy włączono badania zarówno dawki z użyciem 10 lU witaminy E, co jest poniżej dziennej rekomendowanej dawki (RDA - 22 IU), jak" i z użyciem 5000 lU dziennie. Podobnie witamina A była podawana w ilościach 1333 IU (rekomendacja dzienna to 2333: IU dla kobiet i 3000 IU dla mężczyzn), jak również dawkach 200 000 lU (maksymalny limit wynosi tu 10000 lU), podczas gdy powszechnie wiadomo, że wysokie przedawkowanie witaminy A niesie ze sobą działania uboczne. Nie trzeba więc być naukowcem, by spodziewać się innych efektów w zależności od dawki. Co więcej tak samo traktowano rezultat stosowania witaminy przez I dzień (!)" 28 dni, czy 12 lat. I znów: nie trzeba mieć dyplomu naukowego, by zrozumieć, że efekt np. picia szklanki mleka dziennie będzie inny po jednym dniu, a inny po 12 latach. A przecież to tak, jakby nie brać pod uwagę różnicy między spożywaniem jednej szklanki mleka i kilkunastu litrów dziennie.
Wreszcie śmiertelność pacjentów w badaniach rozpatrywano właśnie jako wynik suplementacji witaminami, mimo iż przyczyny tych zgonów były skrajnie różne i obejmowały zarówno śmierć z powodu choroby serca, nowotworów, albo złamania biodra, jak i utratę życia w wypadku czy np. w efekcie popełnienia samobójstwa.
Badania, o jakich mowa, a które część mediów obrała jako punkt wyjścia do ataku na suplementy witaminowe, zostały ostro skrytykowane przez wielu naukowców, lekarzy i specjalistów w dziedzinie żywienia, co autorzy rzeczonego artykułu dyskretnie przemilczeli.

Wśród ich krytyków była m.in. dr Bernardine Healy - niegdysiejszy dyrektor Naukowego Instytutu Zdrowia w USA (NIH), a obecnie dyrektor zarządu Czerwonego Krzyża i członek Prezydenckiego Komitetu Doradców w Sprawach Nauki i Technologii.
Stwierdziła ona, że Łącząc (mieszając) tak różne badania w jedno ogromne badanie obejmujące 232 606 pacjentów: co prowadzi do tak upraszczającego i zaskakującego wniosku, jest bez sensu. Oczywiście statystyki mogą udowodnić wszystko. Ale to badanie zaprzecza podstawowym zasadom meta-analizy Porównywane badania muszą być podobne, co oznacza, że należy porównać "jabłka do jabłek ". W tym przypadku nakazuje to przynajmniej dobrać podobnych pacjentów, porównywalne dawki suplementów i zbliżony czas ich zażywania. Podstawowym pytaniem, jakie trzeba sobie zadać przed zaakceptowaniem tego badania, jest, czy selekcja poszczególnych badań opiera się na zdrowym rozsądku i czy ma sens z racjonalnego i medycznego punktu widzenia. W obu przypadkach zasady te zostały pogwałcone.

Musimy zdać sobie sprawę z faktu, że badania kliniczne z zastosowaniem suplementów mają różne ograniczenia. To nie jest badanie pojedynczego leku, substancji obcej dla organizmu i metabolizowanej jako toksyna. Mikroelementy są niezbędnym składnikiem metabolizmu każdej komórki naszego ciała. Co więcej - są one obecne zarówno w czasie trwania, jak i przed rozpoczęciem testu, jako składniki codziennej diety, co oczywiście zmniejsza impakt statystycznej ewaluacji ich działania.

Od prawie stulecia nauka i praktyka wskazują na ogromny pozytywny wpływ witamin, minerałów I innych niezbędnych składników odżywczych na funkcję naszego ciała.
Informacje te są udokumentowane w podręcznikach biologii i medycyny, a także zawarte w licznych publikacjach z badań klinicznych i naukowych. Wiele z tych badań - przeprowadzonych z udziałem dziesiątków tysięcy pacjentów - wykazało pozytywny wpływ suplementacji na jakość i długość naszego życia. Również badania naukowe wskazują, że wyższe niż RDA dawki witamin mogą pozytywnie modulować metabol izm organizmu nawet przy zmianach genetycznych, czy też selektywnie zabijać komórki rakowe.
Za badania w dziedzinie witamin i ich wpływu na zdrowie zostało przyznanych dziewięć nagród Nobla. Niestety, z biegiem czasu kontynuacja tego trendu ustąpiła miejsca badaniom nastawionym na kierunki farmakologiczne. Dokonane w ostatnich latach odkrycia naukowe dr. Matthiasa Ratha i potwierdzona skuteczność działania medycyny komórkowej otwierają możliwość naturalnej kontroli wielu chorób, włączając w to choroby serca, nowotworowe, osteoporozę, czy też wzmacnianie obrony immunologicznej.
Publiczne kampanie na temat rzekomej szkodliwości witamin przeczą logice oraz podstawom wiedzy naukowej i praktyce, przede wszystkim jednak pozwalają ich sponsorom osiągnąć jeden cel: sianie wątpliwości co do skuteczności działania substancji naturalnych, których stosowanie konkuruje z rynkiem leków.
Witaminy nie są chronione patentami, w związku z czym nie zapewniają tak wysokich zysków, jak substancje chemiczne (leki), które stanowią źródło miliardowych dochodów ich producentów. Wiadomo przy tym, że zażywane farmaceutyki generują wiele niepożądanych działań ubocznych, prowadząc do nowych schorzeń i tym samym zwiększając zapotrzebowanie na coraz to nowe leki. Tymczasem witaminy i inne substancje odżywcze mogą usuwać źródła chorób prowadząc do ich eliminacji, a w związku z tym zawężają rynek na leki.

Taktyka poddawania w wątpliwość skuteczności suplementacji witaminami nie jest nowa. Np. przemysł tytoniowy przez dziesiątki lat sponsorował i popularyzował badania, których celem było i jest podważanie związku między paleniem papierosów i rakiem płuc czy innymi chorobami. Postępowano tak wbrew zdrowemu rozsądkowi, używając - w celu udowodnienia własnych racji - "naukowych" metod i uruchamiając ogromną machinę marketingową mającą kształtować opinię publiczną w pożądanym kierunku.
Nie jest tajemnicą, że firmy farmaceutyczne przeznaczają ogromne sumy na finansowanie ekspertów oraz badań w celu obrony swojego stanowiska i powiększania własnych zysków .
Dzisiaj metody działania tej propagandy w mediach operują nowymi technikami manipulacji opinii publicznej.
Dla wielu osób Cohrane Collaboration nie jest instytucją dobrze znaną. Zgodnie z informacją dostępną na stronach internetowych organizacja ta przedstawia się jako niezależna i non profit. Skąd zatem pochodzą jej fundusze? Otóż strukturę tę wspiera finansowo Wydawnictwo John ze str. 59 WiIIey & Sons (czołowy edytor czasopism i publikacji z dziedziny medycyny, nauki i techniki), jak również korzysta ona z funduszy rządowych i pochodzących od prywatnych organizacji. Pod wpływem krytycznych głosów w końcu 2003 r. została zainicjowana dyskusja nad opracowaniem zasad dotacji i utrzymaniem niezależności C. C. od ofiarodawców. Dopiero jednak w kwietniu 2006 r. przedstawiono zasady sponsoringu, co wskazuje, iż nie był to proces łatwy, a jego realizacja budzi wątpliwości.

Cohrane Collaboration została założona w 1999 roku, czyli po upływie około roku od powołania do życia Instytutu Naukowego dr. Matthiasa Ratha w Kalifornii i 7 lat po opublikowaniu kluczowych prac naukowych przez dr. Ratha i Linusa Paulinga na temat odkryć w dziedzinie naturalnej kontroli źródła chorób serca i rozsiewu raka w organizmie. Nasz cel: budowa nowego systemu opieki zdrowotnej bazującego na naukowo udokumentowanych naturalnych metodach i rozwój kierunków badań prowadzących do obniżenia i eliminacji liczby chorób, a nie maskowania ich symptomów - był znany od samego początku. Oponenci, czyli biznes bazujący na ekspansji chorób, dobrze zdawali sobie sprawę, że, aby storpedować te działania, należy je zdyskredytować albo hamować dostęp do wspomnianych informacji.

Pozostaje pytanie: dlaczego znane już od ponad roku wyniki badań są propagowane właśnie teraz? Odpowiedź wydaje się oczywista.
Wiedza na temat medycyny komórkowej odbija się coraz szerszym echem w Polsce. Dyskusje na ten temat odbywają się na stronach internetowych, w salach wykładowych i prywatnych mieszkaniach. Coraz więcej ludzi rozumie, że zdrowia nie mierzy się ilością zrealizowanych recept, ale odpowiednią dietą, stylem życia i suplementację witaminami w dawkach opartych na synergistycznym działaniu ich składników. Nie godzimy się też na to, by nasze zdrowie stanowiło przede wszystkim źródło miliardowych dochodów wielkich koncernów farmaceutycznych i pożywkę dla ogromnego, globalnego biznesu. Ma to swoje konsekwencje. O wyborze kierunków badań naukowych decydują zasady maksymalizacji zysków. Stąd inwestowanie w rozwiązania patentowe według schematu: przemysł farmaceutyczny - leki, żywieniowy - GMO, czy biotechnologia - terapia genowa.

Działalność edukacyjna Koalicji Dr. Ratha i walka w obronie praw do naturalnej medycyny ma zakres globalny. Jej osiągnięcia zostały w zeszłym roku nagrodzone uznaniem tych, którzy przeżyli KZ Auschwitz. Przekazali oni naszej organizacji pałeczkę Sztafety Pamięci i Życia, by zachować w przyszłych pokoleniach pamięć o zbrodniczej działalności podczas wojny korporacji IG Farben (zrzeszającej również firmy farmaceutyczne Bayer, BASF i Hoechst). Chodziło o ostrzeżenie, że historia może się powtórzyć. Także i to wydarzenie nie mogło ujść uwadze.
Wytworzenie klimatu, w którym ludzie obawiają się witamin, pomaga zalegalizować prawa ograniczające nasz dostęp do mikroelementów, mimo ich niezbędności dla utrzymania zdrowia i życia.

Jednocześnie obecna kampania przeciwko suplementacji witamin pozwala zdać sobie sprawę z tego, że o zdrowie musimy walczyć. Atak na witaminy to pośrednie uznanie skuteczności naszego działania.
Więcej witamin może bowiem skrócić życie biznesowi chorób, a nie nam.

Artykuł fen został przygotowany przez redakcję,, Nieznanego Świata " na podstawie informacji rozesłanej przez dr A. Niedzwiecką z Santa Clara w Kalifornii do wielu adresatów.

Nieznany Świat 8/2008

"Solidarność", komunizm i "doktryna szoku"

Publicystyka

"Na nasze nieszczęście wygraliśmy!" - tak brzmiała znana (i prorocza) wypowiedź Lecha Wałęsy.

Kiedy "Solidarność" objęła władzę w 1989 roku, zadłużenie kraju wynosiło 40 miliardów dolarów, inflacja sięgała 600 procent, pojawiały się poważne braki w zaopatrzeniu w żywność i kwitł czarny rynek. Wiele fabryk produkowało wyroby, na które nie było zbytu. Dla Polaków oznaczało to wyjątkowo bolesne wejście w demokrację. Wolność wreszcie nadeszła, ale mało kto miał czas i ochotę się nią cieszyć, bo pensje były bardzo niskie. Ludzie całe dnie spędzali w kolejkach po mąkę i masło, jeżeli akurat w danym tygodniu były dostawy do sklepów.

