Publicystyka
Rzeczpospolita Oszczędna
Czytelnik CIA, Pon, 2012-05-21 18:49 PublicystykaPolski rząd ma jeden cel: oszczędzać na wszystkim co się da i jak się da. Tego typu filozofia ekonomiczna zwycięża również na szczeblu lokalnym. Ofiarą takiej polityki jest, jak nietrudno odgadnąć, zwykły obywatel. Z jednej strony, spotykają go w najlepszym wypadku obniżenie wynagrodzenia lub w najgorszym, zwolnienie z pracy, a z drugiej staje przed odmową pomocy ze strony państwa. Czyli radź sobie sam szary człowieku, a jak się nie podoba to wyjazd z kraju! Taki jest tok myślenia bogatych biznesmenów, polityków i ich pomagierów (usłużnych dziennikarzy, ekonomistów, socjologów). Faktem jest, że polski rząd jest trzymany na smyczy przez lobby z KPP „Lewiatan” oraz BCC. To oni i związani z nimi politycy z PO mają za cel chronić swoje własne interesy. Ratując państwo polskie, ratują przede wszystkim siebie. Doktryna neoliberalna jest ich filozofią na funkcjonowanie kraju. Skutki jakie przyniosła widać po dwudziestu trzech latach, tzw. przemian. Rzeczypospolita Polska stałą się dzięki kolacji PO-PSL, Rzeczpospolitą Oszczędną na swoich własnych obywatelach, którzy wedle konstytucji stanowią podmiot, a faktycznie są przedmiotem.
Minister made in UK
Jacek Antony Vincent-Rostowski urodził się w 1951 roku w Londynie. Jest z wykształcenia ekonomistą, był związany przez lata z najważniejszymi brytyjskim uczelniami ekonomicznymi. Orędownik polityki gospodarczej premier Margaret Thatcher. Był w końcu członkiem brytyjskiej Partii Konserwatywnej. Od 1989 roku do 1991 roku, był doradcą ministra finansów w rządzie Tadeusza Mazowieckiego, Leszka Balcerowicza. Od 2008 roku jest twarzą polityki oszczędnościowej rządu PO-PSL. Zwolennik cięć w finansach publicznych, nieugięty przeciwnik związków zawodowych, jest jednym z najbardziej niepopularnych polityków rządu Donalda Tuska. W ostatnich wyborach parlamentarnych uzyskał w okręgu warszawskim 10 743 głosy. Społeczeństwu w ten sposób wyraziło niechęć do polityki finansowej Rostowskiego, znanego wyłącznie z tego, że słucha tylko siebie oraz przychylnych mu ekonomistów. Zachował jednak funkcję ministra finansów. Skutki działań ministra już odczuwają zwyczajni obywatele. Sądzić można z całą pewnością, że pierwszym beneficjentem oszczędności budżetowych ministra finansów będą upadające banki, gdyż realne staje się kryzys w sektorze bankowym. Zapowiedzią tego są masowe zwolnienia pracowników w czterech ważnych bankach komercyjnych. Rostowski będzie ratował za wszelką cenę ten sektor, gdyż w innym przypadku cała idea wolnorynkowego państwa weźmie w łeb.
Biedni nie mają co liczyć na państwo
Bycie biednym w tym kraju to ujma, bycie bezrobotnym, wynika z twojej winy i tylko twojej, bo pracodawca nie mógł ciebie bez powodu zwolnić. Ludzie niemający środków do życia, pozbawieni pracy, czują się w naszym kraju napiętnowany społecznie, gdy oczekują pomoc ze strony państwa. Pracownicy Ośrodków Pomocy Społecznej zarówno miejskich, gminnych czy powiatowych podjęli taką pracę dla stałej posady, pewność wynagrodzenia oraz emerytury. Cechuje ich często niekompetencja, obojętność na ludzką krzywdę, a głównym zajęciem stanowi papierlogia. OSP-ów muszą zmierzyć się z roku na roku malejącym budżetem. Efektem tego jest niewydolna opieka socjalna, wobec wzrastającego bezrobocia, zwalniani pracownicy nie mają co liczyć na pomoc ze strony tych instytucji. Pracownicy socjalni nie są mentalnie przygotowani na skutki, coraz bardziej odczuwalnego przez nas kryzysu.
Tarcza szkolna do góry nogami – czyli likwidacja szkół
Wiele wsi w Polsce to ofiary ostatnich przemian ekonomiczno – społecznych. Odcięte od reszty kraju brakiem połączeń kolejowych, również autobusowych, wpadają teraz pod samorządowy walce likwidacyjny szkół.
W roku szkolnym 2010/2011 zamknięto w sumie 582 szkoły podstawowe, gimnazja oraz placówki ponadgimnazjalne. W roku szkolnym 2009/2010 w całej Polsce zlikwidowano 541 szkół, w 2008/2009 – 602, w 2007/2008 – 608, a w 2006/2007 – 653. Dane te są zatrważające. Jednak to nie koniec. Jak poinformowała „Rzeczpospolita”, w 2012 r. prawdopodobnie padnie rekord likwidacji szkół – zniknąć może około 800 placówek. Związek Nauczycielstwa Polskiego szacuje natomiast, że w tym roku likwidacji ulec może nawet tysiąc szkół. Samorządy kierując się interesem ekonomicznym, likwidują tak naprawdę ostatni obiekt publiczny na wsi. Szkoły pełnią nie tylko rolę edukacyjną, ale są miejscem wydarzenia kulturalnych, sportowych, rozrywkowych. Budynek szkolny jest miejscem schronienia podczas klęsk żywiołowych, lokalem wyborczym podczas wyborów, miejscem spotkań z władzami. Opuszczone przez oświatę zostaną sprzedane lub będą niszczeć, niczym stacje kolejowe na zlikwidowanych trasach.
Nie dotyczy to tylko wsi, ale również miast. W Warszawie zagrożonych likwidacją jest 40 szkół. Dziwi to bardzo, gdyż stolica (najbogatsze miasto w Polsce) rozrasta się ludnościowo, a do zaproponowania młodym mieszkańcom będzie miała jedynie przeludnione placówki oświatowe. W takich szkołach dzieci przeniesione z tych zlikwidowanych, będą miały problemy z przyswajaniem materiału, zaadoptowaniem się w nowym środowisku, a o patologię w oświatowych molochach nie będzie trudno.
Józef Wybicki ekonomicznie nieopłacalny
Józef Wybicki jest wszystkim dobrze znany jako autor słów hymnu państwowego. Ten polski pisarz, polityk i poseł Sejmu Czteroletniego, dużą cześć życia spędził w Manieczkach (powiat śremski, województwo wielkopolskie), który był jego majątkiem od 1781 roku i na którego terenie obecnie znajduje się dwa dwory jeden z 1894 roku, a drugi z 1912 roku. W tym ostatnim w latach 1978 – 2006 mieściło się muzeum poświęcone jego dawnemu właścicielowi. Muzeum było oddziałem Wielkopolskich Miłośników Tradycji Mazurka Dąbrowskiego. Obecnie już go nie ma. Decyzją sądu majątek z oboma dworkami oddano potomkom ostatniego właściciela. Co to ma wspólnego z oszczędnościami publicznymi dokonywanymi przez władze centralne oraz samorządowe? Pozornie nic. Radni samorządowcy powiatu śremskiego zaakceptowali z łatwością, że muzeum nie będzie istniał, chociaż bardzo wielu mieszkańców Manieczek i okolic było temu przeciwna. Nie naruszało to ich własnych interesów, więc oddali muzeum walkowerem. Instytucja ta powstała oddolnie, co w okresie PRL-u była rzadkością, z inicjatywy Józefa Baiera, który w 1975 roku był dyrektorem PGR-u, istniejącego w dawnym majątku pisarza.
Przypadek muzeum w Manieczkach pokazuje jedynie obojętność władz lokalnych względem potrzeb kulturalnych mieszkańców regionu, nad którym sprawują władzę. Nie inaczej jest z muzeum imienia Jana Malczewskiego w Radomiu. Tu jednak decydowały już cięcia finansowe. Znanym malarzem żyjącym przełomu wieków XIX i XX, szczycą się władze miasta. Jednak placówka muzealna nosząca jego imię, jako podległa marszałkowi wojewódzkiemu mazowieckiego jest zależna od budżetu marszałkowskiego. Dostając dotację o 15% (800 tys.) mniej, dyrekcja muzeum musiała z 27 osób pracujących, zwolnić 18, a innym obniżyć pensję o 12%, czyli mniej więcej 300 – 500 zł brutto. Skutkiem tego jest ograniczenie funkcjonowaniu muzeum. Wystaw będzie mniej niż w poprzednich latach. Cięcia dotyczą także Muzeum Wsi Radomskiej i Muzeum Witolda Gombrowicza. Można mnożyć muzea, którym obcięto budżety. Muzea są placówkami zachowującymi nie tylko pamiątki o charakterze historycznym, artystycznym dla całego kraju, ale również dla danego regionu. Władze lokalne jeśli będą miały w tym interes ekonomicznym zlikwidują muzea, tak jak robią już to z domami kultury. Nowa wiceprezydent miasta Krakowa, Anna Okońska – Walkowicz dała się poznać, jako zwolenniczka cięć na kulturę, oświatę (jest zwolenniczką likwidacji części krakowskich przedszkoli) oraz doprowadziła włączania latarń na krakowskich ulicach tylko do 12.00 w nocy.
Pod hasłem reforma Miejskich Domów Kultury (MDK) wywołało wśród rodziców protesty. Wysyłano petycję pisaną przez zaniepokojonych rodziców do władz miejskich. Pani wiceprezydent podczas komisji edukacji Rady Miasta odparła, że MDK-i są jednostkami zbyt kosztownymi, a co jeszcze śmieszniejsze przypadkowo rozlokowane. Pani wiceprezydent proponuje aby wzięły je pod opiekę stowarzyszenia. Niech będą to jednak stowarzyszenia rodziców dzieci chodzących i korzystających z MDK-ów. Skoro władze Krakowa interesuje wyłącznie przekształceniem miasta w firmę, to niech oddadzą mandaty i przyjmą się w jakiejś zagranicznej korporacji. Inicjatywę powinni zaś wykazać sami Krakowianie, inaczej będą mieć przerobiony Zamek Królewski na Wawelu, na hotel dla bogatych. To jednak ironia, bo muzeum na zamku jest dobrem narodu. Ale kto wie? Wszystko przed nami. Skoro urzędnicy państwowi i lokalni w niektórych przypadkach to już menadżerowie z funkcji oraz nazwy.
Nie będę wspominać o likwidowanych kinach oraz teatrach. Te już są ofiarami samorządowych decyzji pod hasłem nieopłacalne od lat.
Teraz dygresja, na koniec tego tematu. Kiedy likwidowano muzeum Józefa Wybickiego w Manieczkach, adresatem apeli przeciw likwidacji placówki był mi. in. wywodzący się z PiS-u minister kultury, Kazimierz Michał Ujazdowski. Nie odpowiedział on na postulaty mieszkańców wielkopolskiej wsi. Przecież on sama, a także jego partia to obrońcy polskości, patriotyzmu. Chyba tylko przed kamerami telewizji, bo jak widać poza nią to nie za bardzo. No w końcu czyj oni reprezentują interes. Na pewno nie nasz.
Jest wiele dziedzin naszego życia, gdzie politycy, urzędnicy wszelkiej maści i rangi muszą w imię cięć finansowców publicznych, likwidować, zamykać, ograniczać placówki socjalne, oświatowe, kulturalne, zdrowotne oraz inne społecznie pożyteczne. Mieszkańcy różnych regionów chcą ratować, podejmując niekiedy udane inicjatywy oddolne. Jeżeli Sejm, Senat, rząd, prezydent szukają oszczędności w budżecie państwa, to niech zlikwidują policję oraz wojsko. Ani policjanci, ani wojskowi nas nie chronią, ani nie bronią, tylko pobierają pieniądze z państwowej kasy za nic. Tak samo politycy są nam nie potrzebni. I oszczędności znaleźlibyśmy z dala od nas i miejsca naszego zamieszkania!
RobertHist
Widziałem Naziola
Czytelnik CIA, Pią, 2012-05-18 19:40 Kraj | Publicystyka | Rasizm/NacjonalizmIle razy słyszę od narodowców odcinanie się od nazizmu, Hitlera i swastyk? Sam nie wiem. Ostatnio nawet ONR zaczął używać przekreślonych swastyk w ramach sprzeciwiania się wszystkim „socjalizmom”. Dochodzi do tego, że nazizm jest przedstawiany jako socjalizm. Nazistów stawia się w jednej linii z socjalistami-internacjonalistami.
Zacznijmy może od jednej podstawowej rzeczy. Nacjonalizm to idea głosząca wyższość własnej nacji nad innymi nacjami. Głosi solidarność wszystkich grup społecznych w danym państwie. Odrzuca podział klasowy. Stawia interes nacji, narodu ponad interesem jednostki. Jest poprzednikiem faszyzmu i nazizmu. Działa na gruncie istniejącego ładu państwowego. Co do nazistów musimy zacząć od tego, że nazistów w chwili obecnej na świecie nie ma, może poza pojedynczymi przypadkami. Nazizm upadł wraz NSDAP. Grupy, które określamy mianem nazistów to w rzeczywistości neonaziści.
Neonaziści uznają Adolfa Hitlera oraz jego ruch za ojców narodowego socjalizmu. Różnica polega jednak na tym, że Hitler łączył koncepcję niemieckiego nacjonalizmu z rasizmem. Jego ideologia skupiała się na rasie aryjskiej, a nie na nacji niemieckiej. Neonaziści odrzucają pangermanizm. Mówiąc w dużym uproszczeniu neonazizm to narodowy internacjonalizm. Neonaziści uważają nacjonalistów za element, który dzieli plemiona aryjskie zamiast je jednoczyć. W Polsce w latach 90-tych dochodziło czasami do scysji między ugrupowaniami neonazistowskimi, a polskimi nacjonalistami nawiązującymi do tradycji przedwojennego ONR.
Ale jak to się stało, że polscy nacjonaliści i polscy neonaziści zostali zjednoczeni? Wszystko dlatego, że zmieniły się czasy. Powstała Unia Europejska. Odseparowane od siebie państwa narodowe to już w Europie przeszłość. Polska otworzyła się na zachód, a także na płynącą stamtąd liberalną modę na multikulturalizm.
Zachód zaczął postulować model równoległych społeczeństw. Społeczeństw ludzi o różnym pochodzeniu wyznających sprzeczne systemy wartości. Koncepcja została szybko podłapana przez lewicę stąd też zbudowała silny grunt pod skrajnie prawicową propagandę. Sprzeciwiając się równości kultur i systemów wartości, która z zasady przeczy równości społecznej wszystkich ludzi przyczyniła się do budowy kapitału politycznego wszystkich ugrupowań skrajnej prawicy. W Wielkiej Brytanii rozpowszechnił się nieznany do tej pory konserwatyzm integralistyczny, którego przedstawicielem jest English Defence League, a na polskich ulicach pojawili się Autonomiczni Nacjonaliści.
Autonomiczni Nacjonaliści to radykalni narodowi socjaliści, którzy stosują inną strategię docierania do młodych ludzi. Warto zacytować ich samych i powiedzieć, że dużo bardziej zachęcający jest człowiek w czapce z daszkiem i czarnej bluzie z kapturem niż ogolony łeb z wytatuowaną swastyką.
Ortodoksyjni nacjonaliści są w tym wszystkim zagubieni. Najlepszym rozwiązaniem dla nich byłoby przywrócenie starego porządku. Jednak aby istnieć w monolicie jakim staje się Unia Europejska nie mogą być zwalczającymi się plemionami aryjskimi. Muszą jednoczyć się z ruchami myślącymi i działającymi podobnie. Stąd współpraca NOP z niemiecką NPD i nacjonalistami ukraińskimi czy też współpraca ONR z węgierskim Jobbikiem czy nacjonalistami serbskimi.
Plemiona aryjskie przestają się zwalczać. W pewnym więc stopniu zaczynają jechać na tym samym wózku co neonaziści, a czystość rasy można zastąpić obroną kultury. Nowy nacjonalizm nie ma racji bytu w liberalnej demokracji. Stąd wchodzi na drogę rewolucji politycznej. Jest to rewolucja prawicowych intelektualistów, drobnych przedsiębiorców i ludzi sfrustrowanych kapitalizmem, których skrajnie prawicowe poglądy są wynikiem zamętu politycznego i sprzecznej wewnętrznie liberalnej propagandy.
W dalszym jednak ciągu muszą udawać, że są czymś nowym, alternatywą dla nowego pokolenia. Nie mogą więc jasno powiedzieć, że cofają się do nazizmu. Muszą się od niego odcinać. Kiedy na Marsz Niepodległości zmobilizowali się neonaziści, środowisko organizatorów uznało to za prowokację. Rzecznik prasowy ONR oficjalnie nic nie wiedział o współpracy jego lubelskiego kolegi z nazistowskimi muzykami, którzy grali w mieście koncert 1 maja. Zespół Tormentia nie jest według polskich nacjonalistów zespołem nazistowskim mimo, że czci Iana Stuarta oraz śpiewa o „Świętej Wojnie Ras”.
Mimo zapewnień i uśmiechów polskiego ruchu narodowego wołam o nazywanie rzeczy po imieniu. Mundury ONR nie są mundurami ONR tylko mundurami hitlerowskiego SA. Salut rzymski, który ma w nazwie stolicę Włoch nie jest polskim gestem odebranym przez nazistów tylko gestem starożytnym do którego powrócić postanowili włoscy faszyści, a za nimi inne podobne im ruchy w Europie. Krzyż celtycki umieszczony na fladze lub banerze nie jest symbolem chrześcijańskim tylko znakiem supremacji rasy, używanym na zachodzie przez neonazistów.