Przez całe lato po swoim wyborczym triumfie "solidarnościowy" rząd był sparaliżowany brakiem decyzji. Tempo upadku starego reżimu i nieoczekiwany wynik wyborów był szokiem dla samych zwycięzców; w ciągu kilku miesięcy działacze "Solidarności", którzy ukrywali się przed tajną policją, stali się pracodawcami tych samych agentów. Dodatkowy szok przeżyli, odkrywając, że nie bardzo mają z czego wypłacić im pensje. Ruch zamiast budować postkomunistyczną gospodarkę, o której marzył, stanął przed dużo pilniejszym zadaniem uniknięcia kompletnego krachu i masowego głodu.

Liderzy "Solidarności" wiedzieli, że chcą skończyć z duszącym uściskiem, jakim państwo krępowało gospodarkę, ale nie byli do końca pewni, czym chcą go zastąpić. Dla szeregowych członków związku była to szansa, by realizować program ekonomiczny "Solidarności": gdyby państwowe fabryki udało się przekształcić w robotnicze kooperatywy, była szansa, że znów staną się one rentowne - zarządzanie przez pracowników mogło być bardziej skuteczne, szczególnie bez dodatkowych kosztów generowanych przez partyjnych biurokratów. Inni opowiadali się za tym samym programem stopniowej transformacji, jakie wówczas w Moskwie prezentował Gorbaczow - powolne rozszerzanie obszarów, na których obowiązywały rynkowe zasady podaży i popytu (więcej legalnych sklepów i rynków) w połączeniu z silnym sektorem publicznym opartym na skandynawskim modelu socjaldemokratycznym.

Jednak podobnie jak w wypadku Ameryki Łacińskiej zanim cokolwiek można było zrobić, Polska potrzebowała umorzenia długów i pewnej natychmiastowej pomocy, by wydostać się z kryzysu. W teorii takie jest podstawowe zadanie Międzynarodowego Funduszu Walutowego: zapewnienie funduszy stabilizacyjnych w celu zapobieżenia katastrofom ekonomicznym. Jeżeli jakikolwiek rząd zasługiwał na taką linę ratunkową, to niewątpliwie ten kierowany przez "Solidarność"; pierwszy od czterech dekad w bloku wschodnim, który zdołał pokonać komunistyczny reżim. Z pewnością po wszystkich próbach sprzeciwu podejmowanych w czasie zimnej wojny za żelazną kurtyną, nowi polscy przywódcy mogli liczyć na jakąś pomoc.

Żadna taka oferta nie nadeszła. Znajdujące się pod kontrolą ekonomistów ze szkoły chicagowskiej MFW i amerykański Departament Skarbu postrzegały problemy Polski przez pryzmat doktryny szoku. Ekonomiczny krach i ogromne zadłużenie w połączeniu z dezorientacją spowodowaną szybką zmianą systemu sprawiły, że Polska była doskonałym kandydatem, by zaakceptować program radykalnej terapii szokowej. Stawka finansowa zaś była nawet wyższa niż w Ameryce Łacińskiej: Europa Wschodnia pozostawała nietknięta przez zachodni kapitalizm, nie mówiąc o rynku konsumenckim. Wszystkie najcenniejsze przedsiębiorstwa znajdowały się wciąż w rękach państwa - i były pierwszymi kandydatami do prywatyzacji. Potencjał szybkich zysków dla tych, którzy zjawią się pierwsi, był ogromny.

Wyposażony w wiedzę, że im gorsza będzie sytuacja, tym łatwiej nowy rząd będzie skłonny zaakceptować całkowite przestawienie się na niczym nieskrępowany kapitalizm, MFW pozwalał krajowi coraz głębiej osuwać się w przepaść zadłużenia i inflacji. W takiej sytuacji Jeffrey Sachs, wówczas trzydziestoczteroletni, zaczął pracować jako doradca "Solidarności". Choć był wolnym strzelcem, niezatrudnionym na stałe ani przez MFW, ani przez amerykański rząd, w oczach wielu czołowych działaczy "Solidarności" był obdarzony niemal mesjanistyczną mocą. Ze swymi kontaktami na najwyższym szczeblu w Waszyngtonie i legendarną reputacją zdawał się mieć duży wpływ na uruchomienie pomocy i umorzenie długów, co było jedyną szansą dla rządu. Sachs powiedział wówczas, że "Solidarność" powinna po prostu odmówić spłaty odziedziczonych długów i wyrażał przekonanie, że może zorganizować pomoc w wysokości trzech miliardów dolarów.

Ta pomoc miała jednak swoją cenę; by "Solidarność" mogła uzyskać dostęp do koneksji Sachsa i skorzystać z jego siły przekonywania, rząd najpierw musiał zaakceptować to, co w polskiej prasie ochrzczono mianem "planu Sachsa" lub "terapii szokowej". Oprócz zniesienia z dnia na dzień kontroli cen i obcięcia dotacji, plan Sachsa zakładał także sprzedaż państwowych kopalni, stoczni i fabryk sektorowi prywatnemu. Było to bezpośrednie wyzwanie rzucone programowi ekonomicznemu "Solidarności", który przewidywał własność pracowniczą i choć przywódcy ruchu przestali mówić o kontrowersyjnych elementach tego planu, dla wielu członków "Solidarności" pozostawały one rodzajem wyznania wiary.

Sachs zawiązał sojusz z nowo mianowanym ministrem finansów Leszkiem Balcerowiczem, ekonomistą ze Szkoły Głównej Planowania i Statystyki w Warszawie. W momencie nominacji polityczne sympatie Balcerowicza były mało znane (oficjalnie wszyscy ekonomiści byli zwolennikami socjalizmu), jednak wkrótce stało się jasne, że uważa się za honorowego członka grupy "chłopców z Chicago", który nocami ślęczał nad nielegalnym polskim wydaniem "wyboru" Friedmana.

Fundamentalistyczna wizja kapitalizmu Friedmana daleko odbiegała od tego, co Wałęsa obiecywał krajowi latem owego roku. Wciąż twierdził, że Polska może znaleźć bardziej łagodną trzecią drogę, którą w wywiadzie z Barbarą Walters opisywał jako "mieszankę. [...] To nie będzie kapitalizm. To będzie system lepszy od kapitalizmu, który odrzuci wszystko to, co w kapitalizmie jest złe".

Jeżeli sen "Solidarności" zaczął się od skoku Wałęsy przez stalowy płot w Gdańsku, to zgoda na terapię szokową oznaczała koniec tego marzenia. Ostatecznie decyzja sprowadzała się do pieniędzy. Członkowie "Solidarności" nie uznali, że ich wizja wspólnego kierowania gospodarką była błędna, ale ich przywódcy zaczynali się przekonywać, że jedyne, co się liczy, to umorzenie komunistycznych długów i stabilizacja waluty.

Polska stała się podręcznikowym przykładem Friedmanowskiej teorii kryzysu: dezorientacja na z powodu szybkiej zmiany politycznej w połączeniu ze społecznym strachem spowodowanym tąpnięciem gospodarczym sprawiły, że obietnica szybkiej i magicznej zmiany - jakkolwiek iluzoryczna - okazała się zbyt silna, by ją odrzucić.

Terapia szokowa stanowiła w istocie kpinę z procesu demokratycznego, bo pozostawała w bezpośrednim konflikcie z pragnieniami przeważającej większości wyborców, którzy oddali swoje głosy na "Solidarność". Jeszcze w 1992 roku 60 procent Polaków wciąż sprzeciwiało się prywatyzacji przemysłu ciężkiego. Terapia szokowa - likwidująca ochronę miejsc pracy, przyczyniająca się do dużego wzrostu kosztów utrzymania - nie zapewniła Polsce statusu jednego z "normalnych" krajów europejskich (z restrykcyjnym prawem pracy i szczodrymi świadczeniami socjalnymi), ale spowodowała te same rosnące nierówności społeczne, które towarzyszyły kontrrewolucji wszędzie tam, gdzie odniosła ona sukces, od Chile do Chin.

To że to "Solidarność", ruch stworzony przez polskich robotników, odpowiada za znaczne zwiększenie się liczby ludzi ubogich, oznaczał zdradę ideałów ruchu związkowego i stał się pożywką dla cynizmu i gniewu, z którego kraj nigdy do końca się nie otrząsnął.

Naomi Klein
tłumaczenie: Tomasz Krzyżanowski
Tekst ukazał się w gazecie "Dziennik"

Karuzela z symbolami

Publicystyka

Przez polskie środowisko anarchistyczne i część portali lewicowych przetacza się dyskusja sprowokowana, zapewne nieświadomie, przez przypadkowe zamieszczenie w oświadczeniu Koalicji Antyfaszystowskiej zakazu prezentowania czerwonych flag podczas demonstracji 11.11.2008. KA z tego oficjalnie się wycofała, ale problem pozostał.

Sama kwestia symboliki, choć poniekąd istotna, jest mniej interesująca niż kwestia do której problem flagi powinien być jedynie przyczynkiem – pytania o strategię i stosunek do pozostałej części lewicy. Tak, uważam ruch anarchistyczny za część lewicy, konkretnie za część lewicy wolnościowej, jak każdy ruch dążący do radykalnej zmiany na lepsze, do rozbicia skostniałych, hierarchicznych stosunków społecznych. W tym znaczeniu nawet część niekonserwatywnych, radykalnych liberałów można by zaliczyć do lewicy (np. agorystów). Nie ma jednak sensu kłócić się o etykiety – nie mam zamiaru bronić jak wolności prawa anarchizmu do nazywania się „lewicowym” i toczyć jałowe spory na ten temat. Podobnie w kwestii flag, często nie ma sensu o to kruszyć kopii, choć wszystko zależy od kontekstu. Słusznie niektórzy dyskutanci zauważyli, że inne znaczenie ma czerwona flaga w Ameryce Południowej, gdzie dominowały głównie dyktatury prawicowe, a inne znaczenie ma w Europie Wschodniej, gdzie przez dziesiątki lat trwały reżimy odwołujące się do tradycji lewicowej i takiej też (nad)używające symboliki (1 maja, czerwona flaga, Międzynarodówka, etc.). Osobiście dziwi mnie nadmierne przywiązanie ludzi lewicy do symboli. Wydawałoby się, że sentymentalizm jest właściwy prawicy, ale widać jest to przyrodzone kondycji ludzkiej (albo lewica nie jest dość lewicowa jeszcze). Wychodzę z założenia, że jeśli dany symbol jest odczytywany w danym kontekście odwrotnie od naszych intencji i przynosi więcej szkody niż pożytku należy bez łzawego rozdzierania szat go odrzucić, bo liczy się idea, czy program, a nie symbole.

Tak, to prawda – anarchiści także używali czerwonego sztandaru, ale przed 100 laty większość organizacji anarchistycznych porzuciła ten symbol widząc, że reszta lewicy go używająca zaczyna pogrążać się, z punktu widzenia anarchistów, w niebezpiecznych złudzeniach i fantazjach na temat władzy, państwa, etc, a następnie je realizować ku nieszczęściu całej lewicy. Część nazwijmy to lewicy „państwowej” - czyli takiej która nie wyklucza realizacji swoich celów za pomocą pałki policjanta, żołnierza i urzędnika, - poszła w kierunku parlamentów (upraszczając nazwijmy ich socjaldemokracją, choć w parlamentach siedzieli i siedzą też komuniści, ale przebywając tam i tak realizują bieżącą politykę na modłę socjaldemokratyczną, więc mimo różnicy celów można wrzucić ich do jednego wora), druga część poszła w kierunku realizacji swoich celów na drodze rewolucji (która jednak nie obalała państwa, czyli rządów biurokracji, a jak się okazało wręcz je wzmacniała).

Oba kierunki lewicy państwowej, mówiąc łagodnie, pobłądziły. To prawda, że jest różnica między Daszyńskim a Leninem, ale różnice te na anarchistach dużego wrażenia robić nie mogą. Lenin mimo wygranej nazwijmy to „militarnej”, przegrał ekonomicznie, w dużej mierze także politycznie i jakby to nazwał Kropotkin „moralnie”. Daszyński długo nie porządził, choć udało mu się wprowadzić kilka ustaw, które wówczas nazwalibyśmy postępowymi, choć przecież i tak mało który kapitalista przejął się ustawą o 8 godzinnym dniu pracy, skoro okazało się natychmiast, że rząd nie przetrwa bez pożyczki „narodowej” - czyli z kieszeni kapitalisty. Czerwony, socjaldemokratyczny rząd, podobnie jak w Niemczech, potrzebny był jedynie po to by przeczekać rewolucyjną falę.

Anarchiści więc nie mają takiego problemu jak reszta lewicy – nie muszą brać odpowiedzialności za dzieła Lenina, ani nie muszą bronić, czy raczej „ocalać od zapomnienia” rządu Daszyńskiego, czy przypominać że w listopadzie 1918 r. na Zamku Królewskim zawisła czerwona flaga obok biało-czerwonej. To są problemy dobre dla historyków, natomiast dziś trzeba myśleć o przyszłości raczej i tego co nam, mówiąc brutalnie, dziś – tu i teraz – się opłaca, jeśli nie chcemy stać się kustoszami muzealnymi, jak większość lewicowych organizacji dzisiaj, które przechowują pamięć o „świetlanej przeszłości”. Takie wspominki o tym, że „przed wojną było lepiej” zostawmy raczej prawicy. Każdy więc powinien zawsze zadawać sobie „leninowskie” pytanie „co robić?” - co nam się opłaci. Bez wątpienia nie opłaci nam się paradowanie w towarzystwie kogoś z sierpem i młotem na fladze, czy na czole. Ludzie po prostu tu i teraz, w tym kontekście tego nie strawią i dostanie nam się rykoszetem, za to że jakiś sentymentalista chce poczuć się „znowu, choć przez chwilę, jak w 1917”. Dla takich proponuję raczej budowę ołtarzyka ze św. Leninem i modelem krążownikia Aurora w domu.

Co jednak robić gdy ktoś chce przyjść z flagą czerwoną bez żadnych przebrzmiałych znaków na niej? Nie wiadomo wtedy czy to stalinowiec, socjaldemokrata, lewicowy komunista, czy inny luksemburgista. Uważam, że wtedy spokojnie trzeba rozważyć, czy jest sens spierać się o to, czy szarpać się z kimś kto może potencjalnie być naszym sojusznikiem (np. wspomniany luksemburgista, czy inny lewicowy komunista antybolszewicki) w czasach, gdy 99 proc. społeczeństwa jest pogrążona w marazmie. Sprawa flag ma jedynie znaczenie symboliczne i tak je należy traktować – z głową, bez nadmiernej egzaltacji. Każdy mniej więcej lokalnie wie kto zacz, można wcześniej ustalić jakieś zasady, żeby nie dochodziło do znanych znowu skądinąd sytuacji, że 10 osób przychodzi - każdy z flagą - i próbują w ten sposób „przejąć medialnie” całą akcję. Szczególnie lubią w ten sposób zachowywać się niektóre partie polityczne, które często same nie są w stanie zorganizować demonstracji, więc próbują wypłynąć na plecach innych. Niektórzy zaś potrzebują dokumentacji fotograficznej, by wysłać do centrali tej czy innej Międzynarodówki, lub tej czy innej lewicowej partii europejskiej sygnał: „jesteśmy, organizujemy, przyślijcie więcej kasy”. Bycie dogmatykiem nie jest wskazane, ale znacznie bardziej nie jest wskazane bycie frajerem i robienie dla kogoś za tło.

To co jest o wiele bardziej interesujące to wcale nie symbolika, ale strategia współpracy z partiami i organizacjami lewicowymi. Każda organizacja realizuje jakąś taktykę w tej kwestii. Problem w tym czy ta taktyka była dyskutowana w danej organizacji i została dokładnie przemyślana, czy też działa na zasadzie „tak jakoś wyszło”. Jestem zwolennikiem zimnego kalkulowania w takim przypadku, ponieważ bez wątpienia z drugiej strony także mamy do czynienia w większości z zimną kalkulacją. Ruch anarchistyczny, czy ogólnie nazwijmy to lewicowo-wolnościowy, zbyt często daje się ponieść emocjom i fali „spontanu”, a zbyt rzadko roztrząsa na zimno kwestie taktyczne.

Prawda jest taka – cała lewica od anarchistów po socjaldemokratów z PPP i NL, czy Zielonych 2004 leży na łopatkach w Polsce. Porównajmy jednak aktywność wszystkich tych grup – mimo braku finansowania i spadku aktywności wielu ludzi (co wiąże się też z emigracją), ruch anarchistyczny jako tako działa w skali kraju i jest w stanie zrealizować wiele pomysłów samodzielnie lub we współpracy z lokalnymi organizacjami społecznymi. Tymczasem mimo wpompowania przez zachodnie centrale niejednokrotnie ogromnych pieniędzy w niektóre partie i organizacje lewicowe w Polsce – wynik jest nieproporcjonalnie mały do włożonych środków, co zauważają nawet, a może zwłaszcza, zachodni sponsorzy. Nadmierne samobiczowanie się w tym kontekście nie jest sensowne – wszystkim wiedzie się źle, ale ruch anarchistyczny jakoś w tym trudnym okresie daje sobie radę – mamy swoje organizacje, mamy swoją prasę i wydawnictwa, mamy portale internetowe, realizujemy różne projekty na miarę naszych możliwości i jesteśmy rozpoznawalni jako tako. Nie ma się co oszukiwać – jest bardzo ciężko, ludzi nowych mało, kasy mało, czasu mało, ale sytuację zawsze ocenia się na tle całości – a na tle całego polskiego marazmu wypadamy znośnie i często lepiej niż inni.

Kanibalizm polityczny – czyli wychodzimy z getta
Często słychać w niektórych kręgach polskiego ruchu lewicowo-wolnościowego, że sami sobie nie poradzimy. To oczywiste – sami nie damy rady, dlatego trzeba współpracować lokalnie z różnymi organizacjami i ludźmi. Natomiast niektórzy uważają, że łącząc się z innymi sektami politycznymi „wyjdziemy z getta”. Od kiedy to getto łącząc się z innym gettem wyszło z getta? Stworzyło nowe getto, tyle że nieco większe i bardziej skłócone – pogrążone w kanibalizmie politycznym. Wyjście z getta, tak jak ja je rozumiem – to otwarcie się na nowych ludzi, dotąd „nieupolitycznionych”. Także na szeregowych członków i członkinie „żółtych” związków zawodowych – w celu przedstawienia im alternatywnych sposobów organizowania się i innych celów. A więc codzienna lokalna praca z konkretnymi ludźmi z „dołów” tej czy innej organizacji ma sens. Nie widzę natomiast celowości dogadywania się z „wierchuszką” partii, czy związku, podpisywania razem z nimi nic nie znaczących odezw, czy projektów.

Dlaczego lewicy państwowej zależy na tym, żeby współpracować z anarchistami? To zależy od wielkości organizacji. Małe sekty chcą uszczknąć trochę z tortu anarchistycznego; liczą, że uda się paru pojedynczych anarchistycznych radykałów przerobić na leninowców czy socjaldemokratów – w zależności od opcji – co się czasem udaje. Poza tym jak już wyżej wspomniałem, sami nie są w stanie nic sensownego zorganizować, więc wolą wchodzić w koalicje „taktycznie” nawet z anarchistami, by móc zaprezentować jakieś „masy”. Do czego zaś są potrzebni anarchiści większym organizacjom (ale nie na tyle dużym, by siedzieć w sejmie i robić „dużą politykę”, bo wtedy anarchiści staną się zbędni, a nawet szkodliwi) - choćby po to żeby zablokować ewentualną krytykę. Nigdy nie jest za dobrze, gdy potencjalni wyborcy lub członkowie, mogą posłuchać sensownej krytyki na temat danej organizacji. Lepiej mieć „tyły” zabezpieczone, szczególnie pod względem propagandowym i móc powiedzieć – popatrzcie nawet anarchiści nas niemrawo krytykują, tacy jesteśmy „ideowi”. A więc ruch anarchistyczny robi za kwiatek do kożucha większej organizacji. Anarchiści przydają się także, gdy dana organizacja chce pokazać że ma „duże wpływy społeczne” i np. chce zrobić koalicję czy komitet w sprawie czegokolwiek. Sama ze sobą koalicji nie zrobi – potrzebuje uwiarygodnienia. Do tego organizacje anarchistyczne przydają się doskonale. W zamian duża organizacja sypnie niewielką kasą na druk ulotki, udostępni łamy swojego pisma dla niezbyt krytycznego tekstu, lub zaprosi anarchistów do autokaru wiozącego działaczy związku na demonstrację. Należy więc sobie zadać pytanie, czy jest to cena warta zapłacenia.

Prawda jest taka że także tu, w naszym ogólnolewicowym środowisku toczy się bezpardonowa walka polityczna i nie widzi tego tylko ślepy, albo osoba która nie chce jej widzieć. Wiadomo, że liczba potencjalnie aktywnych społecznie osób w Polsce jest niewielka. Tak więc większość organizacji stara się albo pożywić kosztem innej, albo zareklamować się lepiej niż inne wśród aktywistów. Toczy się także walka ideologiczna, nawet jeśli jest to ukryte pod sloganami „antysekciarstwa”, „antydogmatyzmu” i innych bezsensownych słów-wytrychów. Chodzi np. o to, aby w imię antydogmatyzmu móc lansować swoje idee wśród sympatyków innej organizacji. To akurat normalne – idee powinny krążyć. Cała sztuka polega jednak na tym, żeby w czasie lansowania swojej idei lub organizacji nie być wystawionym na nadmierną krytykę ze strony członków innej organizacji. Wchodzi się więc w niewiele znaczący sojusz z daną, często mniejszą organizacją, żeby ją jeśli nie wchłonąć, to przynajmniej spacyfikować (przynajmniej na tyle na ile to możliwe). To jest taktyka znana od wieków, także w wojskowości – stara rada rzymskich dowódców wciąż jest aktualna - „nigdy nie ufaj sojuszom z silniejszym”.

W okresie gdy ruch anarchistyczny, także w Polsce, był znacznie liczniejszy niż obecnie stosował o wiele bardziej ofensywną taktykę – i dzięki temu zwiększał swoje znaczenie. Zamiast wchodzić w zupełnie niezrozumiałe z punktu widzenia taktycznego koalicje z partiami lewicowymi, czy żółtymi związkami zawodowymi – anarchiści odwiedzali ich otwarte spotkania czy wiece i dzięki sensownej krytyce i argumentacji zdobywali publiczność dla swoich idei. Czasem tak skutecznie, że wychodzili z połową sali. Oczywiście wściekli biurokraci partyjni czy związkowi odgryzali się bałkotem o „anarchistycznych warchołach i rozbijaczach ruchu robotniczego”, ale kto się nimi przejmował? Dziś oczywiście takich otwartych spotkań jest mało, bo i ludzie są niezbyt zainteresowani działaniem politycznym, ale jeśli widzę, gdy na spotkaniu z anarchistami działacz pewnej lewicowej partii pozaparlamentarnej i jednocześnie średniej wielkości związku robi bez żenady reklamę swojej organizacji, a anarchiści milczą i nie ripostują („bo gości się nie krytykuje, bo to nasi sojusznicy” itd.), to uważam że coś dziwnego się stało i role się odwróciły. To nie jest kwestia moralności. Nie krytykuję zachowania owego działacza w kategoriach moralnych – zrobił co miał zrobić, wylansował swoją organizację i próbował bronić polityki tworzenia przez związek zawodowy partii politycznej. Krytykuję postawę sporej części ruchu anarchistycznego za brak ofensywności w tego rodzaju sytuacjach, co jest wynikiem swoistej depresji politycznej – braku wiary we własne możliwości, a może i siłę własnych argumentów. Na szczęście depresję da się leczyć.