W Kielcach widziałem naziola. Kroczył dumnie na czele pochodu ONR z biało-czerwoną flagą oznaczoną symbolem organizacji Combat Adolf Hitler. Za nim szedł człowiek z flagą Skonfederowanych Stanów Zjednoczonych, prawdopodobnie uważający, że nacjonalizm polski jest ruchem czysto polskim więc nie potrzebuje obcych wzorców lub ewentualnie uważający, że muzyka rockowa z południa ma polskie korzenie.
Patriotom nie przeszkadzał ten „debil z flagą”. Maszerują z nazistami ponieważ wyznają podobne poglądy i idą tą samą drogą. Próbują jedynie sprzedać nam głoszone przez siebie treści w innym opakowaniu.
Jacob Burns
https://cia.media.pl/wywiad_donosi_co_slychac_w_onr
https://cia.media.pl/kogo_wstydzi_sie_redaktor_sakiewicz
NATYCHMIASTOWA WOLNOŚĆ DLA ANDRZEJA MAZURKA - ostatniego więźnia greckiej rewolty z 2008 roku
Krawat, Pią, 2012-05-18 17:35 PublicystykaPod koniec ubiegłego roku dotarły do nas pierwsze informacje o sytuacji Andrzeja Mazurka, Polaka, który od grudnia 2008 roku znajduje się w niewoli greckiego państwa (patrz: Inny Świat nr 1(36)/2012, dział ACK s.29, http://grecjawogniu.info/?p=5921). Towarzysze współosadzeni z Andrzejem pokrótce przedstawili jego sytuację, jednak opis ten był fragmentaryczny i pozostawiał wiele niedomówień. Dzięki greckim anarchistom, udało się nam nawiązać bezpośredni kontakt z Andrzejem i namówić go do przedstawienia szeregu okoliczności, które doprowadziły do jego pojmania i uwięzienia.
Andrzej pochodzi z niewielkiego miasta na Podkarpaciu, Nowej Dęby. Polskę opuścił w 2007 roku z powodu konfliktu z prawem. W Grecji wiódł proste i spokojne życie zarobkowego imigranta. Do czasu. 6 grudnia 2008 roku, dwóch policjantów, Epaminondas Korkoneas i Wasilios Saraliotis, zastrzeliło na jednej z ateńskich ulic młodego anarchistę Alexandrosa Grigoropoulosa. Zdarzenie to dało początek niespodziewanej reakcji łańcuchowej, która splotła ze sobą codzienne doświadczenie wielu tysięcy młodych greków, imigrantów oraz wszystkich innych grup egzystujących na marginesie „normalnego życia”. Ulice większości greckich miast wypełnił krzyk wściekłości skierowany przeciwko kapitalistycznej cywilizacji śmierci. Wydarzenia te do dziś nazywa się Grecką Rewoltą 2008/2009. Również Andrzej nie został obojętny na policyjne morderstwo, będące manifestem antagonizmów czających się pod powierzchnią kapitalistycznej normalności. Przyłączył się do grup walczących z policją i wydzierających z miejskiej pustyni życiodajną przestrzeń. Pozwólmy jednak, by to sam Andrzej podzielił się z nami swoimi przeżyciami. Oto fragment listu, który otrzymaliśmy:
„A ze mną to było tak, 7 grudnia 2008 roku siedziałem w jednej z polskich knajp ze znajomymi z pracy i dowiedziałem się o tym, że doszło do morderstwa przez władze, która została stworzona ponoć po to, by bronić społeczeństwa i utrzymywać porządek na ulicach. Zabójstwo to doprowadziło do społecznej rewolty, w której wzięło udział dziesiątki tysięcy ludzi na terenie całej Grecji. Byli to uczniowie, nauczyciele jak i zwykli ludzie, starsi i młodsi, ponieważ każdy z nich mógł być tą ofiarą.
Siedząc tak w tym barze, słuchając rozmów na ten temat, pomyślałem, że nie można tak siedzieć i zostawić to obojętnie. Postanowiłem dołączyć do ludzi, którzy wyszli na ulice, by pokazać, że morderstwo przez władze nie jest nikomu obojętne. Nie znając języka greckiego, nie znając też nikogo z tych, którzy wyszli na ulice, postanowiłem dołączyć do ludzi, którzy walczyli w tym momencie z policją.
Noc stała się dniem, płonące banki, sklepy, przystanki autobusowe, nieustanne wycie syren, smród gazu łzawiącego i ciągłe starcia z policją.
Tego wieczoru, mnie, jak i dosyć sporą grupkę tutejszych anarchistów otoczono i zablokowano w jednej z tutejszych szkół (wtedy szkoły posiadały azyl i policja nie mogła wejść na jej teren. Obecnie ten azyl został obalony przez rząd - chodzi tu o autonomię wyższych uczelni - dop. red.). Jedna z grup znajdująca się na terenie tej szkoły podeszła do mnie z zapytaniem skąd jestem itp. Ja ogólnie greckiego nie znałem, ale jakoś dogadaliśmy się po angielsku. Wyjaśnili mi, że zostaliśmy otoczeni przez policje i dzisiejszej nocy nikt stąd nie wyjdzie. Zaprowadzili mnie do jednej z sal wykładowych, gdzie większość odpoczywała, a niektórzy już spali. Powiedzieli żebym się gdzieś ulokował, odpoczął i przespał się.
Następnego ranka obudził mnie budzik, który miałem ustawiony w telefonie by pójść do pracy. Na sali część ludzi zbierała się do wyjścia, a niektórzy jeszcze spali. Wychodząc z sali zastanawiałem się, co teraz dzieje się na zewnątrz. Gdy doszedłem do drzwi wyjściowych, zobaczyłem grupkę dziewczyn (które widziałem też wcześniejszego dnia w szkole) które rozdawały każdemu wychodzącemu ze szkoły tyropite (typowe greckie śniadanie - taki placek z serem) i gorący kubek herbaty. Bardzo mnie zaskoczył tak zorganizowany poranek.
A na ulicach spokój. Służby porządkowe sprzątały ulice po zeszłym dniu i nocy. W powietrzu unosił się jeszcze smród spalenizny i gazu łzawiącego.
Jak gdyby nigdy nic, poszedłem do domu, przebrałem się i poszedłem do pracy, gdzie dowiedziałem się, że dzisiejszego dnia odbędzie się marsz przez miasto w imieniu zastrzelonego 15-letniego Aleksa. Po zakończeniu pracy poszedłem tylko coś zjeść i ruszyłem w kierunku placu Omonia gdzie zbierali się ludzie i przygotowywali do przemarszu przez miasto. Tego dnia zebrały się dziesiątki tysięcy ludzi.
Gdy zaczęła się demonstracja, dołączyłem do grupy ludzi, którzy byli na zewnętrznej stronie przemarszu i trzymając się pod ręce tworzyli łańcuch tak, aby demo nie zostało rozbite przez policję, która była w każdej bocznej uliczce. Policja wielokrotnie starała się rozbić demonstrację wyskakując z tych uliczek, używając gazu łzawiącego i granatów hukowych. Po jakimś czasie odłączyłem się od grupy, która spokojnie maszerowała i dołączyłem do grup, które były bardziej skoncentrowane na walce z oddziałami policji, która chciała rozbić przemarsz. Gdy policja wychodziła z bocznych ulic i ruszała w kierunku marszu, my odpowiadaliśmy butelkami z benzyną i kamieniami. Wielokrotnie dochodziło do starć twarzą w twarz. Oni uzbrojeni od stóp po sam czubek głowy, a my z deską z jakiejś ławki w jednej ręce, a w drugiej z kawałkiem marmuru, z nienawiścią w oczach, która nie pozwalała nam cofnąć się ani jednego kroku w tył. Tak było przez całą noc. Wielokrotnie odłączałem się od jednej grupy, dołączając do drugiej.
Gdzieś koło godziny trzeciej nad ranem kierowałem się w stronę szkoły, gdzieniegdzie napotykając się na grupy, które wciąż walczyły z policją. W pewnym momencie idąc bocznymi uliczkami, tuż przed szkołą policja zamknęła mi i paru innym osobom drogę z każdej strony. Byliśmy otoczeni. Jedyne, co mi przyszło do głowy, to ruszyć w ich stronę starając się rozbić i przeskoczyć ich blok. W sumie była to jedyna możliwość wydostania się z tej zasadzki. No, ale niestety nie udało mi się, odbiłem się od ich tarczy i padłem na ziemię i automatycznie zaczęło się pałowania. Leżałem na drodze otoczony przez nieznaną mi ilość psów pałowany i kopany przez jakiś czas. W końcu przestali, podnieśli mnie, bo osobiście nie mogłem ustać na nogach po tym wpierdolu. Zaprowadzili mnie na jeden z pobliskich placów, który był pełen policji.. Założono mi kajdanki i posadzono na trawniku gdzie było już kilku zatrzymanych. Po jakimś tam czasie wsadzono mnie do policyjnego jeepa i odwieziono na komisariat.
9 grudnia, z samego rana zaprowadzono mnie na przesłuchanie, na które przyprowadzono tłumaczkę z tutejszej Ambasady Polskiej. Pytali mnie, co robiłem wtedy na ulicy i że oskarżają mnie o atak na policjantów, rzucanie w nich kamieniami i butelkami z benzyną itp. Oczywiście do niczego się nie przyznawałem, mówiłem, że byłem zwykłym przechodniem, który wracał do domu z jednego z pobliskich barów. Złożyłem swoje zeznania i zaprowadzono mnie do aresztu.
10 grudnia zawieziono mnie i parę innych osób do prokuratury. Gdy czekałem na swoją kolej, podszedł do mnie koleś pochodzenia arabskiego albo z Pakistanu (do dziś nie wiem skąd on był) i po polsku zagadał do mnie, że zna polski i będzie mi tłumaczył. Zaczął mi mówić jak sprawa wygląda, że dołączono mnie do 5-osobowej grupy: trzech Greków, jeden Palestyńczyk i ja. Przyprowadził też adwokata z urzędu, który bronił mnie, jednego Greka i tego Palestyńczyka. Tłumacz powiedział mi, żebym zostawił to w jego rękach, bo on rozmawiał z adwokatem i wie, co ma powiedzieć. Ja miałem mówić cokolwiek, żeby tylko wyglądało, że on tłumaczy.
Weszliśmy na salę całą piątką i pierwsze pytanie ze strony prokuratury brzmiało, czy oskarżeni się znają. Nikt nikogo nie znał, więc zaczęli nas przesłuchiwać osobno. Ja miałem numer 4. Gdy czekałem na swoją kolej ten tłumacz mówił mi, że nie ma się czym przejmować, że wszystko będzie dobrze, przesłuchają nas tutaj i wypuszczą do domów.
Przyszła moja kolej. Wszedłem na salę, przedstawiłem się i zaraz zaczęli zadawać pytania: co robię w Grecji, gdzie mieszkam, czy pracuję i takie tam. Gdy pytali o to, co i jak było na zamieszkach, mówił za mnie ten arabski tłumacz i kazał mi pokazać ślady pobicia przez policjantów, a była to cała prawa strona ciała (na głowie miałem na szczęście kask, który wziąłem z jednego za zdewastowanych i okradzionych sklepów). Prokurator zaraz po przesłuchaniu kazał odwieźć mnie do szpitala na prześwietlenia, co w konsekwencji nie nastąpiło. Przesłuchanie się zakończyło, czekaliśmy na odpowiedź, czy nas wsadzą czy wypuszczą. Arab w dalszym ciągu z uśmiechem na twarzy powtarzał mi, że wszystko będzie dobrze.
Później wołają nas do środka. Czytają nasze nazwiska i coś tam po grecku. Widząc miny Greków, którzy byli ze mną w grupie zrozumiałem, że czeka nas sankcja. Prokurator w dalszym ciągu coś tam czytał i wtedy ten Arab powiedział mi, że zostaniemy zatrzymani do czasu rozprawy. Zawieziono nas z powrotem do aresztu, gdzie przesiedzieliśmy jeszcze jedną noc i następnego wieczoru zawieziono nas do więzienia.
W więzieniu jak to w więzieniu, wszystko przychodzi z czasem. Z początku było troszeczkę ciężko, ponieważ byłem jedynym Polakiem na oddziale i miałem problemy z porozumiewaniem się. W greckim więzieniu jest zupełnie inaczej niż w polskim. Tu jesteśmy otwarci cały dzień i możemy korzystać z telefonów. Bardziej to przypomina akademik niż więzienie.
Po sześciu miesiącach przyszedł mi papier na sprawę, czy mają mnie trzymać dalej czy wypuścić. Odrzucono to, tak samo było po 12 miesiącach. Pod koniec grudnia przyszło mi wezwanie na rozprawę, która miała się odbyć 16 stycznia 2010 roku.
Na kilka dni przed rozprawą przyszedł do mnie ten adwokat, który był ze mną z początku w prokuraturze i kazał zebrać na sprawę papiery, które udowodnią to, że mieszkałem w Grecji od jakiegoś czasu, że pracowałem i takie tam. Powiedział mi, że będzie ciężko, bo zarzucają mi sporo oskarżeń, ale wierzy w to, iż mnie wypuszczą z wyrokiem w zawieszeniu.
W dniu sprawy dowiedziałem się, że tylko ja pozostaję w więzieniu, że całą resztę zwolniono do czasu rozprawy. Tego dnia sprawa się nie odbyła z jakiegoś tam powodu - nie przyszedł któryś ze świadków czy coś takiego. Przełożono ją na 1 marca, później znów na 11 marca i tak przekładano 11 razy! Sprawa główna odbyła się w końcu w dniach 18-19 maja.
18 maja byłem przesłuchiwany jako numer czwarty. Za tłumacza miałem znów tego Araba, który nic a nic mi nie tłumaczył. Powiedział mi, że rozmawiał z adwokatem i wie, co ma powiedzieć. Ja miałem tylko improwizować, że składam zeznania.
Ogólnie w ich oczach, tak jak oni to sobie stworzyli, to ja przyjechałem z Polski tylko i wyłącznie na tą rewoltę. By udowodnić to, że żyłem tu od dłuższego czasu i pracowałem, przyniosłem wszystkie papiery, które zażyczył sobie wcześniej adwokat i przyszedł też na świadka szef, u którego pracowałem. Okazało się to darmową robotą, ponieważ adwokat nawet ich nie wyciągnął w czasie rozprawy. W ogóle nie miał za dużo do powiedzenia w mojej obronie.
Następnego dnia, 19 maja, pojechałem usłyszeć wyrok. Sędzia zaczął czytać: numery jeden, dwa i trzy - oskarżeni niewinni. Numery cztery i pięć (ja i jeden z Greków) i zaczął czytać zarzuty oraz wyroki z których nic nie rozumiałem, widziałem tylko jak Arab liczył lata i miesiące po grecku. Adwokat sprzeciwił się wyrokowi sądu i poprosił o zmniejszenie wyroków. Wtedy cała ława przysięgłych wyszła na naradę. Gdy już wyszli, tłumacz powiedział mi, że proponują 12 lat za usiłowanie zabójstwa policjantów poprzez rzucanie w nich butelkami z benzyną, kamieniami i około 100 miesięcy za resztę zarzutów. Adwokat sprzeciwiał się wielokrotnie z wyrokiem sądu do czasu, gdy wyrok spadł do 7 lat i pozostawieniu tego Greka na wolności do czasu odbycia się apelacji (odwołania od wyroku). I na tym zakończyła się walka adwokata. Gdy po sprawie zapytałem go, jaki w końcu mam wyrok, powiedział, że 7 lat i że porozmawiamy o tym później, że przyjdzie do mnie do więzienia i porozmawiamy. Do dzisiejszego dnia go nie zobaczyłem.
Po kilku miesiącach przewieziono mnie do innego więzienia, gdzie poznałem kilku anarchistów, którzy zainteresowali się moją sprawą. Byli zaskoczeni, że ktokolwiek znajduje się jeszcze w wiezieniu za rewoltę z grudnia 2008 roku. Tu dowiedziałem się, że mój wyrok jest znacznie większy niż myślałem: 7 lat i 55 miesięcy i że oskarżyli mnie o:
- używanie ładunków wybuchowych z usiłowanie pozbawienia życia policjantów
- posiadanie ładunków wybuchowych (butelki z benzyną)
- produkcja ładunków wybuchowych (butelki z benzyną)
- niszczenie mienia
- dewastacja banków, sklepów i innych obiektów
- kradzież
- i jeszcze jeden, którego w tej chwili nie pamiętam
W sumie jest siedem zarzutów. Teraz czekam na odwołanie, które odbędzie się 11 czerwca 2012 roku. Prawdopodobnie tego dnia zbiorą się tutejsi anarchiści pod sądem z żądaniem natychmiastowego zwolnienia mnie z więzienia.
Być może pójdę na tą sprawę z nowym adwokatem, którego załatwiają mi tutejsze organizacje. Za jakiś czas dowiem się dokładnie, co na rozprawach mówił za mnie ten arabski tłumacz.
Co do zarzutów które dostałem to wygląda to tak:
- w momencie aresztowania nie posiadałem przy sobie żadnej butelki z benzyną, pałki czy kamienia. Nie miałem też zasłoniętej twarzy.