Sabotaż jako jedna ze sztuk pięknych

Publicystyka | Ruch anarchistyczny

Poniższy tekst został napisany przez pewną anonimową grupę i opublikowany na portalu Indymedia Nantes w związku z aresztowaniami anarchistów, które miały miejsce 11 listopada we Francji.

Trzeba być naprawdę ślepcem, by nie dostrzegać w sabotażu klasycznej broni wyzyskiwanych. Trzeba mieć też dość krótką pamięć, by nie zdawać sobie sprawy, że w każdej wojnie społecznej, wielu zbuntowanych, którzy chcą wyrazić swój gniew nie będzie czekać na pozostałych.

Od czasu zamieszek w 2005 r. [na paryskich przedmieściach w związku z przemocą policyjną – przyp. tłum], rozruchów przeciw ustawie CPE w 2006 r., strajków okupacyjnych w fabrykach, porwań prezesów i niezliczonych aktów sabotażu podczas protestów pracowników kolei w listopadzie 2007 r. dla wielu stało się jasne, że nie widać końca biedy i że wyzysk nie zakończy się tylko dlatego, że o to będziemy błagać.

Więzienne społeczeństwo, w którym żyjemy każe nam wierzyć, że to najlepszy z możliwych światów: demokracja konsumpcyjna. Przekonuje się nas o tym za pomocą paralizatorów i kampanii wyborczych. Jednak wojny, które zatruwają planetę dla zysku w jasny sposób przypominają nam, że kapitalizm jest systemem zadającym śmierć i że państwo jest wrogiem, a nie przyjacielem.

Musimy się więc bronić, zniszczyć, to co niszczy nas. Walka może być prowadzona indywidualnie i zbiorowo w każdym miejscu, gdzie są ludzie gotowi walczyć o emancypację z więzów wyzysku i dominacji. Naszym postępowaniem nie powinien kierować kodeks karny i moralność wyzyskiwaczy, ale gniew i etyka, która ma źródło w każdym z nas.

Dnia 11 listopada dziesięć osób zostało aresztowanych podczas najnowszej akcji Ministerstwa Terroru. Oskarżono je o przeprowadzenie sabotażu linii trakcyjnych zasilających pociągi SNCF, który miał miejsce podczas poprzedniego weekendu. Pismaki-konfidenci, politykierzy i inne szakale szybko skorzystały z okazji, by potępić wymyślony przez siebie ruch „anarcho-autonomistyczny”. Pod podobnym pretekstem "przestępczego stowarzyszenia o celach terrorystycznych" aresztowano już wcześniej trzech naszych towarzyszy. Niektórzy z nich przebywają już w areszcie ponad 9 miesięcy, pod zarzutem próby spalenia samochodu policyjnego w Paryżu w maju 2007 r., podczas wybuchu gniewu społecznego przeciwko wynikom ostatnich wyborów prezydenckich.

W czasach “kryzysu”, państwo obdarza kapitalistów deszczem pieniędzy, próbując jednocześnie odizolować nielicznych „niedobrych buntowników”, a jeśli się uda, wyeliminować ich wszystkich. Nie liczy się wcale, czy są winni, czy niewinni. Dyskusje o pojęciu winy pozostawimy ropuchom odzianym w togi i ich poplecznikom.

Umiłowanie wolności nie da się zamknąć w nazwie jakiejś organizacji. System dominacji obawia się najbardziej rozproszonego i anonimowego powtarzania aktów sabotażu. Dziś konieczna jest solidarność przeciwko państwowemu terrorowi.

Wykolejmy pociąg codziennej rutyny!
Dnia 12 listopada 2008 r.

Czerwone flagi i Antifa

Publicystyka

Na portalu internetowym www.lewica.pl odezwały się głosy oburzenie, że Koalicja Antyfaszystowska stwierdziła, iż podczas planowanej demonstracji nie życzy sobie czerwonych flag, bo "to nie miejsce na lewicową propagandę". Piotr Ciszewski, w komentarzu redakcyjnym odesłał uczestników "Antify" do podręczników historii i każe im się poduczyć o znaczeniu lewicy w walce przeciwko faszyzmowi. Tak się jednak składa, że w tych książkach historycznych poczytamy także o Pakcie Ribbentrop-Mołotow. Można się oczywiście bronić, że stalinizm to nie lewica, ale to nie zmienia faktu, że pewna symbolika - i to nie z winy anarchistów - dziś kojarzy się ze zdradą i zamordyzmem.

Michaił Bakunin: Państwo i marksizm

Publicystyka | Ruch anarchistyczny

Nota redakcyjna. Powyższy tekst jest fragmentem 2 rozdziału, wydanej w 1950 roku, książki Marxism, Freedom and the State [Marksizm, wolność i państwo].

Książka skompilowana została z, pochodzących z lat 1870 -1872, artykułów, esejów i fragmentów większych prac Bakunina, dotyczących zawartych w tytule zagadnień. Książka pod redakcją K.J. Kenafick, została wydana w Londynie w 1950 roku. Wydanie polskie fragmentu, według tłumaczenia Agnieszki Pluty. Publikacja za www.czsz.prv.pl

Karol Marks, niezaprzeczalny mózg Socjaldemokratycznej Partii Niemiec jest wielkim uzbrojonym w głęboką naukę duchem, o którym bez schlebiania można powiedzieć, że całe swoje życie poświęcił wielkim zadaniom, których wykonanie przypada na dzień dzisiejszy, chodzi mianowicie o uwolnienie pracy i robotników. Karol Marks będąc także niezaprzeczalnie, jeżeli nie jedynym, to przynajmniej jednym z najważniejszych założycieli Międzynarodowego Stowarzyszenia Robotników uczynił rozwój idei komunizmu istotą poważnej książki... Chociaż w jego pracy Kapitał niestety aż roi się od formułek i metafizycznych subtelności, które czynią go niestrawnym dla mas czytających, jest ona bardzo naukowym i rzeczywistym dziełem, mianowicie w tym sensie, że wyklucza każdą logikę oprócz logiki faktów...

Marks jest nie tylko uczonym socjalistą, jest on także bardzo mądrym politykiem i żarliwym patriotą. Jak Bismarckowi i jego wielu innym socjalistycznym i nie socjalistycznym ziomkom chodzi mu, chociaż za pomocą innych środków niż tych używanych przez Bismarcka, o utworzenie wielko-niemieckiego państwa ku chwale narodu niemieckiego i na jego szczęście, i do dobrowolnej lub wymuszonej cywilizacji świata.

Polityka Bismarcka służy teraźniejszości; polityka Marksa, który uważa się za jego następcę i kontynuatora, służy przyszłości. Twierdząc tak, daleki jestem od zniesławienia go. Gdyby nie postrzegał się on w ten sposób, nie zezwoliłby Engelsowi, powiernikowi swoich wszystkich myśli pisać, że Bismarck służyłby sprawie rewolucji społecznej. Bismarck służy jej i teraz na swój sposób, Marks będzie służył jej później i w sposób inny. W tym sensie będzie on kontynuatorem Bismarcka, tak jak dzisiaj jest on wielbicielem jego polityki.

Zbadamy teraz szczególny charakter polityki Marksa i rozpatrzymy istotne punkty, które oddzielają ją od polityki Bismarcka. Główny punkt, a jest się skłonnym powiedzieć, że zarazem jedyny, jest następujący: Marks jest demokratą, autorytarnym socjalistą i republikaninem; Bismarck jest do szpiku kości pomorskim arystokratyczno-monarchistycznym junkrem. Różnica jest zatem bardzo znaczna i obie strony jej nie ukrywają. W tym punkcie nie do pomyślenia jest porozumienie pomiędzy Bismarckiem i Marksem...

Widzimy teraz, co ich naprawdę łączy. Jest to nieograniczony kult państwa. Nie potrzebuję udowadniać tego stwierdzenia w przypadku Bismarcka, dowody mam w garści. Od stóp do głów jest on mężem stanu i nikim innym jak mężem stanu. Wierzę jednak, iż nie trzeba zbyt wielkich starań, aby wskazać to samo u Marksa. Kocha on rządy tak bardzo, że życzyłby sobie nawet ustanowienia jakiegoś w Międzynarodowym Zrzeszeniu Pracowników; uwielbia on władzę tak bardzo, że chciałby narzucić nam swą dyktaturę. To zdaje się wystarczać do scharakteryzowania jego osobistego stanowiska. Socjalistyczny i polityczny program Marksa jest tego wiernym odbiciem. Najważniejszą intencją wszystkich jego starań, jak to było proklamowane w statucie założycielskim jego partii w Niemczech, jest utworzenie wielkiego państwa ludowego.

Ale kto mówi o państwie, ma bez wątpienia na myśli specjalnie ograniczone państwo, o ile tylko jest ono bardzo duże, do którego należy wiele różnych narodów i krajów, ale jeszcze więcej jest ich wykluczonych. Ponieważ, jeżeli Marks, jak Napoleon czy Karol V, nie marzył - na przekór międzynarodowym ambicjom trawiącym go dzisiaj - o państwie uniwersalnym czy jak papiestwo o uniwersalnym kościele, pewnego dnia, kiedy wybije godzina urzeczywistnienia jego marzeń ( jeżeli ona w ogóle kiedykolwiek wybije ) będzie się musiał zadowolić rządem jednego a nie wielu państw. Z tego wynika, że kto mówi o państwie, mówi jakieś państwo i... tym samym zatwierdza egzystencję wielu państw, a kto mówi o wielu innych państwach, mówi natychmiast: konkurencja, zazdrość, permanentna wojna. Najprostsza logika jak i cała historia dają świadectwo takiemu pojmowaniu.

Każde państwo ryzykując własnym upadkiem musi dążyć do władzy absolutnej, a kiedy już będzie potężne musi prowadzić pertraktacje ze zdobywcami, aby samo nie zostało podbite; ponieważ dwie równie mocne, ale obce dla siebie siły nie mogłyby współegzystować bez próby zniszczenia się nawzajem. Kto mówi o podbijaniu, mówi o zdobytych narodach, niewolnictwie i ucisku.

W naturze państwa leży przerwanie solidarności rasy ludzkiej i że tak powiem wyparcie się człowieczeństwa. Państwo nie może się uchronić w swej integralności i sile, jeżeli nie zaprezentuje się przynajmniej swym własnym poddanym jako najwyższy i absolutny cel egzystencji, ponieważ nie może ono jako takie ukazać się mieszkańcom innych nie podbitych przez niego krajów. Z tych połączonych narodzin moralności państwowej i rozsądku państwowego wypływa nieuchronnie zerwanie z moralnością ludzką postrzeganą jako uniwersalna i z uniwersalnym rozumem. Zasada politycznej czy państwowej moralności jest bardzo prosta. Ponieważ państwo przedstawia swój własny najwyższy cel wszystko, co staje temu rozwojowi na przeszkodzie, chociaż byłaby to nawet najbardziej humanitarna rzecz na ziemi, jest złe. Ten rodzaj moralności nazywa się patriotyzmem.

Międzynarodówka jest negacją patriotyzmu, a więc i państwa. Gdyby Marks i jego przyjaciele z Niemieckiej Partii Socjaldemokratycznej odnieśli sukces przy wprowadzeniu do naszego programu zasady państwa, zniszczyliby przez to międzynarodówkę.