- w czasie, gdy nas otoczono nie dochodziło do żadnych starć z policją. Normalnie spacerowałem, gdy zostałem otoczony i aresztowany.
- wszystkie zarzuty nie są w żaden sposób udowodnione i opierają się tylko i wyłącznie na zeznaniach policjantów, którzy mnie aresztowali”.
Z opisu wydarzeń, przedstawionego przez Andrzeja rysuje się obraz sprawy w której wyrok był z góry ustawiony. Imigrant nie znający języka, zdany na łaskę urzędowych przedstawicieli, których zachowanie podczas wykonywania procedury wydaje się co najmniej niejasne, był w zasadzie bezbronny wobec greckiego wymiaru (nie)sprawiedliwości. Zgodnie z zasadą, że prawo jest pajęczyną w którą wpadają głównie płotki, pojedynczy buntownik, odizolowany od innych, został mściwie wrobiony przez władze sądownicze w długoletni wyrok. Mimo wcześniejszych problemów z prawem, Andrzej nie wahał się z wyjściem na ulicę i solidarnie dołączył do młodych gniewnych, do anarchistów, do niekontrolowanych, odpowiadających protestem na policyjną przemoc autorytarnego systemu „bankowej junty”.
Dziś, gdy zbliża się data rozprawy apelacyjnej Andrzeja, nadchodzi dobry moment, abyśmy to my okazali solidarność ostatniemu więźniowi Grudniowej Rewolty. Żaden zamknięty za kratami uczestnik społecznej wojny nie może być zapomniany i zostawiony sam sobie. Wszystkich, których obchodzi los Andrzeja, którzy pragną dołączyć swój głos nieposłuszeństwa do burzliwych fal greckiej walki, zachęcamy do podjęcia działań solidarnościowych, dzięki którym greckie władze przekonają się, że Andrzej nie jest sam! Solidarność to wielokształtny nurt możliwości działania na różnych płaszczyznach. Tym, którzy chcieliby wyrazić swoje zdanie przy pomocy papieru lub meila, podajemy adresy greckich placówek dyplomatycznych w Polsce, do których możecie słać listy protestacyjne, upominające się o wypuszczenie naszego towarzysza. Rozprawa apelacyjna odbędzie się 11 czerwca 2012. Warto postarać się by nasz głos dotarł do nich wcześniej, aby zdążyli przekazać go swoim szefom. I nawet jeśli pozostanie on zignorowany, niech dowiedzą się, że wiemy, że nie zapominamy oraz że nie uda im się bezkarnie ukrywać swoich represyjnych posunięć przeciwko wolności.
WZYWAMY DO NATYCHMIASTOWEGO UWOLNIENIA ANDRZEJA MAZURKA!
SOLIDARNOŚĆ ZE WSZYSTKIMI UWIĘZIONYMI BOJOWNIKAMI SPOŁECZNEJ WOJNY!
ZNISZCZYĆ WSZYSTKIE WIĘZIENIA!
Redakcja kwartalnika anarchistycznego INNY ŚWIAT
Redakcja portalu grecjawogniu.info
Redakcja portalu raf.espiv.net
Anarchistyczny Czarny Krzyż
Do Andrzeja można pisac na poniższy adres:
Αντρέ Μαζούρεκ/André Mazurek
Filaki Larissas, B Pteriga (Larissa Prison, 2nd Wing)
Larissa 21110, Ελλάδα/Greece
Namiary na greckie placówki dyplomatyczne w Polsce:
Ambasada Grecji w Polsce
ul. Górnośląska 35, 00-432 Warszawa
tel. (0-22) 622 94 60, 622 94 61
fax (0-22) 622 94 64
e-mail: embassy@greece.pl
Wydział Konsularny:
tel. (0-22) 622 94 62; fax (0-22) 622 94 63
e-mail: consul@greece.pl
Biuro Ekonomiczne i Handlowe:
ul. Krakowskie Przedmieście 47/51
00-071 Warszawa
tel. (0-22) 826 48 28; fax (0-22) 826 40 08
e-mail: ecotrade@greece.pl
Biuro Prasowe:
ul. Bagatela 11/6, 00-585 Warszawa
tel. (0-22) 849 37 77; fax (0-22) 849 38 11
e-mail: grpress@post.pl
Warszawa: Okupuj i stawiaj opór
Czytelnik CIA, Wto, 2012-05-15 00:37 PublicystykaNie róbmy ideologii z włamania! Policja jest od tego, by reagować, kiedy ktoś popełnia przestępstwo! Zagrzmiał Wojtczuk i Machajski - dwaj dziennikarze Wyborczej, po przejęciu opuszczonego budynku zaniedbanej przychodni w centrum Warszawy. Wiceprezydent Paszyński, patron "kultury alternatywnej" i wysłany przez Ratusz dobry wujek skłotersów, pouczył ich zaś: Pamiętajcie, wasza wolność kończy się tam, gdzie zaczyna się wolność kogoś innego.
Zanim warszawscy skłotersi zniewolą społeczeństwo na obszarze całej stolicy - lub zostaną spałowani na polecenie gorliwych reporterów - zapytajmy: ile miejsca w Warszawie pozostało nam na realną dyskusję o charakterze miasta? Jak duża przestrzeń podlega jeszcze demokratycznej kontroli - tak, by mieszkańcy sami decydowali, ile chcą banków i biurowców, a ile - parków, drobnych usług, barów mlecznych i mieszkań. Słowem, na jakim gruncie dywagujemy o naszej wolności? Wojtczuk z GW pisze: Jest mnóstwo miejsc, w których mogą się realizować ludzie niezamożni. Lecz musi się im chcieć ich poszukać. Szukajmy więc!
Wolność? Na jakim gruncie?
W istocie, z natury rzeczy, a także z konkretnych ustaw wynika, że gmina jest wspólnotą mieszkańców - jej samodzielności nie można utożsamiać tylko i wyłącznie z samodzielnością jej organów. W teorii więc to mieszkańcy decydują o kształcie miasta. Jak jest w praktyce?
Zaniedbany teren przychodni, zajęty przez grupę mieszkańców, tak jak opuszczona sąsiednia kamienica, zajęta rok wcześniej, odzwierciedlają kluczowe problemy miasta.
Oba okupowane dziś budynki objęte zostały roszczeniami prywatnych osób lub firm. Kamienica Syreny przy ul. Wilczej jest już w prywatnych rękach - lokatorów wyrzucono, deweloper planował zburzyć kamienicę i zbudować apartamentowiec z podziemnym garażem. Teren za płotem Syreny - przychodnia - ma zostać wkrótce oddany i zmienić swoje przeznaczenie na bardziej dochodowe. Taki stan nie jest wyjątkiem na mapie Warszawy: tak zwana reprywatyzacja obejmuje 97 proc. reszty powierzchni przedwojennej stolicy - w ręce prywatne może trafić nawet 36 tysięcy działek. Wartość miejskich terenów, które oddaje ratusz, szacuje się na 40 miliardów złotych - koszt czterech nowych linii metra. Dotąd, jak wynika z wyliczeń samorządu, oddano już 2,5 tysiąca działek, drugie tyle objęto roszczeniami. Jak szczerze wyraził pewien urzędnik, w sumie 40 mld zł "leży zamrożone pod ziemią" - boiskami szkolnymi, parkami, kamienicami itp. Żeby wykopać miliony, trzeba jednak najpierw wykopać ludzi.
Problem bowiem właśnie w tym, że na owych terenach od lat mieszkają tysiące rodzin, żyjących w odbudowanych po wojnie kamienicach, korzystających ze skwerów, parków, uczniowie szkół wraz boiskami, które ratusz planuje zwrócić za stuprocentowym odszkodowaniem lub w naturze. Działki wyceniane są według dzisiejszych stawek rynkowych, mimo że to mieszkańcy Warszawy najczęściej własnymi siłami wynieśli tysiące kamienic z gruzów (słynny "czyn społeczny") - po wojnie stolica była bowiem pobojowiskiem. Wymownie ilustrują to choćby historyczne ortofotomapy oraz miejska rekonstrukcja filmowa pt. Miasto Ruin: www.miastoruin.pl).
Mięsna wkładka
Pozostałe kraje post-socjalistyczne załatwiły problem roszczeń systemowo, szanując prawa mieszkańców: spadkobiercy lub firmy, które skupiły od nich roszczenia mogą liczyć najwyżej na częściowe odszkodowanie finansowe. W Polsce problem ten najmocniej dotknął Warszawę: nie czekając na ustawę regulującą reprywatyzację, ratusz zdecydował się oddawać miejskie działki bez względu na prawa i potrzeby mieszkańców. Tego rodzaju reprywatyzacja najbardziej odbija się na kondycji życia mieszkańców lokali czynszowych, którzy są przejmowani wraz ze swoją kamienicą niczym towar, "wkładka mięsna": prywatny inwestor ma często inne plany wobec budynku, zaczyna więc nękać mieszkańców: podwyższa czynsz do niebotycznej stawki (nawet 99 zł za metr), wpędza w zadłużenie, odcina prąd, wodę, gaz, w końcu - eksmituje. Wielokrotnie odbywa się to z naruszeniem prawa - kamienicznicy łamią ustawę o ochronie praw lokatorów wyrzucając ludzi nawet bez wyroków eksmisyjnych (patrz choćby: reportaż TVN pt. "eksmisja tuż przed wigilią"). Nierzadko też nowi właściciele posuwają się do bezpośrednich gróźb wobec "opornych" lokatorów: historie uporczywego nękania całych rodzin znane są niemal na każdej ulicy na Pradze, Śródmieściu, Ochocie, Mokotowie, Woli. Najbardziej dobitnym przejawem odczłowieczenia ludzi, którzy są rzuceni na żywioł i trafiają w ręce prywatnych profesjonalistów, jest tragiczna historia Joli Brzeskiej: działaczki lokatorskiej i mieszkanki kamienicy przy ul. Nabielaka - ostatniej lokatorki, z którą nie mógł sobie poradzić właściciel tej i parudziesięciu innych kamienic, Marek Mossakowski. Jola Brzeska została porwana 1. marca 2012 roku i spalona żywcem w Lesie Kabackim w Warszawie. Warto pamiętać, że dużo wcześniej Brzeska sygnalizowała policji przejawy jej nękania: zakłócanie ciszy nocnej, próby włamania (kamienicznik użył nawet szlifierki kątowej by wyciąć blokady drzwi do mieszkania Joli). Lokatorka apelowała także do miasta, by wsparło ją jakkolwiek w obronie przed grupą Mossakowskiego - bez skutku.
Po tragicznej śmierci Brzeskiej, która jest uwieńczeniem logiki "darwinizmu społecznego", wolnej amerykanki, zupełnie dzikiej formy kapitalizmu aprobowanej przez ratusz, coraz więcej mieszkańców zdaje sobie sprawę z efektów deficytu demokracji, braku realnego wpływu na swój los i charakter swojego miasta.
Obywatelu, radź sobie sam
Jednocześnie, ogromna skala (re)prywatyzacji - 97 procent przedwojennej Warszawy - nieuchronnie tworzy konflikty na gruncie własności prywatnej. Całkowicie naturalnie, ludzie zamieszkujący od lat tereny oddawane w prywatne ręce, nie godzą się zapomnieć o swojej godności i przywiązaniu do miejsca zamieszkania. Wbrew opiniom ratusza i zapalonych dziennikarzy, konflikty z prywatnymi właścicielami i opór wobec polityki miasta nie wynika z osobliwych chęci krnąbrnych mieszkańców - jest on bezpośrednią konsekwencją tejże polityki. To inwestorzy nakładają bowiem ogromną presję na społeczeństwo - władze zaś ignorując nasze apele, wysyłają nam prosty sygnał: "radź sobie sam".
Jak sobie radziliśmy do tej pory? Według świeżego raportu NIK na temat konstytucyjnych i ustawowych zobowiązań samorządów w polityce mieszkaniowej:
w Polsce brakuje 1,5 mln mieszkań i stan ten nie zmienia się od dziesięciu lat. Konieczność wycofania z użytku ze względu na stan techniczny ok. 200 tys. mieszkań dodatkowo pogłębi ten deficyt. Ponadto z rządowych analiz wynika, że 6,5 mln Polaków mieszka w warunkach tzw. "nędzy mieszkaniowej" - nie odpowiadających przyjętym normom i standardom.
Wszystkie te informacje są zbieżne z obserwacjami i doświadczeniami mieszkańców Warszawy - poza jedną: problemem nie jest tyle brak mieszkań, co ich cena i zagospodarowanie.
Według najnowszych szacunków władz Warszawy, w domenie miejskiej w stolicy jest sześć i pół tysiąca pustostanów, z czego 4,294 uznano za będące w dobrym stanie technicznym. Należy do tego doliczyć ok. 3000 pustostanów w budynkach już sprywatyzowanych. Jednak okazuje się, że najwięcej lokali świeci pustkami w nowych blokach. Instytut Ekonomiczny NBP szacuje, że w latach 2009-2010 liczba pustych lokali na rynku pierwotnym się nie zmieniła, wynosząc całe 25 tysięcy. W dodatku, jak wyliczają prywatne agencje, jak REAS, właściciele 7,5 tysiąca mieszkań w 2008 roku to nie mieszkańcy szukający dachu nad głową, a inwestorzy - często firmy kupujące nawet po kilkanaście lokali na spekulacje ich ceną.
W taki oto sposób, "mieszkanie" - element objęty konstytucją jako podstawowe prawo człowieka - staje się czystym towarem, często będąc używane niezgodnie z pierwotnym przeznaczeniem, a właściwie po prostu nieużywane.
Wobec braku alternatywy w postaci wystarczającej liczby mieszkań czynszowych, ceny prywatnych mieszkań szybują, rośnie bańka spekulacyjna a wraz z nią - liczba pustostanów oraz ludzi bez dachu nad głową.
W sumie, pustych mieszkań w Warszawie jest więc ok. 40 tysięcy. Na większość z nich ludziom brakuje pieniędzy - inne, jak unikalne, przedwojenne kamienice mieszkalne, zmieniają się w biurowce i apartamenty dla nielicznych lub zawalają się w kupę gruzu.
Dyscyplina przez nędzę mieszkaniową
Mieszkanie zaś właśnie dlatego jest powszechnie uznane za podstawowe prawo człowieka, ponieważ jego brak kwestionuje szereg innych praw: bez niego człowiek nie jest pełnoprawnym obywatelem. Rzucając mieszkania na wolną amerykankę, spekulacje, masowe prywatyzacje, podkopuje się u ludzi możliwość pełnego udziału w życiu i otoczeniu, zniewala się ich. Gdy jedyną oferowaną nam gwarancją w życiu jest dług zaciągnięty na 40 lat, żeby go spłacić, musimy imać się każdej śmieciowej pracy, żywić się najsłabszej jakości posiłkami, rezygnować z naszych życiowych pasji i udziału w tworzeniu otoczenia. Po kilku latach dzikiego kapitalizmu, tak jak coraz mniejszy jest procent "masła w maśle", tak też samo nasze życie zredukowano do kilku powtarzalnych gestów.
Właśnie dlatego, wbrew słowom ratusza i niektórych dziennikarzy, to nie my zwykliśmy naruszać wolność kogoś innego okupując te opuszczone rudery - co jest doprawdy niczym wobec prawdziwych szwindli na skalę całego miasta: tysięcy kamienic i parków oddawanych za darmo. To nam odebrano wolność wyboru, w jakim mieście chcemy żyć.
W końcu, to nie my wchodzimy na czyjś teren bez pytania - to nas, "przaśnych", bez pytania usuwa się poza horyzont, by stworzyć miejsce dla komercyjnej pustyni.
Dlatego też okupując pustostany w aktach protestu wobec zapędów miasta-firmy, a także blokując eksmisje, prywatyzacje i zabudowy skwerów, walczymy o podstawowe prawa, które dawno zostały odebrane temu społeczeństwu. Wchodząc do pustostanu, wychodzimy z narzuconej nam nieludzkiej i anty-społecznej logiki. Odmowa wejścia w tę logikę wiąże się z tym, że możemy w końcu działać społecznie, według sumienia, realizować swoje pasje. Wbrew opiniom niektórych, wchodzimy do pustostanów nie po to, żeby coś z nich wynieść, ale przeciwnie - żeby coś wnieść. Tym czymś jest duch twórczego oporu wobec systemu, który dostrzega w nas tylko kapitał, względnie - śmieci.
Jeśli celebrowana przez władze "postawa obywatelska" możliwa jest dziś przede wszystkim podczas okupacji i stale kryminalizowana, tym gorzej dla władz. Historia uczy bowiem, że wszystkie rządy "prawa", które brukały podstawowe prawa człowieka, okazały się być tylko tymczasowe. Także dziś, rozwiązania proponowane przez nasze wolnorynkowe władze, jak również same te władze, mogą się okazać bardziej tymczasowe niż skłoting. Odzyskamy miasto.
Kolektyw Syrena
źródło: Le Monde Diplomatique - edycja polska
(tekst pochodzi z broszury Okupuj i stawiaj opór - zbioru o okupacjach w Europie i USA, wydanego z okazji pierwszych urodzin Syreny: zamów na syrena@zoho.com)
Warszawski „Okrągły Stół Mieszkaniowy”: Farsa jakiej dotąd nie było, bez udziału lokatorów
Czytelnik CIA, Nie, 2012-05-13 15:39 Lokatorzy | PublicystykaW dniu 15 maja odbędzie się w siedzibie Gazety Wyborczej tzw. „debata o problemach mieszkaniowych”… bez udziału lokatorów. Komitet Obrony Lokatorów został poproszony o zareklamowanie tej „debaty”, której formuła zakrawa wyraźnie na farsę.
Po raz kolejny, przedstawiciele elit organizują dyskusję o problematyce mieszkaniowej bez udziału samych zainteresowanych. A przecież nie brak w Warszawie aktywnie działających lokatorów, którzy doświadczyli problemów związanych z polityką mieszkaniową na własnej skórze i którzy działają w obronie innych ludzi. Ale ich głos został całkowicie pominięty… Nie zaproszono ŻADNEGO lokatora do panelu dyskusyjnego.
Organizator debaty, Piotr Pacewicz z „Gazety Wyborczej”, reklamuje spotkanie takim oto protekcjonalnym tonem: „Czy Gronkiewicz-Waltz dogada się z Robin Hoodem? To trochę tak, jakby do debaty o przyszłości lasu Sherwood usiedli przy jednym stole szeryf z Nottingham i Robin Hood.”
Wszystko wskazuje na to, że lokatorzy po raz kolejny nie zostali potraktowani poważnie. Twierdzenie, że „głównym celem debaty jest szukanie rozwiązań z udziałem wszystkich stron sporu: władz Warszawy, lokatorów i ich przedstawicieli, reprezentantów dawnych właścicieli, a także urbanistów i prawników” brzmi dość dziwnie, skoro lokatorów do panelu nie zaproszono.
Komitet Obrony Lokatorów wyraża swój sprzeciw wobec takiej formy „debaty”, w której lokatorzy są traktowani przedmiotowo i nie pozwala się im występować we własnym imieniu. Mają być zamiast nich ich „przedstawiciele”, których nikt nie konsultował z głównymi organizacjami lokatorskimi działającymi w Warszawie.
Wygląda więc na to, że o tym, kto jest „przedstawicielem” lokatorów decydują organizatorzy tzw. „debaty”, czyli Agora i Fundacja Schumana.
Nic w sumie dziwnego w tym, że przedstawiciele elit wolą słuchać polityków i „ekspertów” niż mieszkańców i ludzi realnie zaangażowanych w pomoc lokatorom. Ale powinno być powiedziane w sposób jasny, że to jest dyskusja o lokatorach bez udziału lokatorów.
Ze strony polityków, władz miasta i osób odpowiedzialnych za wadliwą politykę mieszkaniową zostali zaproszeni m.in. Hanna Gronkiewicz-Waltz, Marcin Bajko, Mirosław Szypowski, Marcin Święcicki, Ewa Malinowska-Grupińska. Z drugiej strony, zaproszono jedną osobę, z jednej organizacji lokatorskiej, która zna problem raczej od strony socjologicznej. Przy każdej takiej dyskusji, przedstawiciele władz Miasta zasypują słuchaczy swoimi interpretacjami prawnymi, na które ktoś, kto nie ma bieżącej wiedzy o faktycznie występujących problemach lokatorskich nie będzie w stanie w satysfakcjonujący sposób odpowiedzieć. Wydaje się, że jest to zabieg celowy, który ma służyć temu, by sprawić wrażenie, że lokatorzy nie mają argumentów merytorycznych w dyskusjach z władzami miasta. A jest to oczywistą nieprawdą. Organizatorzy debaty zadbali o to, by nikt z lokatorów nie zasiadł w panelu, by nie była możliwa merytoryczna obrona stanowiska lokatorów.
Nie dziwi nas więc wcale, że po tylu latach ignorowania zaproszeń na dyskusje na tematy lokatorskie, tym razem prezydent Warszawy Hanna Gronkiewicz-Waltz zapowiedziała swoją obecność. Stało się tak, gdyż może być pewna, że działacze lokatorscy, którzy mogliby skonfrontować ją z merytorycznymi argumentami, nie zostali zaproszeni do udziału w panelu dyskusyjnym.
Z tego względu, w jasny sposób oświadczamy, że planowana „debata” jest jedynie farsą, a lokatorzy mają w niej pełnić tylko rolę statystów, o których dyskutować będą inni. Wiele wskazuje na to, że ta „debata” będzie bardzo powierzchowna, a każdy z mówców będzie mieć najwyżej 5-6 minut na swoją wypowiedź. A w podsumowaniu debaty, mają brać udział politycy, władze miasta i organizatorzy debaty, a lokatorzy (a nawet ich wybrani przez organizatorów „przedstawiciele”) - już nie.
W odpowiedzi na taki sposób traktowania lokatorów możemy jedynie oświadczyć, że naszą działalność będziemy kontynuować oddolnie, wśród samych zainteresowanych i w obronie ich praw, wbrew tragicznej w swoich skutkach polityce miasta stołecznego Warszawy.
Na samej „debacie” jednak będziemy, mimo iż Komitet Obrony Lokatorów został pominięty przez organizatorów.
Komitet Obrony Lokatorów
Śląskie Środowisko Antyfaszystowskie wspiera Antykongres
Alan, Nie, 2012-05-13 00:19 Kraj | Gospodarka | PublicystykaJerzy Buzek, Wojciech Kuśpik (inicjator Kongresu) czy Jan Kulczyk, zadbali by Europejski Kongres Gospodarczy ( EEC ) nosił miano najważniejszej imprezy biznesowej w Europie Środkowej. Co roku wydarzenia Kongresu relacjonuje ok. stu tytułów prasowych i stacji telewizyjnych z Polski i Europy. Europejski Kongres Gospodarczy planowo, swoim prestiżem miał podnieś rangę województwa śląskiego wśród innych polskich województw, rangę Polski na europejskiej arenie politycznej, ambicją EEC również jest zrobienie z Polski na kilka dni międzynarodowego centrum polityczno-biznesowego, co automatycznie ma roznieść się szerokim echem dzięki mediom na ogólnoświatowej scenie polityczno-biznesowej.
Wyścig trwa, ale co z nami? Podczas Europejskiego Kongresu Gospodarczego, przez 3 dni, podczas ponad 100 debat, politycy i biznesmeni z Polski i zagranicy będą dyskutować m.in. o kryzysie gospodarczym, rynku nieruchomości komercyjnych w Europie Centralnej, braku zaufania społeczeństwa do instytucji państwa, polityce energetycznej, organizacji systemu ochrony zdrowia, zarządzania przestrzenią miasta, polsko–chińskiej współpracy gospodarczej, budżecie finansowym UE, finansach publicznych, czy uniwersytetach.
W momencie, gdy zeszłoroczny Kongres kosztował 500 tysięcy zł z pieniędzy publicznych, a całość jego organizacji wyniosła ok. 5,5 miliona zł, gdy politycy stosują wobec nas taktykę wykluczenia sądząc, iż budowy osiedli kontenerowych są rozwiązaniem problemu dla nierówności społecznych, żaden panel dyskusyjny nie przyczyni się do zmiany słów w czyny.
Ponieważ Europejski Kongres Gospodarczy jest w Katowicach organizowany już po raz czwarty, wiemy, że w żaden sposób nie przyczyni się on do polepszenia warunków życia obywateli, a jest jedynie organizowanym z pieniędzy podatników wielkim bankietem dla polityków i biznesmenów, który w mediach ma stwarzać pozór szczytu politycznego, dzięki któremu wszystkim będzie żyło się lepiej.
Europejski Kongres Gospodarczy to kolejne wydarzenie, podczas którego decyzje zapadną bez udziału osób zainteresowanych. Jego celem jest stworzenie odpowiednich warunków do zawarcia umów na płaszczyźnie najbardziej istotnych, dochodowych sektorów gospodarki.
Nie możemy liczyć na polityków i biznesmenów, którzy dzięki naszym podatkom popijają wspólnie szampana i załatwiają prywatne interesy mydląc nam oczy troską o obywateli. Może o tym świadczyć cytat inicjatora Kongresu W. Kuśpika: "...gdy sześć tysięcy osób się spotyka i przez trzy dni dyskutuje, zarówno na panelach jak i w kuluarach [sic!], to jestem przekonany, że wiele nowych biznesów powstaje".
Sprzeciwiamy się Europejskiemu Kongresowi Gospodarczemu, ponieważ uważamy, że jest niedemokratyczny, elitarny, organizowany z pieniędzy podatników, ale nie dla obywateli.
Nie chcemy Europejskiego Kongresu Gospodarczego, żądamy budżetu partycypacyjnego, który chociaż w małej mierze pozwoli decydować nam o funduszach przeznaczanych na wydatki społeczne
Nie chcemy drogich stadionów na Euro 2012, chcemy Chleba Zamiast Igrzysk!
To my – zwykli mieszkańcy, ponosimy na co dzień skutki obecnego kryzysu, dlatego nie będziemy słuchać na ten temat wywodów bogatych polityków i bankierów – zatrzymamy EKG!
Federacja Anarchistyczna Śląsk
Śląskie Środowisko Antyfaszystowskie
Dobrobyt z wyzysku
Czytelnik CIA, Pią, 2012-05-11 23:04 PublicystykaCo czuje osoba zwolniona z pracy? Na pewno strach o przyszłość własną i swoich bliskich. Dotąd, pewność jutra w państwach zachodniej Europy gwarantowały osłony socjalne, ale powoli odchodzi to w przeszłość. W Hiszpanii oraz Grecji, mimo cięć budżetowych, sytuacja pracowników pogarsza się nie z miesiąca na miesiąc, ale z tygodnia na tydzień. Ludzie tam tracą pracę w zastraszająco szybkim tempie i nie znajdują nowego zatrudnienia. Inne kraje europejskie również mają poważne problemy z ubożejącym szybko społeczeństwem. Mimo tego, wszechobecne ponadnarodowe firmy, korporacje oraz banki nadal notują zyski, poprzez niskie płace, braku funduszy socjalnych, zatrudnienia pracowników poprzez firmy zewnętrzne. Niewielka grupka uprzywilejowanych ludzi decyduje o życiu większości na świecie, czy są to politycy czy biznesmeni, łączy ich jedno: brak zrozumienia dla podstawowych praw ludzkich, jakim są prawo do mieszkania w godnych warunkach, do godnej pracy, a co za tym idzie także godnej płacy. Nie są to hasła populistyczne, jak twierdzą zwolennicy wolnego rynku, ale podstawowe elementy naszego życia. Nie możemy w połowie żyć, w połowie jeść i w połowie mieszkać. Niestety dziś taką formę pracy oferują nam pracodawcy, na pół gwizdka, przy biernej roli państwa.
Upadek mitu „American Dream”
Jedną z cech charakterystycznych mieszkańców Stanów Zjednoczonych jest silny indywidualizm. Objawia się on m.in. w posiadaniu własnej broni na wypadek najścia na dom przez intruza. Jednak w drugiej połowie 2008 roku, przedstawiciele amerykańskiej klasy średniej obawiali się najbardziej w swoich domostwach nie złodzieja czy mordercy, ale osoby komornika w asyście policji. Był to znak niechybnego pożegnania się z dachem nad głową, z perspektywą wylądowania wprost na ulicy jeszcze tego samego dnia. Oczywiście dotyczyło to osób zwolnionych z pracy, mających długi wynikłe z zaciągniętego kredytu hipotecznego. Aspiracje, ambicje tych ludzi zostały przyhamowane raz na zawsze. Marzenia o lepszym życiu, statusie społecznym rozsypały się niczym domek z kart. W mgnieniu oka zmienili swoje wspaniałe domy z wypielęgnowanymi trawnikami na mieszkanie w samochodzie lub schronisku dla bezdomnych. Częstym krajobrazem amerykańskich przedmieść stały się teraz opustoszałe domy jednorodzinne. Pewien Amerykanin biorący udział przy eksmisjach, przyznał ekipie telewizyjnej, kręcącej dla stacji „Planet” dokument o światowym kryzysie, że przed 2008 rokiem nie miał za dużo pracy. Wykonywał ją tylko raz dziennie, ale po załamaniu się amerykańskiego rynku nieruchomości liczba zleceń zwiększyła się do trzydziestu eksmisji na dzień. Powodem było to, że ludzie tracili pracę i nie byli w stanie spłacać kredytu hipotecznego.
Dlaczego tak się stało? Co było tego powodem? Rynek finansowy jest ważną częścią amerykańskiej gospodarki. To właśnie w Stanach Zjednoczonych istnieją najpotężniejsze banki oraz korporacje finansowe na świecie, ich lobbyści nie opuszczają murów amerykańskiego kongresu ani na jeden dzień. Są w stałym pogotowiu, by dbać o interesy swoich zleceniodawców. Są bardzo skuteczni, ale również dlatego, że wzajemna zależność biznesu i polityki jest bardzo silna w Stanach i ma długą tradycję. Postać Henry’ego Paulsona, związanego ze wspomnianym już bankiem inwestycyjnym „Goldman Sachs”, jest tego świetnym dowodem. Pełnił on rolę dyrektora generalnego i przewodniczącego rady nadzorczej tego banku. W 2006 roku zrezygnował z zajmowanej tam posady, ponieważ prezydent George W. Bush mianował go w swojej administracji sekretarzem skarbu. Jeszcze będę o nim wspominał. To właśnie banki inwestycyjne, na czele z „Goldman Sachs” odegrały istotną rolę w wywołaniu kryzysu w Ameryce. „Goldman Sachs” pojawił się na giełdzie w połowie lat 90-tych, gdy prezydentem Stanów Zjednoczonych był Bill Clinton, z którym Amerykanie kojarzą czasy prosperity, a tak naprawdę były to czasy największych machlojek w sektorze finansowym. Polityką tego banku była maksymalizację zysków (skutkowało to profitami dla członków zarządu). Inne banki inwestycyjne poszły za przykładem Goldman Sachs przesuwając uczciwość w emitowaniu akcji danej spółki na plan dalszy. Zaczęła się gra o wysoką stawkę, mianowicie o nowych klientów. Prezydent Bill Clinton oraz jego następca George W. Bush swoimi decyzjami o zmianie prawa bankowego ułatwili instytucjom finansowym udzielanie kredytów hipotecznych bez żadnych zabezpieczeń, dzięki czemu mało zarabiający Amerykanin mógł zamieszkać w domu, na który de facto nie było go stać. Skomplikowaną rzeczą jest opisywać z ekonomiczną dokładnością jak powoli była nadmuchiwana bańka spekulacyjna na amerykańskim rynku nieruchomości, bo wszyscy wiemy, że cel był jeden - największe zyski dla finansjery z Walter Street. Pęknięcie tejże bańki widzieliśmy na własne oczy, skutki również były tragiczne dla wielu obywateli USA, którzy z dnia na dzień tracili swoje domy, a na ich miejsce pojawiali się nowi mieszkańcy lub w wielu przypadkach domy pozostawały puste. Amerykańskie prawo eksmisyjne nie chroni praw mieszkańców przed wyrzuceniem na bruk, można uznać je wręcz za antyludzki akt prawny.
Potem nastąpiły wydarzenia, które przeczą zasadzie głoszonej przez kapitalistów: niezależność wolnego rynku od działań państwa. Mianowicie jedną z naczelnych zasad kapitalistycznego systemu jest brak interwencji państwa w wolny rynek, który powinien być regulowany przez prywatny kapitał. Gdyby władze amerykańskie nie raczyły interweniować w ratowanie banków inwestycyjnych takich jak: Goldman Sachs, Morgan Stanley czy słynny Lehman Brothers (który i tak upadł), dokładając do nich z pieniędzy podatników, one z pewnością by upadły, pociągając w otchłań resztę amerykańskiej gospodarki. Politycy z waszyngtońskiego Kapitolu oraz administracji prezydenta Busha Jr. przestraszyła taka wizja przyszłości. Wiedzieli doskonale, że amerykańscy bankowcy mogą pociągnąć ich ze sobą na samo dno. Trudno zatem było oczekiwać innej reakcji ze stronny Bena Bernanke, obecnego przewodniczącego Amerykańskiego Banku Centralnego (FED-u) oraz Henry’ego Paulsona, których celem nadrzędnym nie było ratowanie bezpośrednich ofiar polityki kredytowej banków inwestycyjnych, ale samych instytucji finansowych, z którymi byli powiązani w przeszłości. Plan Paulsona (od nazwiska sekretarza skarbu) była najbardziej kosztowną interwencją finansową w rynek bankowy. Dzięki temu banki inwestycyjne oraz inne podmioty finansowe przetrwały prowadząc nadal tą samą politykę maksymalizacji zysków, ale tym razem kosztem pracowników, przy ostrożnej kontroli przychylnej im od zawsze państwowej administracji.
Upadek mitu American Dream mówiący o lepszym, bogatszym życiu, pełniejszym dla wszystkich według zdolności czy osiągnięć, jest bolesną nauczką dla samych Amerykanów, ale nie dla kasty bankowców. Układy na styku biznesu i polityki od lat decydują o losach tego państwa. Własne zdolności, osiągnięcia to za mało. Cenę tego amerykańskiego snu płacą zwykli obywatele pozostawieni na łasce i niełasce tamtejszego systemu opieki społecznej, który nie gwarantuje nic poza strawą oraz miejscem w noclegowni. Na ironię losu zakrawa fakt, że największymi beneficjentami pomocy państwowej w USA, kraju do szpiku kości liberalnego, byli nie obywatele, ale największe banki komercyjne. Niestety pogrążonemu w problemach społeczeństwu amerykańskiemu media będą dawać kolejną porcję tematów zastępczych związanych z wyborami prezydenckimi. One niczego nie rozwiążą, wiedzą o tym dobrze uczestnicy Ruchu Okupacji Wall Street, z którego nieustanie przegania ich policja. Oni jednak wracają tam z powrotem. Mają ku temu powód, ostatnie dane pokazują wzrost bezrobocia w ich kraju. Tymczasem Wal-Mart ma nadal zyski ze sprzedaży w swoich sklepach.