Państwo musi być, z powodów samozachowawczych, odnośnie polityki zewnętrznej koniecznie wyposażone w pełnomocnictwo; jeżeli stanie się tak z polityką zewnętrzną przeniesie się to nieomylnie także na politykę wewnętrzną. Ponieważ każde państwo musi zgodzić się na kierowanie i inspirowanie szczególną moralnością, która odpowiada warunkom jego egzystencji, czuwa nad tym, żeby wszystkie myśli, przede wszystkim jednak czyny poddanych były inspirowane zasadami patriotyzmu i aby ślepo ufali oni teorii prawej i powszechnej ludzkiej etyki. Wynika z tego konieczność państwowej cenzury; zbyt duża wolność mowy i myśli" byłaby, jak sądzi Marks ze swego nadzwyczaj politycznego punktu widzenia, zbyt prawa, sprzeczna z jednomyślnością, która jest konieczna dla zapewnienia bezpieczeństwa państwa. To, iż jest to rzeczywistym zdaniem Marca, zostało aż nadto udowodnione przez jego próby i pod wiarygodnie brzmiącym pretekstem i ochronną maską cenzura została wprowadzona do międzynarodówki.

Jednak pomimo tak czujnej cenzury, ba, nawet wtedy, gdyby państwo przejęło wychowanie i pouczanie narodu, czego życzyłby sobie Mazzini, a co chętnie widziałby Marks, władze nigdy nie mogłyby być pewne, że zabronione i niebezpieczne myśli nie czmychną do wewnątrz i nie zostaną przemycone do świadomości rządzonego przez nie ludu. Zakazane owoce mają wielką siłę przyciągania ludzi, a demon rebelii, ten wieczny nieprzyjaciel państwa, bardzo łatwo budzi się w ich sercach , jeżeli nie są dostatecznie ogłupieni, tak że ani wychowanie, ani instrukcje, ani nawet cenzura nie gwarantują spokoju państwa w wystarczającym zakresie.

Państwo wymaga jeszcze policji, ofiarnych agentów, którzy czuwają nad prądami opinii i namiętnościami ludzkimi, manipulując nimi potajemnie i ukradkiem. Widzieliśmy, że sam Marks był zaskoczony tą koniecznością, że wierzył, że musiałby wszystkie regiony międzynarodówki, szczególnie jednak Włochy, Francję i Hiszpanię zapełnić tajnymi agentami. Ostatecznie nastąpi, perfekcyjna jak zawsze, argumentowana z punktu widzenia samozachowawczego państwa, organizacja wychowania i instruowania narodu, cenzury i policji, ponieważ państwo nie może być pewne swej egzystencji, dopóki nie będzie rozporządzało uzbrojoną potęgą wojskową, która obroni go przed "wewnętrznymi" wrogami.

Państwo jest rządem ogromnej liczby ludzi, którzy są bardzo różni pod względem poziomu ich kultury, przyrody krajów, które zamieszkują, pracy, którą wykonują, interesów i dążeń, którymi się kierują - państwo jest rządem całej tej mniejszości, która nie może (nawet jeżeli tysiąckrotnie zawdzięczałaby swą pozycję ogólnemu prawu wyborczemu, a jej czyny byłyby kontrolowane przez organy reprezentacyjne, jeżeli nie będzie ona wyposażona we wszechwiedzę, wszechobecność i wszechmoc, które teolodzy przypisują Bogu ) poznać i przewidzieć potrzeb lub sprawiedliwie zaspokoić najbardziej prawych i pilnych spraw na świecie. Ciągle będą istnieli niezadowoleni ludzie, ponieważ zawsze ktoś będzie ofiarą.

Poza tym już ze swej natury państwo, podobnie jak kościół, jest wielką ofiarą istot żyjących. Jest ono istotą samowolną, w której sercu spotykają się, stykają, wzajemnie niszczą i absorbują wszystkie pozytywne, żywe, indywidualne i lokalne interesy ludności w owej abstrakcji, którą zwykło się nazywać interesami ogółu, dobrem ogółu, powszechnym bezpieczeństwem i gdzie się wzajemnie znoszą wszystkie rzeczywiste pojedyncze chęci w drugiej abstrakcji nazywaną wolą ludu. Z tego wynika, że ta tzw. wola ludu nie jest niczym innym jak ofiarowaniem i zaprzeczeniem wszystkich pojedynczych chęci ludzi; dokładnie tak samo, jak tzw. powszechne dobro nie jest niczym innym niż ofiarowaniem jego interesów. Ale żeby ta pożerająca wszystko abstrakcja mogła zostać narzucona milionom ludzi, musiałaby być ona reprezentowana przez jakąś realną istotę, jakąś żyjącą siłę. Obie te rzeczy egzystują od zawsze. W kościele jest to duchowieństwo, a w państwie - klasa panująca.

A co znajdujemy w rzeczywistości całej historii? Państwo było zawsze spadkobiercą tej czy owej klasy uprzywilejowanej; arystokratycznej, mieszczańskiej i wreszcie biurokratycznej, a kiedy wszystkie inne klasy zostaną już wyczerpane, wzlot i upadek państwa zostanie dopasowany do warunków jakiejś maszyny; to, że państwo daje klasę uprzywilejowaną, która jest zainteresowana jego trwaniem, jest za każdym razem niezbędne jeśli chodzi o jego uratowanie. Właśnie wspólnym interesem klasy uprzywilejowanej jest to, co nazywa się patriotyzmem. Ale w ludowym państwie Marksa, co zostało nam przedstawione, nie będzie żadnej klasy uprzywilejowanej. Wszyscy będą równi, nie tylko z prawnego i politycznego, lecz także i ekonomicznego punktu widzenia. Zostało to przynajmniej obiecane, chociaż przyglądając się sposobowi, w jaki jest to praktykowane mocno wątpię, czy obietnica ta zostanie dotrzymana. Nie będzie więc żadnej klasy uprzywilejowanej, ale zapewne jakiś rząd i, proszę zauważyć, będzie to najgorszy wielowarstwowy rząd, który nie będzie zadowolony rządząc masami tylko w sprawach politycznych, co jest domeną każdej dzisiejszej władzy, ale chce mieć także to prawo, jeśli chodzi o sprawy ekonomiczne. W tym celu nastąpi koncentrowanie produkcji i prawny podział majątku, zabudowa kraju, utworzenie i rozwój fabryk, organizacja i kierowanie handlem, wreszcie wykorzystanie kapitału w produkcji w rękach jednego bankiera, jakim jest państwo. Wszystko to czyni potrzebnym w tym rządzie ogromna wiedza i wielu jajogłowych. Będzie to panowanie inteligencji naukowej, najbardziej arystokratyczny, despotyczny, arogancki i pogardliwy reżim ze wszystkich. Da to nową klasę, nową hierarchię rzeczywistych i rzekomych naukowców i uczonych, a świat zostanie podzielony na mniejszość, która będzie rządziła w imieniu wiedzy i na ogromną nieuświadomioną większość. A potem mniejszość ta zmiotłaby nieuświadomione masy!

Taki reżim nie omieszka obudzić w masach znacznego niezadowolenia i aby utrzymać je na wodzy Marks będzie potrzebował oświeconego i wyzwolonego rządu nie mniej znacznej siły zbrojnej.

"Taki rząd musi być mocny - mówi Engels - aby utrzymać porządek wśród milionów niewykształconych ludzi, których brutalne powstanie byłoby w stanie wszystko zniszczyć i wywrócić do góry nogami, będzie to samodzielny rząd kierowany przez jajogłowych".

Możecie chyba zobaczyć, co znalazłoby się w państwie Marksa za tymi wszystkimi demokratycznymi i socjalistycznymi frazesami i obietnicami jego programu, co naprawdę wyczynia despotyczna i brutalna natura państwa, jak wygląda forma jego rządów. Ostatnia analiza wykazała, że państwo ludowe zalecane z takim naciskiem przez Marksa i państwo arystokratyczno-monarchistyczne utrzymujące się przy życiu za pomocą środków władzy zalecane przez Bismarcka są w pełni identyczne, jeżeli chodzi o naturę wewnętrznego i zewnętrznego postawionego celu. W polityce zewnętrznej w obu tych przypadkach chodzi o rozwój potęgi militarnej, tzn. o podbój; w polityce wewnętrznej oba służą przemocy zbrojnej, temu ostatniemu argumentowi zagrożonej władzy politycznej przeciw masom, które zmęczone wieczną wiarą, nadzieją, uległością i posłuszeństwem, powstaną w rewolucyjnym zrywie.

https://cia.media.pl/bakunin
https://cia.media.pl/analiza_bolszewickiego_komunizmu_na_przykladzie_rosj...

Oświadczenie WRS - Antyfaszyści - Razem!

Publicystyka

Wycofanie się tzw. „Koalicji Antyfaszystowskiej” ze swojego pierwotnego oświadczenia traktujemy jako rzecz oczywistą, ponieważ oświadczenie to od początku szkodziło planowanej akcji. Na szczęście, wraz z nowym stanowiskiem „KA”, temat „czystości ideologicznej” antyfaszystów może zostać wreszcie zamknięty. Szkoda jedynie, że tak późno i, że w ogóle musiało do niego dojść.

Wszyscy zgadzają się ze sobą…

Edukacja/Prawa dziecka | Publicystyka

Dwudziestego trzeciego października mogliśmy zaobserwować kolejną odsłonę debaty na temat polskiej edukacji. Główne poruszane tematy to: zagrożenie germanizacją(sic!), oraz obrona obecnych zapisów karty nauczyciela.

NEGATYWNA SELEKCJA

W spotkaniu, z niewyjaśnionych przyczyn nazwanym „okrągłym stołem”, brali udział przedstawiciele tworu politycznego o nazwie „Lewica”, PO, PiSu, rodziców przeciwnych obniżeniu wieku szkolnego, związkowców edukacyjnych „S” oraz „ZNP”, prezes Społecznego Tow. Oświatowego, a także prezydent Lech Kaczyński. Spotkanie prowadził Ryszard Legutko,ideolog konserwatyzmu i były minister edukacji.

Zdaniem prezydenta, nie stać nas na podwyżki, więc nauczycieli przy zawodzie powinny zatrzymać dwumiesięczne wakacje i 18 godzinne pensum. Dlatego Lech Kaczyński jest przeciwny planom dołożenia pedagogom jeszcze jednej godziny w tygodniu.

Jednym z większych problemów naszej oświaty jest negatywna selekcja do zawodu nauczyciela. Spośród osób kończących studia, uczyć idą bardzo często ci, którym nie udało się zrobić kariery naukowej. Oczywiście istnieją wyjątki: osoby z pasją do tego zawodu; to jednak za mało by zmienić ogólny obraz. Badanie portalu wynagrodzenia.pl pokazuje, że nauczyciele zarabiają o 29% mniej niż ogół badanych, a co czwarty z nich ma dochody poniżej 1300zł. Nie można płacić ludziom takich pieniędzy i oczekiwać napływu młodych zdolnych. Wakacje to trochę za mało.

Pomysł dodatkowej godziny którą nauczyciele mieliby spędzać w szkole wydaje się sensowny, wymaga jednak uzupełnienia i rozwinięcia. Gdyby belfrzy dłużej zostawali w szkołach, można by poświęcić ten czas na zapewnienie słabszym uczniom darmowych korepetycji, grup wyrównujących braki itp., jak dzieje się to np. w fińskim systemie gdzie branie pieniędzy za „korki” w ogóle jest zabronione(wg. zasady, że każdy powinien mieć wszystko czego potrzebuje w szkole, bez względu na status majątkowy). Równocześnie, należałoby jednak zdecydowanie podnieść płace w szkołach. A na to nie ma pieniędzy.

Trzeba uczciwie postawić sobie pytania, jak np. : „Chcemy budować Świątynie różnych Opatrzności, czy system edukacji z prawdziwego zdarzenia?”, „Wolimy inwestować w nowsze zabawki do zabijania, czy godziwie płacić nauczycielom za ich pracę?”