Dał nam przykład Wal-Mart jak wyzyskiwać ludzi mamy
Wal-Mart to znana sieć sklepów oferująca towary o bardzo niskich cenach. Klientami sklepów sieci Wal-Mart są osoby o małych dochodach. Jest jednym z największych pracodawców w Stanach Zjednoczonych, zatrudnia 1,8 mln osób. Ma swoje sklepy również na terenie sąsiedniej Kanady oraz Meksyku. Od dawna krytykowany za wyzysk swoich pracowników Wal-Mart chce wejść na polski rynek i przejąć sklepy należące do niemieckiego giganta, sieci Real. Wal-Mart osiąga zyski dzięki niskim płacom, braku osłon socjalnych oraz zakazowi zakładania związków zawodowych. Robert Greenwald nakręcił film dokumentalny o znamiennym tytule „Wysoki koszt niskich cen”, gdzie pokazuje ciemne strony handlowego giganta. Sieć ta nie zaprzestała traktować swoich pracowników jak współczesnych niewolników. Niestety znajduje również naśladowców w europejskich sieciach supermarketów, które stosują podobną politykę zatrudnienia, m.in. w Polsce.
Euronędza
Po tym jak kraje zachodnioeuropejskie zaczęły mieć problemy z kryzysem finansowym polscy internauci nie kryli satysfakcji z tego dając upust swojej głupocie na wszelakich forach internetowych. Wynikało to z tego że jedni ślepo wierzą w amerykański model rozwoju, a drudzy zazdroszczą europejczykom ich zdobyczy socjalnych. Niestety ten jedyny pozytywny element, który odróżniał większość krajów starego kontynentu od Stanów Zjednoczonych, powoli zostaje ograniczany przez cięcia finansów publicznych. Hiszpanie czy Grecy wyrażają swój gniew na ulicach. Trudno im się dziwić. Z dnia na dzień dowiadywali się, że ich kraje mają problemy gospodarcze, a rządy oszukiwały i przyzwalały na oszustwa sektora finansowego, za które oni teraz muszą płacić wysoką cenę. Niechęć zwykłych Hiszpanów jest nie tylko kierowana do obecnych polityków, ale również do współsprawcy kryzysu w ich kraju, byłego już premiera Jose Marii Aznara. Ten były polityk konserwatywnej Partii Ludowej był szefem hiszpańskiego rządu przez osiem lat (lata 1996 – 2004). Dwie pełne kadencje parlamentarne. Doprowadził do obniżenia obciążeń dla przedsiębiorstw, wprowadzając elastyczne formy zatrudnienia (skąd my to znamy), co doprowadziło do obniżenia pensji i gorszych warunków pracy. Sprzyjał amerykańskiemu kapitałowi finansowemu, który silnie inwestował w hiszpański sektor bankowy. Kiedy przyszło załamanie ze Stanów Zjednoczonych, te właśnie hiszpańskie banki odczuły to jako pierwsze. Z dnia na dzień zwalniano ludzi z pracy. Nie zapobiegło to dalszym cięciom, obniżaniu wynagrodzeń. Pomimo interwencji „lewicowego” premiera Jose Luisa Rodrigueza Zapatero ratujących sektor bankowy i wzywania Komisji Unii Europejskiej do ocalenia hiszpańskiej gospodarki, nie udało się zapobiec rozprzestrzenianiu się kryzysowi w jego kraju. Banki upadały, ludzie tracili pracę, państwo zaczęło ciąć wydatki na pomoc socjalną i naukę. Młodzi Hiszpanie czuli i wciąż czują się oszukani przez swoich polityków, a teraz nowy rząd dał im na dokładkę podwyżkę czesnego za studia, cofając im jednocześnie państwowe dotacje.
Trzeba wspomnieć, że to właśnie wśród nich jest najwyższe bezrobocie w UE. Wielu hiszpańskich studentów o małych dochodach może nie ukończyć swoich kierunków. Taka sama sytuacja jest w Grecji, gdzie „lewicowy” rząd oszukiwał nie tylko międzynarodowe organizacje, ale przede wszystkim samych Greków, na których przerzucił odpowiedzialność, za swoje wcześniejsze działania. Cięcia w wydatkach publicznych nie pomogły ani Hiszpanii, ani Grecji, Włochom czy Portugalii, ale za to zwiększyły ubóstwo wśród obywateli tych państw. Spełniając wolę Międzynarodowego Funduszu Walutowego, tak silnie powiązanego ze Stanami Zjednoczonymi (i to nie tylko siedzibą w stolicy tego kraju) oraz Europejskiego Banku Centralnego w usztywnianiu wydatków, europejskie rządy zapędziły się w jeszcze większe kłamstwa, by tylko uzasadnić tym swoje działania. Pokazały jednak swoim obywatelom, że zawsze stały po stronie bogatych, ratując wyłącznie ich interesy. Jestem ciekaw jak wytłumaczą to, że amerykańskie korporacje, firmy oraz banki mają nadal krociowe zyski ze swojej działalności na terenie Europy? Pozwalają na ucieczki dużych firm ze swoich krajów do Chin czy Indii, byle tylko zwiększyć swoje zyski i nie płacić podatków. Przykładem niechże będzie duma Holandii, firma Philips, która już jakiś czas temu przeniosła całą produkcję do ChRL. Była ona jeszcze do niedawna najważniejszym holenderskim pracodawcą. Wciąż dobrze trzymają się jeszcze państwa Skandynawskie, które pomimo rzekomo rozbuchanego systemu socjalnego nie tną wydatków. One jednak nie były głównym celem amerykańskiej spekulacji. Już widać gołym okiem, że polityka cięć, przerzucania na zwykłych ludzi odpowiedzialności za własne błędy oraz przymykania oczu na malwersacje finansistów zarówno krajowych, jak i powiązanych z obcym kapitałem (na ogół pochodzącym z USA) przez europejskich polityków, skończyć się może nie najlepszym finałem, nieszczęśliwie dla samych europejczyków.
Pomimo zaklinania rzeczywistości przez konserwatywny rząd Davida Camerona, Brytyjczycy jakoś nie wierzą w swoją świetlaną przyszłość, jak wtedy gdy bez zastanowienia zadłużali się i kupowali akcje islandzkich banków, które były powiązane z amerykańskim rynkiem nieruchomości, poprzez posiadanie dużej ilość tzw. toksycznych aktywów banków inwestycyjnych, które w momencie wybuch kryzysu stały się bezwartościowe. Dziś codziennością jest zamykanie sklepów jeden po drugim, nawet na prestiżowych ulicach brytyjskich miast. Spadek konsumpcji na Wyspach, tak przestraszył rząd Camerona, że ten zapewnia, że gospodarka kraju się odbije natychmiast po zakończeniu najbliższych Igrzysk Olimpijskich, byle tylko zwiększyć konsumpcję wśród społeczeństwa. To podobnie jak u nas z Euro 2012. Na razie Brytyjczycy są wstrzemięźliwi we wpadaniu w zakupowy szał i są bardzo oszczędni w wydatkach.
Zgoda na wyzysk jaką zastosował hiszpański rząd premiera Jose Marie Aznara wobec swoich obywateli przez różnej maści podmioty gospodarcze o różnym pochodzeniu kapitału może być ostrzeżeniem dla premiera Donalda Tuska, który stosuje tę samą taktykę u nas. Pewnie nie wyciągnie z tych doświadczeni żadnej lekcji stawiając jak inni światowi politycy wyższość wolnego rynku nad ludzkimi potrzebami.
Syndrom zamykanych sklepów, czyli coraz częstsza rzeczywistość zielonej wyspy
Tak wygląda witryna sklepu z zabawkami na ulicy Nowy Świat w Warszawie. Tak, tak! Sklep nie przechodzi remontu, splajtował.
Na warszawskim, Nowym Świecie nieopodal salonu Empik odstrasza przechodniów swymi zalepionymi witrynami sklep z zabawkami, który niedawno splajtował. Jeszcze nie tak dawno otwierał swoje podwoje dla młodych klientów. Widać było ich mało, bo choć zabawki cieszą oko dziecka, to już nie bardzo jego rodziców. Portfele Polaków są chudsze niż rok wcześniej, pensje są coraz niższe, za to wymagania pracodawców coraz wyższe. Kwitują to ogólnikowym stwierdzeniem o kryzysie i panujących normach zatrudnienia na rynku pracy. Polscy pracodawcy głoszą publicznie swoje teorie ekonomiczne, że jeżeli będą płacić niższe podatki czy składki na ZUS, to na pewno będą bogatsi. A skoro tak, to będą nas chętnie zatrudniać. Już to widzę! Obecnie mają wolną rękę w kwestii zatrudniania. Wedle swego widzi misie, bo na przykład nie mamy doświadczenia, najlepiej trzydziestoletniego, mając zaledwie dwadzieścia pięć lat, zawierając z nami często umowy śmieciowe, każąc się nam przekwalifikowywać piętnaście razy w roku, młodym z łaski swojej pozwalają pracować kilka dni na próbę nie płacąc ani grosza, po czym zwalniają, przyjmując następnych naiwnych. Co z tego, że kodeks pracy mówi inaczej! Jeśli nawet udowodnimy złamanie prawa pracy, wynajmą dobrego adwokata, który na ogół wybroni ich przed sądem, a potem z płaczem pójdą do programu TV Polsat: „Państwo w Państwie” i wyżalą się na antenie jak są gnębieni przez urzędników oraz nieżyczliwych im pracowników, którym się nie chciało nic robić. Menadżerowie, prezesi wielki firm czy kierownicy sklepów sieci supermarketów raczej takich scen nie odstawią, ale za to mogą nam również zatruć życie w pracy dokładając nam nowych obowiązków, bo na przykład firma podlega w chwili obecnej restrukturyzacji, więc trzeba było zwolnić część pracowników. W imię zysku dla centrali firmy.
Znana sieć handlowa Tesco postanowiła w ciągu maja i czerwca tego roku zwolnić 3 tyś. swoich pracowników, co stanowi 10% ogółem zatrudnionych. Decyzja polskiego zarządu firmy była zaskoczeniem dla pracowników. W ciągu trzech lat sieć otworzyła 100 sklepów na terenie kraju, ale nie zwiększyła zatrudnienia. Tesco chce zatrudnić na miejsce zwalnianych pracowników osoby wynajmowane przez agencje zewnętrzne, dzięki czemu, nie musząc im płacić za wykonywaną pracę, zwiększają jeszcze bardziej swoje zyski. Za ostatni rok obrót handlowy wyniósł dla brytyjskiej sieci 12,1 mld obrotu (wzrost o 8,8% r/r). Otwarto także 51 kolejnych sklepów sieci Tesco. Co ciekawe, w Wielkiej Brytanii trend jest odwrotny - Tesco przyjmuje nowych pracowników.
Wszystko składa się w logiczną całość. W Wielkiej Brytanii panuje bezrobocie, spada konsumpcja, więc zyskami z Polski, sieć Tesco ratuje rodzimy rynek. To efekt wychwalanej pod niebiosa przez naszych ekonomistów globalizacji. Nie tylko wspomniane Tesco tak czyni, Carrefour już to zrobił, a inne sieci handlowe również są na drodze do zatrudniania pracowników przez agencje zewnętrzne, byle tylko nie mieć obciążeń finansowych z racji zatrudnienia.
Edukacja, spekulacja
Pamiętam jak co roku w orędziu noworocznym prezydent Aleksander Kwaśniewski wychwalał rosnącą liczbę studiujących w naszym kraju. Jak atrakcyjnym jesteśmy miejscem dla zagranicznych inwestorów. Prawda była taka, że młodych Polaków oszukiwano i sami siebie oszukiwali. Od początku wiara, że studia dadzą świetną pracę, potem awans na dobrze płatnym stanowisku, osobisty rozwój, w końcu musiała zderzyć się z brutalną rzeczywistością. Zagraniczni inwestorzy nie chcieli dziwnym trafem spełniać marzeń młodych Polaków o wspaniałym życiu. Chcieli zysków dla siebie, a młodzi Polacy byli tani, dobrze wykształceni, a także ambitni. Sprzyjało temu dodatkowo wprowadzone przez rząd Leszka Millera elastyczne formy zatrudnienia. Faktycznie tak jak w Hiszpanii pracownicy fizyczni zarabiali mało, umysłowi pracujący w wielkich firmach mieli godziwe płace, ale jednak dalekie od pensji swoich zachodnich kolegów, którzy wykonywali takie same lub podobne czynności.
Konsumpcję na studia nakręcały media, politycy, pracodawcy i przede wszystkim same wyższe uczelnie. Powstawały jak grzyby po deszczu. Nawet w małych miastach takich jak Siedlce istnieje przynajmniej jedna wyższa uczelnia. Wyższe szkół wszelakiego biznesu, sukcesu czy marketingu rodem z barejowskiej komedii oferują w zamian za duże czesne banalną formę nauczania i pewność zakończenia ich z tytułem mgr przed nazwiskiem. Pracodawcy dziś pomstują na młodych mając ich za niedouczony motłoch, który sam nie wie czego chce od życia i jeszcze śmie żądać pracy. Sztuczny pęd do wiedzy zniszczył polskie uniwersytety, zdewaluował wyższe wykształcenie, robiąc z niego nieomalże korporacyjny biznes, na którym wykorzystywana jest naiwność młodych ludzi. Pracodawcy dokładają swoją własną cegiełkę do dobijania polski uniwersytetów chcąc uczynić z nich kuźnię taniej siły roboczej dla swoich firm. Teraz to nauki ścisłe powinny rządzić, mówią ekonomiści pokroju Roberta Gwiazdowskiego oraz Witolda Orłowskiego. Zapominają o tym! Przemysł w Polsce przestał de facto istnieć (poza górnictwem), a sektor budowniczy ma się coraz gorzej. Za nim wyrośnie nam nowe pokolenie inżynierów, speców techniki, będziemy rajem wyzysku dla innego rodzaju biznesu.
RobertHist
Niech się świeci 2 maja!
Czytelnik CIA, Nie, 2012-05-06 17:27 PublicystykaDzień Flagi Rzeczypospolitej Polskiej, nazywany przeze mnie złośliwie Dniem Plagi (z racji nagromadzenia na początku maja świąt patetyczno – patriotycznych), został ustanowiony na mocy ustawy z 20 lutego dnia 2004 roku podpisanej przez Aleksandra Kwaśniewskiego, którego wedle prawdziwie polskiej części społeczeństwa trudno posądzić o głębokie przywiązanie do wartości narodowych. A jednak podpisał! Wypełnił tym samym lukę między wolnym 1 a 3 maja. 2 maja jest już świętem Polonii i Polaków za granicą. Widać w 2003 roku grupa posłów PO uznała, że nasi rodacy za granicą niedostatecznie spajają polskie społeczeństwo więc na wzór - a jakże by inaczej - Stanów Zjednoczonych, ustanowiono dzień Flagi Państwowej. W toku prac nad ustawą nadającą nam to piękne święto, senatorowie uznali wyższość Orła Białego nad barwami narodowymi zmieniając nazwę na Dzień Orła Białego. Sejm tą zmianę odrzucił i mamy od ośmiu lat święto narodowej flagi. Najwyżsi rangą urzędnicy państwowi od prezydenta począwszy, poprzez premiera, marszałków sejmu oraz senatu, dumnie prężą piersi, w które wpinają biało-czerwone kotyliony. Również dziennikarze telewizyjni tego dnia prezentują takie kotyliony.
Odnoszę wrażenie, że znowu politycy zadecydowali za nas narzucając kolejne święto pełne patosu i patriotyzmu. Piszę o tym w kontekście tego, jak media kreują pierwsze trzy dni majowe. Z 1 maja robią zakurzony relikt PRL-u, zapominając, że źródła tego święta tkwią w protestach robotniczych na ulicach Chicago, które miały miejsce na początku maja 1886 roku. Święto ustanowiła w Paryżu II międzynarodówka, a nie towarzysze z Kremla. Jednak dziennikarzy mainstreamowych radiowych czy telewizyjnych nadawców to nie obchodzi, prosty przekaz jest istotą ich pracy. Więc 1 maja to archiwalni Bierut, Gomułka, Gierek, Jaruzelski z towarzyszami z partii na trybunie przed Pałacem Kultury i Nauki w Warszawie pozdrawiający uczestników pierwszomajowego pochodu oraz emeryci z SLD i OPZZ, którzy z sentymentem wspominają stare czasy przed kamerami telewizyjnymi oraz eksperci, historycy zaproszeni do studia, mówiący ogólnikowe frazesy o dawno minionym okresie. Nie zauważa się przy tym, że święto to ma jak najbardziej racjonalne podłoże społeczne. Wyzysk, umowy śmieciowe, brak perspektyw na przyszłość dla młodych Polaków, to tylko kilka problemów, na które tego dnia nikt nie pokusi się odpowiedzieć, poza wyrażaniem radości z wszechobecnego kapitalizmu.