NI DZIECI NAM GERMANIŁ

Opinie wygłoszone na drugi z głównych tematów spotkania – ułatwienie samorządom przekazywania szkół organizacjom pozarządowym – są ciekawym przykładem na to jak absurdalna stała się debata o edukacji w naszym kraju.

Jeśli projekt MEN przejdzie, istnieje szansa na pluralizację i poprawę jakości edukacji. Z pewnością nastąpi decentralizacja, a szkoły nie będą już czuły na sobie ciężkiego oddechu centrali.

Poza tym, ułatwi to ratowanie wielu szkół, które samorządy są zmuszone likwidować ze względu na zbyt małą ilość dzieci. Rodzice uczniów często chcą taką szkołę przejąć, współfinansować i mimo wszystko ratować. Dotąd stały im na przeszkodzie nieprzemyślane przepisy.

„Będziemy mieli nie jeden, ale wiele systemów oświaty”, twierdzi Lech Kaczyński. Nie powoduje nim jednak troska o równe szanse wszystkich uczniów, lub o ich szanse na egzaminach, które siłą rzeczy są w całej Polsce takie same. Powoduje nim ignorancja oraz absurdalne lęki. Zdaniem pana prezydenta decentralizacja szkolnictwa jest zagrożeniem polskości, wietrzy on germanizację i zanik wychowania patriotycznego. Oraz, oczywiście, oddaniem odpowiedzialności w ręce ludzi, o czym nie może być mowy – władza wie lepiej.

Prezydent domaga się również jednolitego kanonu w literaturze i historii. Dobrze bądź źle, niemniej coś takiego zostało już stworzone przez MEN i obowiązuje wszystkie szkoły. Nazywa się Podstawa Programowa.

Niestety, projekt ministerialny także ma istotne wady. Samorząd podejmuje decyzję o przekazaniu szkole bez jakichkolwiek konsultacji ze społecznością – mam tu na myśli wszystkich, których życie jest mocno związane z tą instytucją: uczniów, nauczycieli, pracowników niemerytorycznych oraz rodziców. Te grupy powinny mieć wpływ na warunki przejęcia i dalszego zarządzania szkołą. Tego rozwiązaniach MEN brakuje.

Panowie spotkali się. Przestraszony widmem „germanizacji” Kaczyński podał sobie ręce z rodzicami protestującymi przeciw obniżeniu wieku szkolnego (zawsze to kilka głosów…), na debacie zainicjowanej przez wrogi chyba wszelkim zmianom w edukacji ZNP. „Wszyscy zgadzają się ze sobą…”, i cóż z tego, skoro całe wydarzenie zostało ostentacyjnie zignorowane przez drugą stronę sporu – Ministerstwo Edukacji Narodowej.

Dopóki tak będą wyglądały rozmowy a kształcie oświaty, będzie nadal tak jak jest.

Tekst opublikowany pierwotnie na portalu
www.okolewe.pl

Obama na ciężkie czasy

Publicystyka | Wybory

System ponownie ujawnił swą niezwykłą zdolność do radzenia sobie z kłopotami. Obama, który dostał tym razem bilet do Białego Domu uzyskując więcej pieniędzy na kampanię niż kandydat Republikanów, jest dobrym kandydatem dla establishmentu na ciężkie czasy - znakomity, charyzmatyczny mówca, który potrafi tchnąć wiarę w skołowanych wyborców, że wciąż wszystko jest możliwe ("Yes, we can! Yes, we can! Yes, Yes, Yes!"), możemy zmienić cały świat, jest w obecnych kryzysowych czasach na wagę złota. Na razie nie wiadomo czy jest tak sprawny jak prezydent, który używając jego własnych słów "uratował kapitalizm" - Franklin Delano Roosevelt (także Demokrata) - i czy w podobnie błyskotliwy sposób mu się uda trzymać ludzi na PR-owskiej smyczy w dobie obecnego kryzysu, ale bez wątpienia marketingowo jest świetnie do tego przygotowany - w roztaczaniu wizji świetlanej przyszłości dzięki "ciężkiej pracy" jest mistrzem (już w pierwszym przemówieniu jako prezydent elekt dał świetny popis tej kazuistyki - łzy w oczach słuchających go na powyborczym wiecu tryumfalnym dziesiątek tysięcy fanów i fanek nie były zapewne udawane).

A czasy są niespokojne, kryzys systemu kapitalistycznego, dotąd żyjącego dzięki kredytowej kroplówce, uderza w USA i cały świat kolejnymi coraz mocniejszymi falami i tak naprawdę nikt nie wie czym to się wszystko skończy, a dzisiejsze prognozy jutro stają się już nieaktualne. Kroplówka przestała działać i co teraz? Trzeba dać publice coś ekstra - czarnoskórego i złotoustego prezydenta USA. Pozwoli to zebrać skołatane myśli i zyskać czas na przemyślenie strategii przetrwania systemu.

Wszystkie liberalne media w USA (i na świecie) powtarzają, że jest to pierwszy czarnoskóry prezydent USA. Nie da się tego ukryć, ma to swoje pozytywne strony - problem w tym, że i to establishment wykorzysta na swoją korzyść - wszak już dziś sporo kolorowych pełni wysokie funkcje w hierarchii korporacyjnej, rządowej i wojskowej, podobnie jak kobiety, problem w tym, że to i tak kropla w morzu białych mężczyzn i tak pozostanie, a Obama będzie robił za wisienkę na torcie i jawny "dowód" na to że "w USA wszystko jest możliwe", w myśl miraży w rodzaju obietnicy kariery "od pucybuta do milionera" (choć 99,9 proc. ludzi nie ma najmniejszych szans na podobny sukces). W końcu "o co może tym kolorowym jeszcze chodzić" - mają już czarnego prezydenta, czyż nie? Nie ma to aż takiego znaczenia jak się niektórym wydaje, wręcz będzie rozmywać obraz sytuacji. Nie mówiąc już o tym oczywiście, że koniec końców różnica czy rządzi nami kobieta, mężczyzna, biały czy czarny wielkiego znaczenia nie ma - cięgle 99 proc. ludzi - kobiet, mężczyzn, czarnych, białych, żółtych i czerwonych - jest pozbawiona realnej władzy. Możemy już wybierać kolory, ale nie możemy odrzucić samej logiki wyborów.

Tłum lewicowy, socjalliberalny itd. cieszy się - "wygraliśmy" pokonaliśmy republikańskie Zło, a nawet samego Diabła, jak zwykł nazywać Busha "anioł" Chavez. Niesamowite jak niewiele do szczęścia potrzeba, niekoniecznie przeciętnym, zjadaczom programu telewizyjnego. System przez dziesiątki lat ćwiczył (a w USA miał na to szansę dłużej niż w wielu innych krajach), jak poskromić wyborcę, tak aby system nie wyrwał się spod kontroli. Czasem to działa na zasadzie złego i dobrego policjanta. Większość krytycznie nastawionych obywateli, w tym także publicystów, daje się złapać na ten haczyk i zadziwiająco łatwo pozwala wciągnąć się w bezproduktywną logikę "mniejszego zła". Bush sparaliżował rachityczną lewicę w USA (podobną w pewnym stopniu do polskiej) - "niech już będzie ten Obama, niż kolejny republikański potwór. No i przynajmniej jest czarny". I tak to system toczy się dalej bez przeszkód, dokonując po drodze zmian nie naruszających jego podstaw, ale robiących czasem duże wrażenie estetyczne na zasadzie kontrastu z poprzednikiem. Możemy wam pozwolić wybrać kolorowego pana, ale dalej pozostaniecie współczesnymi niewolnikami. W tym sensie istnieje poważna różnica w porównaniu z kryzysem lat 30. XX w. - wtedy lewica (także ta najbliższa moim poglądom - wolnościowa skupiona np. w związku IWW) przynajmniej podejmowała walkę i zdobywała tysiące ludzi dla zmiany status quo przedstawiając różnorodne programy (czasem gorsze, czasem lepsze). Teraz jest niemal zupełnie pozbawiona zębów i wystraszona, poza nielicznymi wyspami zdrowego rozsądku. Nic dobrego z tego nie będzie, jeśli nie skończy się ten chocholi taniec z Obamą w roli pana młodego i zabawa w "mniejsze zło".

W Polsce mamy to samo - każdy byle nie Kaczyński, każda partia byle nie LPR, czy PiS. Media wykreowały swoje demony, a my mamy tańczyć jak nam zagrają. I tak mimowolnie wiele osób poddaje się presji i w końcu zaczyna tłumaczyć sobie "racjonalnie" dlaczego głosował na PO czy SLD, by wreszcie skończyć jako zdyscyplinowana armia wyborcza, bezmyślna, ale posłuszna, wszak "nie ma alternatywy", co każdy dorosły wie. W końcu jedynie dzieci mogą sobie pozwolić na pytania: "Po co i dlaczego?". Kryzys ekonomiczny jeszcze nie naruszył tej logiki. Jeszcze udają się ćwiczone od dawna sztuczki. Jednak jeśli będzie się pogłębiał nadal, a Obama, czy nasz miejscowy Tusk, jednak okaże się bezsilny wobec sił nad którymi nie potrafią zapanować, kryzys może naruszyć same podstawy systemu. Wtedy naprawdę wszystko stanie się możliwe, wtedy będziemy mogli wreszcie z czystym sercem powiedzieć "Yes, we can". O ile oczywiście będziemy do tego odpowiednio przygotowani.

Skrajna prawica? Konfidenci!

Publicystyka

Środowisko skrajnej prawicy, często podkreśla swoją krytyczną i bezkompromisową postawę wobec kontaktów z policją i organami ścigania.

Żeby rozwiać złudzenia co do postawy nacjonalistów zamieszczamy udokumentowane przykłady donosów Narodowego Odrodzenia Polski i środowisk nacjonalistycznych na policję i do prokuratury, przeciwko min. uczestnikom antyfaszystowskich demonstracji.

Federacji Anarchistycznej – koniec czy początek?

Publicystyka

Rozwijają się równolegle dwie dyskusje dotyczące ruchu anarchistycznego w Polsce. Jedna o przyszłości i zasadach funkcjonowania Federacji Anarchistycznej, druga o ruchu anarchistycznym w ogóle, o tym czy i jaką może mieć on jeszcze rolę do odegrania, gdyby doszło do protestów społecznych.

Nieuchronność rozpadu

Myślę, że nie budzi już w środowisku kontrowersji pogląd, że ruchu anarchistyczny i Federacja Anarchistyczna przeżywa pewien kryzys, który może przynieść albo ostateczną dezintegrację ruchu, albo jego transformację. Do tej pory ważną rolę w utrzymaniu względnej jednorodności ideowej i organizacyjnej ruchu pełniła Federacja Anarchistyczna. Można śmiało powiedzieć, iż jeszcze do niedawna poza nią działało niewielu anarchistów skupionych w innych formacjach, jak choćby w Lewicowej Alternatywie. Jednak FA uległa rozpadowi. To fakt. Nie tylko dlatego, że przestało aktywnie działać czy istnieć wiele sekcji, ale także dlatego, że nawet jeżeli poszczególne środowiska związane z FA działają, to zaczęły swoje siły angażować pod innymi „szyldami”, jak Inicjatywa Pracownicza czy Związek Syndykalistów Polskich, lub utożsamiać się tylko z pewnymi pojedynczymi projektami wydawniczymi, medialnymi czy wreszcie prowadząc aktywność w szeregach grup lokalnych, o nie tak jednoznacznym politycznym czy ideowym charakterze. Oczywiście można powiedzieć, że i wcześniej anarchiści brali udział w różnych projektach na poziomie międzynarodowym, krajowym czy lokalnym, ale dopóki ton ruchu nadawała aktywność poszczególnych sekcji FA, to integralność Federacji nie była zagrożona, a nawet więcej - „poboczne” względem FA działania dowodziły znaczenia ruchu i jego otwartości.

Dlaczego FA i ruch uległ dezintegracji? Bez wątpienia bierze się to z faktu, że od połowy lat ’80 bazą ruchu była tzw. kultura alternatywna, okresowo mocno upolityczniona i sympatyzująca z koncepcjami anarchistycznymi. W Poznaniu, przez 14 lat istnienia Rozbratu, w czasie gdy organizowano tutaj setki koncertów i innych podobnego typu wydarzeń, jak nikt chyba inny, mogliśmy obserwować, co się z tym ruchem dzieje.

Po pierwsze stopniał on ilościowo. Po drugie, został odpolityczniony, stał się formą rozrywki, jedynie sposobem spędzania wolnego czasu. Jego uczestnicy stracili głębsze zainteresowanie sprawami naszego ruchu. Widać to choćby po tym jak spadła sprzedaż podczas koncertów anarchistycznych materiałów: książek, broszur, prasy. Po trzecie w Polsce, po przemianach w 1989 roku, anarchizm zaczął być mylony przez wielu ludzi z liberalizmem, a ten z kolei z neoliberalizmem. W okresie restytucji kapitalizmu dotychczasowe krytyczne koncepcje anarchistyczne, ukształtowane w latach socjalizmu państwowego, przestawały być użyteczne, na poziomie zarówno interpretacji rzeczywistości, jak i formułowania nowych postulatów. Część sympatyków naszego ruchu odrzucała socjalną retorykę, traktując ją jako relikt komunizmu i oddalała się coraz bardziej w kierunku koncepcji stricte prawicowych czy właśnie liberalizmu a la Korwin-Mike, ciesząc się, że także on jest za legalizacją marihuany. Reakcją na to była próba zawoalowania przez ruch treści socjalnych, sprowadzenia ich do sloganów czy kategorii historycznej. Kiedy jednak w listopadzie 1999 roku doszło do rozruchów w Seattle, potem w Pradze, stało się jasne, że problematyka socjalna powraca. Nie mogło być inaczej i w Polsce, w momencie kiedy w latach 2002-2003 stopa bezrobocia sięgnęła ponad 20%. Między innymi Inicjatywa Pracownicza była odpowiedzią na tę nową, w pewnym sensie, sytuację. Potem doszło do zaangażowania się w działalność Ogólnopolskiego Komitetu Protestacyjnego, powołania związku zawodowego (IP), do współpracy z Sierpniem’80 w ramach Komitetu Obrony i Pomocy Represjonowanych Pracowników. To właśnie w tych okolicznościach doszło do podziału w ruchu, który trwa do dziś.

Z obecnej perspektywy widać, że FA nie potrafiła na dłuższą metę odpowiedzieć na ten fakt, ani politycznie i programowo, ani organizacyjnie. Być może dlatego, że stanęło przed nią zadanie nie do wykonania – „spięcia” kontrkultury i ruchu zawodowego w jedną całość. Na poziomie organizacyjnym nie pozwolono na jakiekolwiek zmiany, zatem FA miała działać tak, jak na przełomie lat ’80 i ’90. Obrazowo można powiedzieć, iż sądzono, że zasady na jakich działa zespół punkowy (czyli generalnie małe, rówieśnicze grupy), dadzą się zastosować w działalności związków zawodowych (dużych grup zróżnicowanych demograficznie i społecznie). Inaczej mówiąc w przeszłości wiele grup, a i sam ruch, miał charakter pokoleniowy. Kto się starzał po prostu odpadał. Ale dziś jest inaczej. Poważną cześć ruchu stanowią osoby, które dawno temu ukończyły 30 rok życia. Następna zmiana to ta, że kiedyś w ruchu ton nadawała młodzież ucząca się, teraz nadają osoby pracujące. Dziś student jest jednocześnie najczęściej pracownikiem, choćby sezonowym. I tak dalej. Tymczasem w kwestiach socjalnych i zawodowych ruch miał skromny dorobek teoretyczny i analityczny oraz niewielkie doświadczenie w działaniach. Był przez lata oderwany od walk klasowych. Już postawienie takiej, jak ta teza, jeszcze kilka lat temu budziło w ruchu sprzeciw. Poszukiwanie nowego języka, nowych narzędzi do interpretacji sytuacji społecznej, spowodowało lawinę zarzutów, w większej części kompletnie nieuzasadnionych, o sprzyjanie marksizmowi, a obawy o tożsamość ruchu doprowadziły do tego, że część środowiska się od niego odwróciła.

Sadzę, że rozpad ruchu był nieuchronny. Pytanie jednak brzmi, czy mamy do czynienia z nowym początkiem czy końcem ruchu anarchistycznego w Polsce? Pisząc „koniec” oczywiście zdaję sobie sprawę, że zawsze jakieś tam środowiska będą istnieć, ale musimy tu jasno sobie powiedzieć, że polski ruch anarchistyczny od 1983 roku, od momentu powołania RSA, był nie tylko wśród ruchów antysystemowych, ale wśród ruchów społecznych w ogóle, zjawiskiem ważnym i znaczącym. Przez dwie dekady ruch anarchistyczny w Polsce nie był marginesem, choć to nie znaczy, że grał pierwsze skrzypce w polityce. Chodzi o to czy tak będzie dalej, czy też będziemy grupą hobbystów zajmujących się dziwną doktryną polityczną.

Być może problem leży także w tym, że działacze ruchu anarchistycznego przestali w pewnym momencie zbyt wiele od ruchu oczekiwać. Nie stawia się ruchowi żadnych wyższych celów, załatwienia jakichś konkretnych problemów. W dyskusjach zanika na poważnie mówienie o tym, że ruch ma jakieś inne zadania poza swoim istnieniem. Stwierdzenie, ze anarchizm jest ruchem znaczącym i ważnym zaczyna być odebrane jako oderwane od rzeczywistości. Sądzę, że właśnie zainicjowane przez anarchistów działania na polu pracowniczym, pokazują nową realną silę ruchu: zaangażowania w protest w Ożarowie (2002), strajk pocztowców (2006), strajki i protesty polskich pracowników w Irlandii (2005-2006) oraz kampania na rzecz pracowników sezonowych, ruch strajkowy w Cegielskim (2007-2008), ruch przeciwko antyzwiązkowej polityce, itd.

Kryzys Federacji
Powróćmy do dyskusji, o których wspomniałem na początku. Musimy zadać sobie pytanie, czy FA, jako bądź co bądź projekt polityczny, można reaktywować? A jeżeli tak to jak? Nasi przyjaciele z Częstochowy zaproponowali członkostwo indywidualne w FA. Pomysł ten nie zdobył uznania ani w Poznaniu, ani w Krakowie. Główny zarzut polega na tym, iż propozycja częstochowska w zasadzie sankcjonuje dezintegrację FA. Spróbujmy wyjaśnić jakie to niesie konsekwencje.

Pytanie zasadnicze brzmi, jak będą realizowane uchwały lub program zjazdów FA, kiedy Federacja będzie składać się raczej z jednostek niż z sekcji? W jaki sposób poszczególni uczestnicy FA będą aktywni, kiedy nie będą działać na poziomie lokalnym w sekcji (grupie)?

Realnie rzecz traktując, indywidualny zakres zaangażowania jest bardzo ograniczony. Nawet indywidualne akty w działalności anarchistycznej, wymagają najczęściej wsparcia innych osób. Obawiam się, że FA stałaby się formacją, opierającą swoją aktywność na tym co nazywamy w Poznaniu „polityką oświadczeniową”, której generalnie nie akceptujemy. Uważamy, że za każdym dokumentem musi iść konkretne działanie, a ono z kolei opiera się na grupie.

Uczestnicy FA mogliby, jako osoby indywidualne, realizować program anarchistyczny, na szczeblu lokalnym lub w formie sieci, poprzez uczestnictwo w innych grupach. Mielibyśmy wówczas de facto do czynienia z rodzajem anarchistycznego entryzmu. Pomijając, że raczej i ta forma politycznej praktyki jest często krytykowana przez uczestników ruchu, to pojawia się wiele pytań dotyczących jej sensowności.

Raz: czy FA będzie mogła stanowić wsparcie (intelektualne? logistyczne?) dla takich działaczy? Obawiam się, że jeżeli tak to w stopniu niewielkim.

Dwa: jak zachować pewną spójność działań, kiedy FA nie będzie miała wpływu na ich charakter i kierunek, a będzie polegać na tym, iż indywidualne działania uczestników FA „pchną” różne sprawy w odpowiednim kierunku. Nie sądzę, żeby taka formuła dała satysfakcjonujące rezultaty.

Trzy: koncepcja zakładałaby silną indywidualną motywację uczestników FA, jednocześnie Federacja nie miałaby zbyt wiele możliwości do pobudzania zaangażowania. Zatem działanie takie raczej oznaczałoby marginalizację, „rozpuszczenie się” ruchu w jakimś tam społecznym żywiole, tak jak część środowiska w latach 90. gdzieś „zaginęła” w organizacjach pozarządowych, które stały się dziś raczej oparciem dla neoliberalnego reżimu, niż anarchii.

Inaczej mówiąc bez sekcji FA nie będzie samodzielną, w sensie organizacyjnym i politycznym, siłą. Bez codziennej aktywności w grupie, bez spotkań i dyskusji, bez uzgadniania wspólnych stanowisk, bez współdziałania przy organizowaniu akcji, bez bezpośrednich przyjacielskich związków i współodpowiedzialności za uczestników grupy, nie ma ruchu. Z drugiej strony, tylko silna (pod względem teoretycznym, finansowym i przede wszystkim uczestnictwa) i samodzielna formacja anarchistyczna, daje nam szansę na otworzenie się i zaangażowanie w szerokie spektrum działań społecznych, dążąc do systemowych zmian.

Szkopuł polega na tym, że tych sekcji FA nie ma, one nie powstają. W naszym ruchu szczególną karierę zdobyło słowo „spontanicznie”. Przy czym słowo to jest rozumiane nie jako cześć pewnej koncepcji politycznej, mającej swoje korzenie gdzieś tam w przemyśleniach Proudhon i Bakunina tym samym bardzo określone znaczenie, ale zdroworozsądkowo, potocznie, jako przeciwieństwo działania planowego, usystematyzowanego i ciągłego. Mówi się, że protest powinien być spontaniczny, grupa powinna powstać spontanicznie, działać powinniśmy spontanicznie. No i wszyscy czekają „aż się to wydarzy”. Ze słownika praktyki naszego ruchu znikło np. słowo „emisariusz”, który przybywa z jednego ośrodka do drugiego, aby założyć grupę. Teraz raczej ucieka się z miasta, gdzie grupy już nie ma, do miasta, gdzie jeszcze działa, gdzie można się spełnić, samozrealizować na jakimś skłocie, zauczestniczyć w kulturowej alternatywie, póki jeszcze ona istnieje. Tymczasem sekcję trzeba po prostu i z pełną premedytacją założyć lub odbudować. Trzeba to zrobić systematycznie i planowo. Czy to realne? Nie wiem. Wielu anarchistów nie chce o takim podejściu słyszeć, a aktywistów, którzy przykładają do tych kwestii dużą wagę, nazywają „łowcami struktur”. No cóż, jeżeli FA nie oprze się o działające lokalnie sekcje, to faktycznie przestanie być strukturą, przestanie istnieć.

Jak powiedzieliśmy Federacja spaja ruch. Bez FA ruch rozpadnie się na wiele formacji, które z biegiem czasu mogą się od siebie oddalać. Jakakolwiek współpraca, nawet na minimalnym poziomie, może przestać funkcjonować. Jednak znaczenie Federacji jako spoiwa różnych inicjatyw słabnie. Sama koncepcja FA jako „zgromadzenia”, „wiecu” nie wystarcza, aby, na co dzień spełniać funkcję wspierającą i spinającą różne anarchistyczne przedsięwzięcia. FA staje się coraz bardziej balastem.