2 i 3 maja to już inna bajka: mnóstwo ludzi na ulicach, placach polskich miast, przemawiających polityków, wspomnienia o tym co było i jak wspaniale, że mieliśmy druga konstytucję na świecie po amerykańskiej z 1787 roku, która u początków swego istnienia wprowadzała prawo wyborcze tylko dla białych oraz cenzus majątkowy. Świętowanie uchwalenia dokumentu sprzed dwustu lat oraz, dzień wcześniej, flagi państwowej jest inicjatywą odgórną, tak jak 1 maja. Nikt jednak nie obniża rangi tych dwóch dni, jednocześnie podbijając w patriotyczne tony o Polsce wolnej, demokratycznej i liberalnej, a że gdzieś kogoś wyrzucają z jego własnego domu czy z pracy, to nie jest istotne dla państwa oraz jego władz. Tego dnia każdy powinien kupić flagę za 5 lub 10 zł i świętować dzień 2 i 3 maja, a następnego dnia z uśmiechem na ustach pójść żyć pod most. Bo wedle jednego z ekonomistów państwo nie jest od tego by się nami opiekować. A może jest już korporacją?
RobertHist
Obłudne przemówienie Komorowskiego
Araste, Czw, 2012-05-03 20:45 Kraj | Publicystyka | Tacy są politycyW dniu święta Konstytucji 3 maja Komorowski postanowił przemówić. Trzeba przyznać, że słuchało się tego z oburzeniem, gdyż za bardzo nie wiadomo do kogo właściwie przemawiał Komorowski: do społeczeństwa czy też do swoich kolesi z rządu, a jeżeli faktycznie do społeczeństwa, to w tym swoim oderwaniu od rzeczywistości, czyżby naprawdę uważał, ze ludzie łykną jego piękne słówka ?
Komorowski: "Dzisiaj nasze najważniejsze polskie pytanie brzmi: co z naszą odpowiedzialnością? Czy jako Polacy, jako naród, razem mamy tyle mądrości, co oni mieli wtedy? Czy mamy mądrość i odwagę, by zmieniać kraj i siebie samych? Czy mamy mądrość i odwagę, by zaprzestać małostkowych sporów? Czy mamy mądrość rozumienia miejsca Polski w Europie i w świecie? Czy mamy odwagę trwania przy swoich europejskich celach i marzeniach? Czy nasza scena polityczna jest dzisiaj bliżej czy dalej od doświadczenia Sejmu Wielkiego, tego sejmu, który wprowadzał Polskę w nowoczesną Europę? Czy ta scena przypomina raczej sejmik szlachecki, taki który niszczy dokonania pokoleń, ośmiesza wielkość i trwoni dziedzictwo?" - pytał prezydent.
Politycy czuja się odpowiedzialni już jedynie za rozkradanie Polski. Natomiast Polacy maja mądrość i odwagę, by zmienić kraj na lepszy. Jednak dziwi to pytanie postawione przez Komorowskiego, gdyż w swoim poprzednim przemówieniu apelował do Polaków, aby nie wychodzili na ulice i nie protestowali podczas Euro 2012, a tym samym, aby nie próbowali zmienić czegoś w swoim kraju. Jednak, nieszczęśliwie dla władz, Polacy maja w sobie mądrość, siłę i odwagę do walki o lepsze jutro i okażą swoje niezadowolenie właśnie podczas igrzysk.
Polacy już dawno zaprzestali małostkowych sporów, gdyż zbrodnicza działalność rządu postawiła przed nimi tak poważne problemy jak nędza, głód, ubóstwo czy bezdomność i muszą się z nimi borykać niemal każdego dnia.
Polacy doskonale rozumieją miejsce Polski w Europie i w świecie. To raczej rząd nie rozumie, gdyż systematycznie oddala nasz kraj od standardów życia w nowoczesnej Europie, a Polacy, o czym się oczywiście nie wspomina, są już z tej Europy wypychani i muszą wyjeżdżać za chlebem do krajów afrykańskich, gdzie nierzadko zarabiają lepiej niż w Polsce. Przy czym rozsiewana propaganda utwierdza Polaków w przekonaniu, ze powinni cieszyć się z dobrobytu jaki mamy, gdyż w Afryce jest jeszcze gorzej. Nic bardziej mylnego. Jeżeli dobrze przyjrzymy się chociażby miastom niektórych krajów tzw. Trzeciego Świata, to Polskę można spokojnie nazwać krajem Dwudziestego Świata.
Jeżeli chodzi o trwonienie dziedzictwa, to specjalizują się w tym właśnie politycy, którzy potrafią trwonić wysiłek milionów Polaków, którzy harują od rana do nocy, ledwo wiążąc koniec z końcem.
Komorowski podkreślił, że konstytucja z 1791 r. "oprócz dumy jest okazją do gorzkiej refleksji; do tego, aby przejrzeć się w lustrze polskiej wielkości, ale i zwierciadle największych polskich wad i małości". - Przecież odpowiedzią na Konstytucję 3 maja, reformy będącej wtedy jedyną nadzieją na ocalenie ojczyzny, nie był wyłącznie entuzjazm i wsparcie. Nowatorski ład prawny miał wielu wrogów. Szkodzili krajowi, ulegali wpływom obcych potęg politycznych. Do dziś Targowica to słowo, które jest i będzie synonimem zdrady" - mówił Komorowski. - "Chociaż ówcześni przeciwnicy reform swoje własne interesy polityczne skrywali pod hasłami patriotyzmu i troski o Polskę, naród dostrzegł ten fałsz. Naród wydał straszliwy werdykt: Targowica to zdrada" - podkreślił prezydent.
Właśnie, drodzy politycy. Czas przejrzeć się w lustrze i dostrzec wreszcie kto tu jest prawdziwym zdrajcą i nie liczy się z głosem narodu. To wy najbardziej szkodzicie Polsce i upadlacie obywateli, a werdykt wydany na was także będzie straszliwy, kiedy ludzie resztkami sił poderwą się do walki o swoja godność.
Komorowski ubolewał, że nadużywa się dziś "wielkich i groźnych słów". - "Hańba, "zdrada", "zbrodnia", "podłość" powszednieją w mediach i w wyobraźni Polaków. Hiperbola, przesada, patos i pompa przepełniają nasz język i deformują spojrzenie na kraj. Wielkie, groźne słowa służą dzisiaj małym propagandowym interesom partyjnym. Nie służą narodowej refleksji- zaznaczył Komorowski. - Warto więc, byśmy na skromnych, zwięzłych kartach Konstytucji 3 maja odnaleźli właściwy język i właściwą miarę do opisywania naszych współczesnych spraw, sporów i problemów - dodał.
Prezydent przypomniał, że ustanowiony 220 lat temu Order Virtuti Militari stworzyli autorzy Konstytucji 3 maja z myślą o tych, "którzy dla ocalenia ojczyzny bronili Konstytucji, szansy na modernizację państwa, dla tych, którzy często ponosili najwyższą ofiarę". Życzył Polakom "tej mądrości i tej odwagi, którą znaleźli w sobie nasi przodkowie 3 maja 1791 r."
Obywatele także ubolewają z powodu nadużyć władzy. Nie dziwi, że mocne słowa powszednieją wobec działań rządu, które doprowadzają do pogarszającej się z dnia na dzień sytuacji milionów Polaków, a oczy głodnych ludzi zawsze będą deformować ich spojrzenie na kraj.
Faktycznie warto na skromnych, zwięzłych kartach konstytucji odnaleźć właściwy język. A to właśnie politycy sami nie przestrzegają konstytucji, z której święta tak bardzo są dumni. Modyfikują przepisy przystosowując je do możliwości dożywotniego pełnienia władzy i zamieniania się tylko od czasu do czasu stanowiskami. Wg konstytucji każdy człowiek jest równy i każdy ma prawo do ochrony życia i bezpłatnego leczenia ratującego mu to życie, a tymczasem chorzy na rzadkie i nieuleczalne choroby są zdani sami na siebie, gdyż ich leczenie nie jest refundowane. Tyle jest warta wasza konstytucja. Jeżeli kogoś stać, niech się leczy sam, jeżeli nie, może sobie umrzeć zgodnie z prawem i w cieniu konstytucji. To właśnie ci chorzy ludzie są ofiarami i ponoszą najwyższą cenę za działalność polityków.
"Prezydent ocenił, że szczególnie ważne jest "znalezienie w sobie chęci i siły do radości świętowania", do okazywania wdzięczności Opatrzności, narodowi, odważnym Polakom sprzed 220 lat, a także dzisiaj, sobie nawzajem, całemu współczesnemu narodowi. - Wszyscy mamy prawo do wspólnoty radosnego świętowania - powiedział Komorowski, pozdrawiając wszystkich Polaków. "
Trafne jest stwierdzenie Komorowskiego, że ważne jest, o ile w ogóle możliwe, znalezienie w sobie chęci i siły do radości świętowania. Faktycznie ciężko jest wykrzesać z siebie siłę do świętowania harującemu dzień w dzień Polakowi, za pensję, która praktycznie wystarcza jedynie na pokrycie kosztów wyżywienia, co i niewolnicy mieli zapewnione za swoją ciężką prace. Nie sposób się cieszyć, kiedy ma się w perspektywie eksmisję na bruk i głodne dzieci. Trudno jest być wdzięcznym za los jaki zgotowali nam rządzący, ale prędzej czy później naród wyjdzie na ulice i również pozdrowi polityków, ale na pewno nie w taki sposób jakiego sobie życzą i jakiego się spodziewają.
Narodowo-socjalistyczny pierwszy maja i jego automatyczna kserokopia
Yak, Czw, 2012-05-03 14:46 Publicystyka | Rasizm/NacjonalizmW dniu 1 maja 1933 r., Hitler ogłosił dzień Pierwszego Maja świętem pracowników. Następnego dnia, nazistowscy bojówkarze zaatakowali biura organizacji pracowniczych, skonfiskowali środki pieniężne należące do związków zawodowych, oraz dokonali masowych aresztowań działaczy walczących o prawa pracowników. Zamiast związków zawodowych, powołano Niemiecki Front Pracy, który obniżył pensje pracowników i pozbawił ich prawa do strajku. Wielcy przemysłowcy przyjęli to z dużym zadowoleniem.
W dniu 1 maja 2012 r., nasz rodzimy narodowy-socializm (w skrócie „nazi” od niemieckiego określenia „Nationalsozialistische”) śnił swoje mokre sny o potędze na ulicach Warszawy, czerpiąc pełnymi garściami z ideologii swoich historycznych protoplastów. W latach 20-tych i 30-tych, hitlerowskie bojówki SA kopiowały pomysły i taktykę lewicowego Rotfrontkämpferbund, w tym walkę strajkową. Od dekady, nacjonalistyczne bojówki kserują styl i taktykę Antify i Czarnego Bloku i przymierzają się do kopiowania walki związkowej (tylko jeszcze nie bardzo wiedzą jak się do tego zabrać). Jak to ujął jeden z użytkowników forum Stormfront, uczęszczanego przez autonomicznych nacjonalistów, „ubieranie się na czarno wygląda 100 razy lepiej niż ogolona głowa z wytatuowaną swastyką”.
Przywiązują wagę do tego, jak wyglądają na ulicy. Prezentacja uliczna ma kluczowe znaczenie. Franz Pfeffer von Salomon, rozwinął wraz Hitlerem dokładne wytyczne dotyczące sposobu prezentowania się bojowników SA w miejscach publicznych, oraz treningu, któremu powinni być poddawani. Jak pisał Hitler:
„Członkowie SA muszą być sprawni fizycznie i koncentrować się na aktywności atletycznej. Boks i jiujitsu są bardzo wskazane. Muszą od początku być wdrożeni do idei wielkiego ruchu i filozoficznej wojny na wyniszczenie Marksizmu i jego wyznawców. Będziemy działać za pomocą masowych marszów, przez zdobywanie ulic”.
Pfeffer dodał do tego własne wytyczne:
„SA ma pojawiać się w miejscach publicznych jedynie w postaci zwartej formacji. To jest najsilniejsza forma propagandy. Siła maszerujących oznacza słuszność sprawy dla której maszerują.”
Wewnętrzne sprzeczności ruchu narodowo-socjalistycznego sprzed 80 lat widoczne są również dziś. Z jednej strony, mamy frakcję Ernsta Rohma, oraz jego antykapitalistycznych bojówkarzy (na nich właśnie wzorują się dzisiejsi autonomiczni naziści) a z drugiej interesy burżuazji, której nacjonalizm musi przecież sprzyjać, by w ogóle mieć szansę zaistnieć na scenie politycznej. Symbioza może działać tylko czasowo – bojówki SA przydają się do czasu, gdy trzeba zniszczyć opozycję polityczną, niezależne związki zawodowe i organizacje polityczne, z którymi narodowym-socjalistom nie jest po drodze. Jednak później, gdy skrajni radykałowie zaczną żądać prawdziwej antykapitalistycznej rewolucji (jak Ernst Rohm i postulowana przez niego „druga rewolucja” w hitlerowskich Niemczech), trzeba ich poświęcić w celu uzyskania przychylności wielkiego przemysłu, który owszem cieszy się z fizycznej likwidacji związków zawodowych, ale ani myśli tolerować jakiejkolwiek odmiany antykapitalizmu. Taki los czeka właśnie automatyczne bydło z ruchu współczesnych nazistów, które kapitał planuje wykorzystać do niszczenia związków zawodowych, by potem zniszczyć ich samych.
Ambiwalencja w sprawach gospodarczych jest charakterystyczna dla obecnego etapu rozwoju strategii narodowo-socjalistycznej. Na tym etapie, chodzi o sprzedanie idei na tyle płytkiej i nie wgłębiającej się w szczegóły, by mogli to „kupić” zarówno zwolennicy narodowego-socjalizmu, jak i narodowego-kapitalizmu (ci od prawicowego „Dnia Gniewu” organizowanego przez gdańskiego kamienicznika Tomasza Urbasia i przedsiębiorcę Mariusza Giereja). Świetna skądinąd w swojej wypracowanej miałkości i celowej głupocie ulotka NOPu ujmuje to tak:
„Kapitalizm to socjalizm. […] W dziedzinie ekonomicznej naszym postulatem jest jak najszersze upowszechnienie własności. Socjalizm i kapitalizm to dwie strony tej samej monety – materializmu. […] Odrzucamy socjalizm i kapitalizm. Opowiadamy się za wolnością ekonomiczną wolnych ludzi.”
Dla szarego Kowalskiego brzmi to dobrze, choć nie oznacza zupełnie nic. No bo od przyjęcia idealistycznego punktu widzenia, do przemian w strukturze własności jest przepaść, którą nie wiadomo za bardzo jak pokonać. Czy fizyczne atakowanie konsumpcyjnie nastawionej młodzieży spowoduje zmniejszenie koncentracji własności w wąskim kręgu elit? Ludzi na ulicy atakować jest łatwo, ale elity pozostaną nawet nie draśnięte. Jeśli narodowy-socjalizm dojdzie kiedyś znów do władzy, to tylko z poparciem wielkiego kapitału, za pieniądze nowych Thyssenów i Kruppów, a nie wbrew nim. Tak jak w 1933 r. Póki co, jednak można stosować popularny zwrot „uwłaszczenie społeczeństwa”, bo pozostawia on w domyśle, czy chodzi o własność zwykłego pracownika, czy też wielkiego przedsiębiorcy. Spodoba się więc i jednym i drugim. A to jest na tym etapie korzystne. Później i tak zwykły pracownik – nie mając już obrony związków zawodowych i organizacji pracowniczych zniszczonych przez „solidarystyczną” ideologię, będzie już zdany na łaskę i niełaskę przedsiębiorców.
Jak to ujął wspomniany wcześniej Franz Pfeffer:
„Członkowie partii są agitatorami, ich zadaniem jest oświecenie przeciwnika, debatowanie z nim, zrozumienie jego poglądów i do pewnego stopnia utożsamienie się z nimi. Ale to jest potrzebne tylko do pewnego momentu. Wtedy na scenę wkracza SA i na tym zabawa się kończy. Oni biorą wszystko, albo nic. Znają tylko jedno hasło: „zabić na śmierć”.
Cytaty zaczerpnięte z artykułu: http://www.ourcivilisation.com/smartboard/shop/festjc/chap11.htm
https://cia.media.pl/jeden_wielki_neofaszystowski_szwindel_polscy_narodow...
Święto pracownika, a nie pracodawcy!
Yak, Wto, 2012-05-01 18:34 Publicystyka1 maja ma swoje źródła w prawdziwych walkach pracowniczych, w strajkach, okupacjach, masowych demonstracjach, które przynosiły takie zdobycze, jak skrócenie dnia pracy, powszechny dostęp do opieki medycznej, podwyższenie wypłat a całkiem niedawno wstrzymanie ACTA. Jednak 8-godzinny dzień pracy, opieka medyczna i wiele innych zdobyczy pracowniczych jest nam odbieranych. Coraz więcej ludzi nie będzie miało płatnych wakacji ani chorobowych a każe się nam pracować do 67-ego roku życia! Wiele partii politycznych próbuje użyć tego dnia i jego dziedzictwa do budowania sobie kapitału politycznego, żeby skuteczniej kontrolować pracowników, by zwalczać ich samoorganizacje i bezkompromisową walkę. Najlepszym przykładem jest SLD w swoim poprzednim PZPR-owskim wcieleniu niszczące ducha 1 maja a za swoich już demokratycznych rządów prywatyzujące wiele zakładów pozostawiając po sobie rosnące bezrobocie i niepewność jutra.