Pytania i odpowiedzi
W tym momencie można się odnieść do tekstu podpisanego jako Veronika Sinewali z Grupy anarchistycznej "Skazani na Irlandię" (ukazał się na www.cia.bzzz.net), która wychodząc od mojego tekstu nt. dzisiejszego kryzysu giełdowego, rozpoczęła dyskusję dotyczącą stanu ruchu anarchistycznego w ogóle i jego ewentualnej roli, kierunków działania itd. "Veronika" zarzuca mi, że w tekście „Krach na giełdach”, w którym napisałem, że możemy spodziewać się w ciągu trzech lat wybuchu społecznego, nie precyzuję odpowiednich pytań. Tekst, który stał się podstawą do dyskusji, nie miał jednak takiego zadania. Oczywiście potrzebujemy poważnej dyskusji, a to oznacza, że potrzebujemy sformułowania problemów, np. w postaci pytań. Wydaje mi się, że te pytania, w kontekście ruchu anarchistycznego, od kilku lat zadaję.

Osią ich jest generalny problem dotyczący tego, jak ruch anarchistyczny zamierza uczestniczyć w walkach klasowych pracowników - bo chyba nie ulega wątpliwości, że one dziś dominują. Nie jest to w odniesieniu do naszego ruchu pytanie abstrakcyjne, bowiem istnieje tu nurt, który przeczy znaczeniu walk pracowniczych, wskazując, że główną siłę stanowili w tym przypadku przedstawiciele klasy wielkoprzemysłowej, która straciła na znaczeniu. Teoria upadku klasy robotniczej i deproletaryzacji, formułowana od lat ’60 XX wieku, natrafiła na inny nurt przemyśleń, mówiący, że pracy najemnej nie ubywa, lecz przybywa. Można powiedzieć, że proletaryzacja dotyka dziedzin, które do tej pory się temu opierały. Na przykład wyższe uczelnie przestały być jakąś specyficzną instytucją o naukowym charakterze, a stały się częścią przemysłu – przemysłu edukacyjnego. Są to wielkie zakłady pracy, skupiska najemnej siły roboczej wykorzystywanej na potrzeby gospodarki kapitalistycznej.

Tak czy inaczej powstanie IP, ZSP - grupy te zostały zainicjowane przez anarchistów - dowodzi, że problematyka pracownicza w ruchu dominuje, stała się głównym tematem dysput, sporów i działań anarchistów w Polsce. Wiadomym jest też, że inne obszary tradycyjnego już zainteresowania ruchu anarchistycznego, np. problemy ekologiczne, mogą i powinny być postrzegane w kontekście tego, co moglibyśmy nazwać ekonomią polityczną. Nie chodzi tu tylko o ochronę środowiska pracy, ale także o fakt, iż te same mechanizmy współczesnego kapitalizmu, które prowadzą do wyzysku pracowników, są przyczyną degradacji środowiska naturalnego. Walcząc z wyzyskiem pracowników, walczymy w obronie środowiska naturalnego. Rozwiniecie tej tezy powinno być jednym z zadań ruchu. Natomiast tu chcę przez to powiedzieć, że podjęcie problematyki pracowniczej nie przeczy istotności np. problematyki ekologicznej, wymaga tylko zmiany perspektywy, aby na gruncie praktycznym odnaleźć skuteczne formy argumentacji i aktywności. Podobnie jest z innymi ważnymi kwestiami: kulturą, antymilitaryzmem, feminizmem, wolnością słowa, itd. Im szybciej ta nowa optyka zostanie przez ruch anarchistyczny przyswojona i twórczo rozwinięta, tym większą odegra on w przyszłości rolę, odciskając swoje piętno na ruchu społecznym.

Jestem przekonany natomiast, że wszyscy ci dotychczasowi uczestnicy, których brzydzi perspektywa klasowa i proletariacka, z ruchu anarchistycznego wypadną i tendencji tej nie ma sensu się opierać.

Kapitalizm i malkontenci
Twierdzę, że system kapitalistyczny znajduje się w okresie szczególnego rozchwiania. Nie jest to jakaś specjalnie odkrywcza teza. W wyniku wewnętrznych sprzeczności, okresów dekoniunktury, kapitalizm przeżywa trudniejsze chwile, co mniej więcej 10 lat. Co 10 lat dochodzi do większych lub mniejszych poruchawek społecznych. Tym razem okresowa dekoniunktura nałoży się na ogólny kryzys systemowy. Prawdopodobieństwo głębszych zmian staję się wyjątkowo prawdopodobne, ale nie oznacza to, że zmiana ta będzie przebiegać w kierunku dla nas korzystnym – czyli będzie miała charakter emancypacyjny, upodmiatawiający ludzi. Równie dobrze kryzys może zakończyć się ustanowieniem kolejnej formy dyktatury. Kapitalizm staje na rozwidleniu dróg, a co się stanie zależy także od naszych działań. Jednak w okresie, kiedy jest on strukturalnie rozchwiany, wysiłek nawet relatywnie niewielkiej grupy osób, może skutkować dużymi zmianami. Krótko mówiąc przed taką szansą teoretycznie dziś stoimy. Przewidywanie w naukach społecznych ma jednak charakter indukcyjny, uprawdopadabniający, z pewnych przesłanek możemy przypuszczać, że coś się stanie, ale być tego pewni nie możemy.

Tymczasem mamy w ruchu dyżurnych malkontentów, którzy swoje obiekcje niezmiennie opierają na autopsji, czyli tylko na tym co usłyszą u „cioci na imieninach”. Jeżeli są zdruzgotani zespołem konserwatywnych przekonań swojego najbliższego otocznia, to przenoszą ten obraz na wnioskowanie o całym społeczeństwie, co oczywiście jest nieuprawomocnione. Społeczeństwo nie jest skonstruowane tak, iż dzieli się jedynie na rządzonych i rządzących. Jego struktura jest o wiele bardziej skomplikowana. Istnieją różne klasy i grupy interesów, o różnych zespołach przekonań. Oczekiwanie, że nagle wszyscy rządzeni zaczną mówić jednym głosem, jest podejściem, ze socjologicznego punktu widzenia, beznadziejnym. Oczekiwanie, że wszyscy osiągną mityczny poziom świadomości, niezbędny do podjęcia rewolucji, jest nonsensem. Leniniści zdając sobie sprawę, że taka sytuacja jest niemożliwa, akcentowali rolę partii, w której obowiązywała jedna doktryna. Partia miała stać się wyrazicielką jednomyślnej woli, nawet nie całego społeczeństwa, ale klasy robotniczej, jako jej „przewodnia siła”. Lenin był empirystą, wierzył, że umysł człowieka jest jak lustro, w którym odbija się zewnętrzna rzeczywistość, przez co można go w dowolny sposób kształtować. Partia miała ten obraz uosabiać i go narzucać.

My anarchiści jesteśmy raczej racjonalistami i za Chomsky’m twierdzimy, iż jednostka posiada pewną wrodzoną zdolność, pozwalającą jej, na wzór gramatycznych kompetencji językowych, kształtować niezależne poglądy. Człowiek nie jest zatem całkowicie zdany na to, jak go kształtuje otoczenie... i władza. Kwestia ta ma dla ruchu anarchistycznego zasadnicze znaczenie praktyczne. Nie staramy się nikogo indoktrynować, lecz pobudzać do samodzielnego krytycznego myślenia i działania, ujawniając, że obecna konstrukcja społeczeństwa, służy nie większości, tylko jego niewielkiej części. Nie chcemy społeczeństwa rekonstruować, tylko dekonstruować. Na tym właśnie, jako formacji politycznej, polega nasza względna jednolitość przekonań światopoglądowych, a nie na roszczeniu sobie prawa do jakiejś prawdy.

Przykład: od kiedy ruch anarchistyczny zaczął się (na nowo) interesować bliżej ruchem pracowniczym, modna stała się ulotkowa krytyka reformistycznych związków zawodowych i podpowiadanie robotnikom co powinni robić. Anarchiści biegali na wszystkie demonstracje i rozdawali ulotki, "otwierające oczy" pracownikom, jak to się ich oszukuje, jak to "na ich plecach" biurokraci związkowy się ustawiają, itd. Wynikało to z przekonania o możliwości dowolnego kształtowania świadomości i braku wiary w to, że niektóre kwestie dla robotników są całkiem jasne (np. że związki zawodowe są skorumpowane), a także nie brano pod uwagę faktu, że mylić się mogą w ocenie sytuacji sami anarchiści, np. co do priorytetów walki. Nikt z nas nie był całkowicie wolny od tego „grzechu”. Wielu z nas twierdziło np., że postulaty płacowe, są postulatami „mało rewolucyjnymi”. Tymczasem jest to raczej kwestia, czy są to postulaty „skromne”, czy „konkretne”. Postulat i walka o 50 procentowe podwyżki jest jak najbardziej rewolucyjna, o czym najlepiej świadczy reakcja pracodawców, bezwzględnie zwalczających radykalny ruch rewindykacyjny.

Dobrym przykładem innego podejścia do omawianego tu problemu, jest to, co działo się w poznańskich zakładach Cegielskiego. IP za pomocą planowego działania najpierw rozpoznała sytuację w zakładzie i uznała, że walka o zdecydowanie wyższe płace jest dla załogi problemy podstawowym (nie zawsze, wbrew pozorom, tak jest), potem zmusiła oficjalne związki do pokazania, po której stronie faktycznie stoją, a następnie zaproponowała konkretną alternatywę w postaci ogólnych spotkań pracowników, na których dyskutowane były wszystkie ważne sprawy. To przykład autonomii na bardzo małą skalę, ale pokazuje zupełnie odmienne podejście do tego w jaki sposób powinien działać ruch. Odmiennie do tego w jaki sposób się na to często w ruchu patrzy, czyli najpierw działacze wymyślają sobie jakiś program, a potem starają się go nauczać niczym 10 przykazań.

Problem zmian systemowych, anarchizacji życia społecznego, nie leży zatem wyłącznie w kwestii świadomości społecznej. Gdyby tak było, stalibyśmy na straconych pozycjach, bowiem władza, kościół, kapitał dysponują środkami niewspółmiernie większymi od naszych, żeby zrobić ludziom „wodę z mózgu”. I starają się. Fakt, iż ciągle natrafiamy na przejawy samodzielności w myśleniu i działaniu, dowodzi tylko, że wolnościowa perspektywa jest w dalszym ciągu w społeczeństwie żywa.

Niektórzy mówią: „Cóż z tego, że większość ludzi opowiada się przeciwko wojnie w Iraku i Afganistanie, jak demonstracje antywojenne skupiają, co najwyżej kilka setek uczestników?” A zatem świadomość to nie wszystko, jest problem behawioralnego, czyli fizycznego zaangażowania z jednej strony, a z drugiej uwarunkowań strukturalnych. Uważam, że kryzys ruchu, jeżeli o nim mówimy, bierze się z kwestii strukturalnych bardziej, niż świadomościowych - z braków organizacyjnych, infrastrukturalnych, materialnych i na nich powinniśmy się głównie skupić.

Jarosław Urbański

Tekst pochodzi z portalu www.rozbrat.org

Szczęśliwi Bezrobotni: Raport ze stanu szczęśliwości

Publicystyka

Lektura publiczna na trzy głosy, z leżaków, urozmaicona przeźroczami, ogłoszona po raz pierwszy 14 sierpnia 1996 roku na "Rynku niewolników" w Prater (Berlin wschodni), przed zgromadzeniem w połowie rozentuzjazmowanym, w połowie powątpiewającym.

Kanał XML