Obecnie robią to inne, mniejsze grupy, które wykorzystując te same hasła chcą robić to samo co SLD czemu dają wyraz. Przykładem mogą być lewicowi działacze, którzy współpracują z Ruchem Palikota, partią, której liderzy to biznesmeni i neoliberałowie, zwolennicy doktryny Balcerowicza. W ten sposób stworzyli liberalno-lewicową farsę nie przestając jednak ani na chwilę być zaciekłymi wrogami klasy pracującej. Lewicowi działacze, którzy znajdują się blisko Palikota udowodnili, że nie stanowią żadnej alternatywy wobec obecnej sytuacji. Przykładem jest pomorski pełnomocnik OPZZ Konfederacja Pracy, związku rzekomo walczącego o interes pracowników, który z premedytacją wyciszał sprawę łamania praw pracowniczych, stosowania umów śmieciowych w knajpie Krytyki Politycznej, rzekomo „antykapitalistycznej alternatywy”, która nadal obłudnie się tego wypiera.
Komisje Trójstronne są tylko jednym ze sposobów sprzedawania interesów nas wszystkich, pracowników. Próba znajdowania porozumień między pracownikami a szefami, między klasami społecznymi mającymi sprzeczne interesy, czy prowadzenie „alternatywnych” biznesów nie jest niczym innym niż tym samym kapitalizmem. Zawsze kończy się źle dla pracownika. W najlepszym wypadku, pracownik wyzyskuje się sam, by sprostać zaciekłej konkurencji.
Staramy się budować alternatywę nie tylko dla polityków próbujących nas znowu oszukać, ale również ugrupowań nacjonalistycznych, które wycierają sobie gębę hasłami o dobru wspólnym i sieją zamęt wśród ludzi żeby ich dzielić i osłabiać. Tak samo robiły władze PRL inicjując antysemickie nagonki. Tak dziś robią jej współczesne dzieci. Ci, którzy kiedyś stali przy Jaruzelskim teraz robią z siebie męczenników i po ponad 20-stu latach obudzili się do „walki z komuną”. Dobitnym przykładem może być nacjonalista-ZOMOwiec z Sosnowca złapany w 1988 na rozbijaniu wiecu Solidarności Walczącej.
W PRL, prawicowi bojówkarze byli inspirowani przez służby. Dziś, niezależnie od tego czy jest tak nadal, czy już nie, odgrywają tą samą rolę, jako narzędzia władzy służące do tłumienia i wykolejania protestów społecznych.
Pomóż nam budować alternatywę. Społeczeństwo tego potrzebuje. Młodzież potrzebuje przyszłości.
Związek Syndykalistów Polski - Warszawa
500 lat Gułagu - pańszczyzna-ojczyzna
Czytelnik CIA, Wto, 2012-05-01 02:24 PublicystykaO tym, że więźniowie Gułagu obcinali sobie palce, by uniknąć całkowitego wyniszczenia zabójczą harówką, pisał Gustaw Herling-Grudziński. Tę dramatyczną historię zna każdy polski maturzysta. „Na nieludzkiej ziemi" to przecież lektura obowiązkowa, a Gułag to element polskiej martyrologii. Któż jednak wie, że samookaleczenie było ostateczną formą oporu przeciw pańszczyźnie znaną całym pokoleniom polskich chłopów? Co innego kilka lat cierpień inteligentów na nieludzkiej ziemi, a co innego 500 lat Gułagu dla zwierząt pociągowych w ludzkiej skórze.
W początkach XIX w. w Galicji i Kongresówce zdesperowani chłopi często sięgali po jedyny dostępny im sposób na wyzwolenie. Także gospodarz ze wsi Smarzowa Jakub Szela odrąbał sobie trzy palce prawej dłoni. Dzięki temu nie stracił życia w służbie wojskowej i uniknął bezterminowej katorgi pańszczyzny. Cena była straszliwa, ale być może dzięki niej Szela wszedł do historii.
Kilkanaście lat później stanął na czele ludowej rewolty zwanej rabacją galicyjską, która - choć znieważana i przemilczana – stanowi jedno z najważniejszych wydarzeń w historii naszego kraju.
Panów piłą rżnęli
W ciągu kilku dni lutego 1846 r. chłopi zabili od 600 do 2 tys. swych panów. W zachodniej części ówczesnego zaboru austriackiego rzucili się na szlacheckie dwory, gorzelnie, a gdzieniegdzie także na kościoły, paląc, niszcząc i mordując ich właścicieli. Krwawa fala rabacji zalała ponad 500 siedzib szlacheckich, a przy okazji zatopiła przygotowywane w niektórych z nich antyaustriackie powstanie.
Wśród ofiar nie było ani jednego Żyda, ani jednego Niemca. Wśród buntowników były natomiast kobiety, a jedna z nich, Draganka z Wielopola, przewodziła oddziałowi, który zabił księdza w klasztorze koło Zakliczyna nad Dunajcem, a potem wygłosiła kazanie.
Mimo interwencji armii austriackiej na obszarach objętych rzezią rozpadł się dotychczasowy porządek społeczny. Przez kilka tygodni w rejonie Tarnowa istniały całkiem spore „obszary wyzwolone". Co więcej, chłopi już nigdy nie wyszli pracować na pańskich polach, a wiele z nich rozparcelowali między siebie. Po dwóch latach tego czynnego strajku władze w Wiedniu skapitulowały i zniosły poddaństwo oraz pańszczyznę w Galicji. Po co je dziś wracać do tych wydarzeń?
Pańszczyzna, czyli 500 lat kacetu
Rok 1846 jest ważniejszy niż wszystkie daty XIX-wiecznych powstań, a nawet niż rok 1918. To wtedy ponad 80 proc. populacji żyjącej na terenach dawnej Rzeczypospolitej szlacheckiej po raz pierwszy wkroczyło na arenę historii, wtedy też owe 80 proc. wywalczyło sobie niepodległość. Nie tę państwową, odległą od życia chłopskiego, ale bardziej fundamentalną, doświadczaną na co dzień: niepodległość od niewolnictwa pańszczyzny.
Insurgenci, powstańcy i irredentyści, których przegrane bitwy do dziś okupują zbiorową pamięć historyczną w Polsce, reprezentowali raptem kilka procent ludności kraju, w imię którego wszczynali swe walki. Ich tak czczony dziś patriotyzm był w gruncie rzeczy patriotyzmem pańszczyzny. Tęsknota za Rzeczpospolitą była tęsknotą za państwem zbudowanym na powszechnym niewolnictwie, a wymarzona wolność wolnością bicia chłopów i gwałcenia ich córek. Nawet jeśli szlacheckie powstania sięgały do retoryki antypańszczyźnianej, to powierzchownie - byle zachęcić poddanych do machania kosami w interesie swych panów. Tak było i w 1830, i w 1863 r. W ostateczności wolność można było chłopom łaskawie dać, ale nikt nie wyobrażał sobie, że ta ciemna, milcząca masa mogłaby sama po nią sięgnąć bez niczyjej pomocy, bez zewnętrznego przywództwa czy nawet oświecania. To był największy koszmar szlacheckiej kultury panów.
Nic dziwnego, że kiedy w lutym 1846 r. stał się rzeczywistością, trzeba ją było zepchnąć na powrót w dziedzinę koszmaru. Liczni historycy i artyści z Wyspiańskim na czele zadbali, żeby rabacja pozostała w świadomości tych, którzy w ogóle o niej pamiętają, jako coś barbarzyńskiego, nieludzkiego i całkowicie irracjonalnego. Tymczasem nigdy wcześniej i chyba nigdy później w polskiej historii nie doszło do wybuchu wyzwoleńczego tak czystego, niezmąconego ksenofobiami i nacjonalizmami, tak jasno i celnie bijącego w samo serce systemu zniewolenia. I tak bezlitośnie demaskującego pseudodemokratyczne uzurpacje szlacheckich powstańców, a przy tym całkowicie autonomicznego, w pełni kontrolowanego przez tych, których aspiracje znalazły w nim wyraz. Rabacja galicyjska miała tylko jeden cel - zniesienie pańszczyzny, i cel ten udało się chłopom osiągnąć.
Gospodarka oparta na przemocy
System pańszczyzny był przez pół tysiąca lat ustrojem gospodarczym panującym na ziemiach polskich. Przesądzał o strukturze, kulturze, reżimie politycznym i miejscu, jakie zajmowało społeczeństwo Rzeczypospolitej w kształtującym się europejskim kapitalizmie. Jako taki był źródłem niedorozwoju i peryferyjnego statusu Polski w międzynarodowym podziale pracy. Po części wciąż tak jest.
Zacofanie Polski w stosunku do Europy Północno-Zachodniej datuje się od XV stulecia, gdy drogi rozwojowe społeczno-gospodarczego Zachodu i Wschodu kontynentu rozeszły się. Po jednej stronie kapitał handlowy i merkantylizm z manufakturową produkcją, intensywną eksploatacją zasobów, kapitałochłonnością i dużymi zyskami, po drugiej system folwarczny, strefa taniej siły roboczej, dostarczająca produktów rolnych i naturalnych, których produkcja na Zachodzie przestała się opłacać.
Monokultura rolna mogła się opłacać tylko pod warunkiem nieograniczonej dostępności zasobów i darmowej pracy. Bez niewolnictwa chłopów system folwarczny byłby zupełnie nierentowny. Stosunkowo licznej szlachcie mającej mono-pol na przemoc, poparcie władzy królewskiej i Kościoła udało się zepchnąć chłopów do poziomu niewolników w XV w. i stan ten utrzymywał się aż do XIX stulecia.
Instytucja poddaństwa w pełni zasługuje na miano klucza do nowożytnej, a także nowoczesnej historii Polski. Bez niej trudno zrozumieć tutejszą kulturę polityczną i chroniczne polskie zacofanie względem Zachodu. Zapewniając rentowność systemowi folwarcznemu, poddaństwo skutecznie odebrało klasie rządzącej w Rzeczypospolitej motywację do jakichkolwiek zmian ekonomicznych czy politycznych. Oparta na eksporcie surowców gospodarka obywała się właściwie bez rynku wewnętrznego. Najważniejszą blokadą dla rozwoju miast, mieszczaństwa i krajowego handlu był fakt, że chłopskich niewolników przywiązano do ziemi i pozbawiono pieniędzy, a zatem nie mogli być konsumentami wytwarzanych w gospodarce produktów. Geografia folwarcznego kapitalizmu odzwierciedlała tę nierównowagę: najważniejsze polskie miasta - Kraków, Sandomierz, Kazimierz, Warszawa, Toruń - nie rozwinęły własnej gospodarki ani silnego mieszczaństwa, pełniły bowiem niemal wyłącznie rolę punktów przeładunkowych zboża dostarczanego z wiejskiego interioru i wysyłanego statkami za granicę.
System folwarczny nie był żadnym reliktem feudalizmu. Przeciwnie, powstawał na jego gruzach jako specyficzna forma nowoczesności. Stał się modelem kapitalizmu peryferyjnego, powielanym później w różnych wersjach winnych regionach świata przyłączanych do systemu kapitalistycznego w roli obszarów zależnych obsługujących interesy zachodnioeuropejskiego centrum. Niewolnictwo na Karaibach, w Brazylii i na południu Ameryki Północnej było młodszym odpowiednikiem niewoli polskich (a także węgierskich i rosyjskich) chłopów. Podobnie jak w przypadku latynoamerykańskich latyfundiów i plantacji na południu USA reżim pańszczyźniany zaostrzał się od XVII w., a w pierwszych dekadach XIX w. w Galicji wyzysk osiągnął szczyt. Chłopi zmuszeni byli pracować dla panów trzy-cztery, czasem pięć dni w tygodniu i oddawać im ponad 50 proc. swoich przychodów, analfabetyzm sięgał 95 proc., kary cielesne były w powszechnym użyciu, a średnia długość życia mężczyzn wynosiła 27 lat i była najniższa w Europie.
Polak - pan i wróg
Wybuch i przebieg rabacji toną w fałszach, oskarżeniach i obelgach, jakimi natychmiast obrzuciły ją polskie elity w kraju i na emigracji. W polskich szkołach ciągle naucza się o tępych chłopach, których austriacki zaborca skutecznie poszczuł na powstańców. Horda pijanych, gwałcących, rabujących i palących wieśniaków, którzy rżną piłą szlacheckiego patriotę za wiedeńskie srebrniki - to wszystko, co może zostać w głowie po takiej edukacji.
Rzeczywistość była na tyle inna, że do dziś zagraża fundamentom całej budowli oficjalnej tzw. historii narodowej. Zagrożenie to dobrze wyjaśnia prawdziwe intencje potwarzców rabacji. Zdusić pamięć po niej to tyle, co usunąć skazę na ahistorycznej i kiczowatej opowieści o narodzie zjednoczonym, katolickim i bezklasowym, o ostojach ojczyzny w szlacheckich dworkach, o matkach Polkach, o heroicznej mło-dzieży z dobrych szkół i ciemnym motłochu, który nie chciał pomagać w walce o wolność.
Podziały w XVIII-XIX-wiecznej Polsce szły w poprzek tej wizji. W Galicji jedynym ograniczeniem dla barbarzyńskiego systemu pańszczyzny i poddaństwa była austriacka administracja. Pierwsza szansa na wyzwolenie dla tutejszej ludności przyszła z rozbiorem Rzeczypospolitej. Wiatach 80. XVIII w., wraz z ustawodawstwem józefińskim, po raz pierwszy w historii polscy chłopi zostali podniesieni do rangi istot ludzkich (było to kilka dobrych lat przed Konstytucją 3 maja, która poddaństwa nie znosiła). Reformy natrafiły wprawdzie na zaciekły opór patriotycznej szlachty i nigdy nie zostały wprowadzone w życie, ale pamięć o nich stała się ważnym elementem świadomości zbiorowej chłopów galicyjskich.
W tej świadomości słowo „Polak" było synonimem pana, wroga reform i chłopskich praw. Polskie powstanie mogło mieć tylko jeden cel - wzmożenie ucisku i bezprawia. Dlatego rabacja rozprawiła się z pańskimi powstańcami, zanim ci w ogóle zaczęli swe powstanie. Ale ta kwestia była dla rabantów drugorzędna.
Chłopski gniew narastał przecież latami, wraz z zaostrzaniem systemu wyzysku i represji. Jeszcze w 1803 r. szlachta odzyskała nawet spory kawałek swej Rzeczypospolitej, zmuszając austriackiego zaborcę do przywrócenia jej prawa do bicia chłopów. Z prawa tego korzystano nader często i bezlitośnie. Przez dziesięciolecia opór przybierał najrozmaitsze formy z samookaleczaniem się w najbardziej radykalnej postaci.
W latach 40. rozpowszechnił się ruch trzeźwości wymierzony w plagę pijaństwa wynikającą ze szlacheckich przywilejów propinacyjnych. Przystąpił do niego także Jakub Szela. Szlachta miała monopol na produkcję alkoholu i mogła karać swoich poddanych za kupowanie go z innych źródeł. Był to rodzaj podatku, dodatkowej formy chłopskich powinności wobec pana. Nic dziwnego, że ruch przeciw alkoholizmowi stał się niewinną przygrywką do rabacji.
Mniej niewinny charakter miały liczne bunty i poruszenia wybuchające w poszczególnych majątkach i tłumione przy pomocy wojska austriackiego. Takie jak rozruchy w Chochołowie w 1831 r. czy w Andrychowie w 1835 r. Iskrą, która wywołała wybuch, była jednak przemoc seksualna wobec chłopskich córek, jakiej notorycznie dopuszczali się panowie i ich ludzie.
Być może najbardziej skandaliczne w wystąpieniu galicyjskich chłopów jest to, że rabacja była niemal całkowicie wolna od barbarzyńskich ekscesów, które tak chętnie przypisuje się chłopskim buntownikom. W ruchu analfabetów nie było chaosu, ksenofobii, antysemityzmu czy gwałtów na kobietach. Okrucieństwo precyzyjnie skoncentrowano na panach i ich pomagierach - dworskich oficjalistach, karbowych, ekonomach. Nawet zagrabione w dworach dobra w dużej części odstawiono do siedzib władz. Chłopi nie chcieli się obłowić, chcieli zniesienia pańszczyzny, która była największą grabieżą w historii.
Za późno i za mało
Rabacja zasługuje na miano krwawego pandemonium, ale tylko dla panów. Dla chłopów natomiast była czymś więcej niż odpłatą - stanowiła racjonalne, sprawnie przeprowadzone i skuteczne działanie. Przełożyła wielopokoleniowe doświadczenie poddaństwa i upodlenia na ruch zmiany społecznej. W wielu wsiach doprowadziła do podziału ziemi panów między chłopów. Zamiast formułowania postulatów i apeli do władz rabanci nauczyli się sami je realizować.
Do rabacji galicyjskiej znakomicie pasują słowa Slavoja Zizka: „za późno i za mało". Została przeprowadzona za późno i miała zbyt mały zasięg, by wykorzenić dziedzictwo poddaństwa. Dotyczy to zarówno sfery ekonomicznej, politycznej, jak i kulturalnej. Do dziś wszak Polska dzieli z krajami poniewolniczymi Ameryki Łacińskiej specyficzną dwukulturowość życia publicznego, w ramach której współistnieją obok siebie światy „panów" i „chamów", a każde wejście przedstawicieli tego drugiego do polityki uznanej za domenę tego pierwszego uważane jest za niedopuszczalne.
Opuszczenie polskiej klasy robotniczej przez solidarnościową inteligencję po 1989 r., pogarda dla Andrzeja Leppera i moherowych beretów, wyśmiewanie obrońców krzyża i niemal nieskrywana nienawiść do związkowców to różne zjawiska. Łączy je jednak to, że biorą swój rodowód właśnie z 500 lat kacetu zafundowanego chamom przez panów, z pojmowania dziedziny spraw publicznych jako naturalnego monopolu elit. Tam też do pewnego stopnia należy szukać głębokich korzeni słabości i naskórkowości polskiej demokracji, braku szacunku dla praw człowieka wśród klasy politycznej, a z drugiej strony bierności klas ludowych biorącej się z powszechnego przekonania, że cokolwiek byśmy zrobili, „oni", panowie, i tak postawią na swoim.
Dziedzictwo rabacji, być może jedynego autonomicznego ruchu samostanowienia ludu w polskiej historii, wydaje się bardzo aktualne i żywe. Nie potrzeba nam pomników dla Szeli, ale raczej twórczej kontynuacji jego dzieła.
Przemysław Wielgosz
Artykuł ukazał się w 17/12 numerze tygodnika „Przekrój”.
USA: Nieludzka strategia walki z imigracją
Araste, Pon, 2012-04-30 22:47 Świat | Dyskryminacja | PublicystykaRząd amerykański ciągle udoskonala sposoby walki z imigrantami szukającymi lepszego życia w innym kraju. US Border Patrol jest nowa kampania prowadzona do walki z imigrantami nielegalnie przekraczającymi południową granicę Stanów Zjednoczonych.
Agenci US Border Patrol z Arizony obdzwaniają stacje telewizyjne i radiowe oraz gazety w Meksyku i krajach Ameryki Łacińskiej, aby opowiadać o tym jak wyglądają próby przekraczania „zielonej granicy” i z jakimi wiążą się niebezpieczeństwami. Mrożące krew w żyłach historie imigrantów którzy zostali pobici, zgwałceni czy nawet zamordowani przez przemytników ukazały się w mediach w Meksyku, Salwadorze i Gwatemali.
W informacjach tych nie ma mowy o współczuciu dla ofiar, a ich tragedie są w sposób bezwzględny wykorzystywane do podtrzymywania i umacniania podziałów międzyludzkich jakie tworzą granice.
Nazywani "nielegalnymi" imigranci są w tych opowieściach obdarci z ludzkiej godności i przedstawiani nie jako odczuwające istoty ludzkie, ale jako elementy zbędne i niepożądane, którzy zasłużyli na okrucieństwa jakie ich spotkały, ponieważ odważyli się przekroczyć sztucznie utworzona granice. Kara za to może być często nawet śmierć, gdyż jak podawane jest do wiadomości publicznej wielu imigrantów zostało zamordowanych, pobitych lub obrabowanych podczas próby przekroczenia granicy USA, a wszystko to za przyzwoleniem i przy aprobacie amerykańskiej Straży Granicznej, która ma nadzieję w ten sposób zniechęcić tych, którzy planują dostać się do Stanów Zjednoczonych przez „zieloną granicę”.
I ta bulwersująca strategia według wielu przynosi efekty.
Przypominać to może zależność pomiędzy tzw. ludźmi, a podludźmi, co było obserwowane podczas II wojny światowej w obozach koncentracyjnych, kiedy to propaganda wmawiała tzw. ludziom pełnowartościowym, ze jest przyzwolenie do wszelkiego rodzaju okrucieństw w stosunku do podludzi, którzy będą systematycznie eliminowani.
Opowieści o niebezpieczeństwach czyhających na nielegalnych imigrantów niebawem pojawią się także w prasie w amerykańskich miastach, o największym odsetku przybyszów zza granicy: Chicago, Los Angeles, Phoenix, Seattle i Atlancie.
Rzecznik amerykańskiej Straży Granicznej Andy Adame ma nadzieję, że imigranci mieszkający na terenie USA ostrzegać będą swych krewnych zza południowej granicy o ryzyku wiążącym się z nielegalnym jej przekraczaniem. „W ostatnim czasie widzimy coraz większą bezwzględność przemytników: rabunki z bronią automatyczną w ręku, gwałty na kobietach, pobicia – nie tylko na pustyni ale także w kryjówkach, gdzie imigranci są kneblowani przetrzymywani” – mówi dziennikowi Los Angeles Times Andy Adame.
Ma tutaj zadziałać czynnik upodlenia i zastraszenia podsycany nie tylko bezwzględnością przemytników, ale i Strażników Granicznych, którzy zupełnie na chłodno i bez emocji relacjonują co może spotkać imigrantów i nie ukrywają, ze takie informacje są im na rękę.
Według danych, którymi szczyci się US Border Patrol, tylko w ciągu ostatnich sześciu miesięcy na pograniczu USA i Meksyku życie straciło blisko 90 osób.
Warszawa nie będzie drugim Białymstokiem! - Oświadczenie Warszawskiej Akcji Antyfaszystowskiej
Czytelnik CIA, Nie, 2012-04-29 14:08 Publicystyka | Rasizm/NacjonalizmWarszawa nie będzie drugim Białymstokiem! Klub "Hybrydy" odkrył i w porę odwołał skandaliczne wydarzenie
Z dużą ulgą i sympatią przyjęliśmy decyzję Fundacji Universitatis Varsoviensis, zarządzającej legendarnym klubem "HYBRYDY", jednoznacznie odwołującą zapowiedzianą na 2 maja imprezę.
"W imieniu Fundacji pragnę poinformować, że impreza mająca się odbyć w Klubie Hybrydy 2 maja została przez nas już wcześniej odwołana ze względu na swój kontrowersyjny charakter"
Przypomnijmy. Tą imprezą o "kontrowersyjnym charakterze" (jak dyplomatycznie opisał ją prezes fundacji) miał być, ukrywany od tygodni w tajemnicy (nawet przed większością osób zatrudnionych w samym klubie) całodniowy zlot nacjonalistów i neofaszystów, mający się odbyć 2 maja w "Hybrydach".
Wydarzenie miało być dodatkiem do rasistowskiego marszu, zaplanowanego w stolicy na 1 maja, na który środowisko Autonomicznych Nacjonalistów wzywa swoich kompanów z całego kraju (patronatem medialnym marszu jest m.in. rasistowski blog "Droga Legionisty"). Wydarzenie w klubie "Hybrydy" sygnowane i ukrywane było pod niechlubną przykrywką Stowarzyszenia "Marsz Niepodległości" prowadzonego przez członków faszyzującego ONR oraz MW.
Impreza w Hybrydach miała być kolejną próbą testowania tego, jak daleko środowiska nacjonalistyczne i neofaszystowskie są w stanie przesiąknąć do przestrzeni publicznej stolicy.
Tego rodzaju próby, np. organizowania spotkań propagandowych na UW mają miejsce nie od dziś są jednak konsekwentnie wypierane przez same władze uczelni, rektorów czy studentów. Dwa lata temu próbowano przeprowadzić konferencję z dr. P.Cameronem ukazującą homoseksualizm jako chorobę. Została jednak odwołana przez UW jako nienaukowa oraz, co najważniejsze, szerząca nienawiść. Tym razem na próbę zaakceptowania w swoich ścianach rasistowskiej nienawiści wystawiona została przestrzeń kultury akademickiej.
Klub "Hybrydy" wykazał się dużą czujnością oraz społeczną odpowiedzialnością i chwała mu za to. Mimo długiego ukrywania przed nim prawdziwego oblicza wydarzenia, klub zareagował tak, jak reagować powinni wszyscy natrafiający na próby normalizowania idei neofaszystowskich, nacjonalistycznych i narodowo-radykalnych poprzez propagowanie ich na imprezach kulturalnych czy spotkaniach pseudo-naukowych.
Gratulujemy klubowi "Hybrydy", zarówno zarządowi jak i czujnym pracownikom klubu. Gratulujemy też wszystkim warszawiankom i warszawiakom, którzy jeszcze po trafnej decyzji "Hybryd", dalej podnosili alarm w mieście skandalizując sam pomysł ładowania się skrajnej prawicy do studenckiego klubu o tak chlubnej historii.
Warszawa nie będzie drugim Białymstokiem!
Warszawa pozostaje czujna na poczynania neofaszystów!
27 kwietnia 2012
Warszawska Akcja Antyfaszystowska
Polski patent likwidacyjny
Czytelnik CIA, Sob, 2012-04-28 09:15 Publicystyka | Tacy są politycy | TransportZacznę nietypowo swój tekst, a nawet dość prowokacyjnie, ale w tym szaleństwie jest metoda. Prawie dwa wieki temu na dworze berlińskim króla Fryderyka Wilhelma III, wychowywał się pewien jasnowłosy chłopiec, był drugim synem pruskiego monarchy. Od nastoletnich lat wykazywał miłość do deski kreślarskiej, uwielbiał przedmioty techniczne, nauki humanistyczne nienawidził.
Wiele lat później zostanie królem Prus, a potem cesarzem Niemiec. Politykiem był marnym, ale Wilhelm I Hohenzollern pozostawił po sobie liczne linie kolejowe, które po dziś dzień oplatają zarówno obecne Niemcy, jaki nasze ziemie zachodnie (województwa zachodniopomorskie, kujawsko pomorskie, pomorskie, lubuskie, dolnośląskie, opolskie oraz śląskie) i dawne Prusy Wschodnie (województwo warmińsko – mazurskie). Dziś linie we wspomnianych wyżej województwach podzieliły w większości przypadków wspólny los z innymi liniami kolejowymi reszty kraju, gdzie wyglądają jak po zrzuceniu bomby atomowej. Co takiego się stało, że nie ma już większości z tych linii oraz infrastruktury, która istniała jeszcze tak niedawno i była naszą wspólną własnością. Jest to nie tylko efekt zaniedbania włodarzy PKP, również następujących po sobie ministrów transportu III RP, którzy obecnie dbając o swój medialny wizerunek oraz swoje polityczne zaplecze, nawzajem przerzucają na siebie odpowiedzialność za degradację polskiej kolei.
Niestety zawinili tu również mieszkańcy, którzy z zamkniętych linii uczynili sobie źródło dochodu, sprzedając w okolicznych skupach złomu części torów, mocowania oraz śruby, nie mówiąc o innych metalowych elementach około infrastrukturalnych. Nie próbuję ich usprawiedliwiać, jednak w wyniku bezrobocia, braku perspektyw pracy w regionie, sytuacja zmuszała ich do dokonywania aktów kradzieży, a co za tym idzie dewastacji, bezpowrotnej utraty użyteczności linii kolejowych. Władze PKP dobrze wiedziały o tym, co pociąga za sobą zamykanie poszczególnych linii i przymykały oko na kradzieże, dewastacje, niszczenie dorobku wielu pokoleń.
Jak to się robi w Polsce
PKP w 1990 roku stanowiła jedność, pod względem przewozów towarowych oraz pasażerskich, infrastruktury oraz dworców. Polska była podzielona na okręgi kolejowe, którymi zarządzało DOKP – Dyrekcja Okręgowa Kolei Państwowych. Pracownicy kolei: konduktorzy, zawiadowcy, dyspozytorzy ruchu mieli poważanie wśród społeczeństwa. W ciągu lat 1990 – 2000 zmieniło się na kolei wszystko. Choroba likwidacyjna w PKP, w przypadku linii objawiła się jeszcze za PRL-u, lecz nie przybrała ona takich rozmiarów, jak w latach 90-tych minionego wieku. Powód był ten sam: degradacja linii kolejowych, stan taboru, rozkład jazdy niedopasowany do potrzeb pasażerów, rozwój rynku samochodowego. To nieprawda, że ludzie zniechęcili się z dnia na dzień do kolei. Następowało to powoli, acz konsekwentnie, przy braku reakcji ze strony władz PKP. Odwrócenie się od kolei była tendencją niezmienną, co doprowadziło do absurdalnych decyzji na szczeblu rządowym. Nie zastanawiano się nad tym dlaczego tak się stało. Skoro zmniejszał się ruch na danym odcinku, zmniejszano liczbę połączeń, aż w końcu zawieszano, aby potem skasować na amen. Nie chciano inwestować w kolej, bo nie przynosi ona dochodów skarbowi państwa. Nic dziwnego zatem, że ze radą Jeremiego Mordasewicza związanego w połowie lat 90-tych z BCC, władze PKP przy akceptacji ministra Liberadzkiego (rząd Józefa Oleksego) zaczęły zamykać „nierentowne” ekonomicznie linie kolejowe oraz podnosić cenę biletów, co miało przynieść nadspodziewany efekt ekonomiczny w postaci zwiększonej puli pieniędzy na kolei. Efekt tego jest dziś widoczny gołym okiem. Gdy kolejowi przewoźnicy w sąsiednich państwach kupowali nowy tabor, remontowali tory, dworce, tworzyli nowe linie kolejowe, zwiększali liczbę połączeń, nasz (PKP) zmieniał się powoli w Park Jurajski, technologiczny skansen, symbol polskiego zacofania. Za to samochody królowały w życiu większości Polaków – symbol awansu społecznego, niszcząc nie przygotowaną na to infrastrukturę drogową, powodując częste wypadki, zwiększając śmiertelność wśród obywateli.
Krzysztof Celiński – człowiek od likwidacji
Tu dochodzę do pewnego zestawienia, dygresji, swoistego żartu historii. Kiedy młody pruski królewicz Wilhelm patrzył na nowy wynalazek, jakim była w pierwszej połowie XIX wieku kolej żelazna, zafascynowany tym środkiem transportu rozpoczął sam projektowanie linii, dworców oraz peronów, był zwolennikiem rozwoju w swoim kraju, będąc jeszcze następcą pruskiego tronu wspierał nacjonalizację prywatnych spółek kolejowych, co doprowadziło do powstania jednej Pruskiej Kolei Żelaznej. Nie wiem o czym myślał młody Krzysztof Celiński, absolwent Wydziału Transportu Politechniki Warszawskiej, patrząc na polską kolei, ale potraktował ten środek transportu, jak piąte koło u wozu, dokonując huraganowego zamykania linii w większości niezelektryfikowanych. Celiński zapisał się jako jeden z wybitniejszych grabarzy polskiej kolei. Był ostatnim dyrektorem generalnym PKP, jako jednej spółki i pierwszym prezesem po reformie ministra Syryjczyka w 2000 roku, dzieląc ją na kilka podmiotów. Wcześniej był w latach 1992 – 1998 dyrektorem departamentu kolejnictwa w Ministerstwie Transportu i Gospodarki Morskiej. Pełniąc tę funkcję był odpowiedzialny za przyklepywanie wniosków przez PKP o likwidacje połączeń i zamykanie linii. Oto fragment dokonań prezesa Celińskiego z gazety „Z biegiem szyn” (nr 5 (43) 2009 r.), artykuł Karola Trammera „Choroba likwidacyjna”:
Z ustaleń NIK wynika też, że do wydania przez ministerstwo zgody na zawieszenie przewozów na wybranych liniach, a nawet na fizyczna likwidacje linii kolejowych, wystarczyło zapewnienie ze strony PKP o niezadowalających wynikach ekonomicznych. Kierowany przez Celińskiego departament kolejnictwa nawet nie weryfikował informacji podawanych przez kolej. Kontrolerzy NIK zwrócili uwagę, że departament, przyklepując wnioski PKP o zgodę na zamkniecie linii kolejowych, nie trudził sie przeprowadzaniem jakichkolwiek własnych analiz, które uwzględniałyby interes całej gospodarki, koszty społeczne, a także funkcje komunikacji kolejowej w całym systemie transportowym kraju i w systemach lokalnych. Pod kierownictwem Celińskiego departament kolejnictwa działał niczym automat wydający takie decyzje, o jakie wnioskowało PKP. Nie robiono żadnych problemów nawet z wydaniem zgody na zamkniecie linii, na których pokrycie kosztów dochodami przekraczało 50%. Tak było choćby w przypadku odcinków Resko Pomorskie – Woronowo (56,5%) czy Malczyce – Malczyce Port (77%). Jak wynika z materiałów Najwyższej Izby Kontroli, tylko przez pierwsze cztery lata działalności Krzysztofa Celińskiego departamencie kolejnictwa Ministerstwa Transportu i Gospodarki Morskiej, wyrażono zgodę na likwidacje przewozów na 113 odcinkach o łącznej długości 2373 km.
Potem czytamy dalej:
Celiński z uśmiechem zapewniał w wywiadzie telewizyjnym, że wszystkie pociągi likwidowane 3 kwietnia 2000 r. kursowały puste. Tymczasem na likwidowanej linii Pszczółki – Skarszewy na Pomorzu ostatni pociąg musiał być konwojowany przez policjantów uzbrojonych w pałki i tarcze. I wcale nie był to jedyny przypadek wysłania policji w celu ewentualnej pacyfikacji pasażerów broniących „pustych i nikomu niepotrzebnych pociągów”. Celiński likwidując pociągi w kwietniu 2000 r., działał nie tylko z determinacja, ale również z zaskoczenia – z masowym cieciem połączeń nie poczekano nawet do 27 maja 2000 r., czyli dnia, na który wówczas przypadała ogólnoeuropejska data zmiany rozkładu jazdy. Co więcej, telegramy służbowe zapowiadające masowe likwidacje połączeń w całej Polsce zostały rozesłane po sieci zaledwie tydzień przed wycofaniem pociągów. Znamienne jest, że w życiorysach Krzysztofa Celińskiego w internetowej Wikipedii oraz w serwisie tygodnika „Wprost” jednoczesna likwidacja pociągów na 1028 km linii kolejowych jest jedynym wymienianym jego „dokonaniem” w ciągu niemal 20 lat piastowania wysokich stanowisk na kolei. Jak widać, w oczach opinii publicznej Celiński jest człowiekiem, który nie zrobił nic dla rozwoju kolei, lecz wyłącznie ja zwijał.
Oto dokonania Krzysztofa Celińskiego (stan 3 VI 2000 rok):
Likwidacja linii:
1. Białystok – Ostrołęka przez Łapy i Śniadowo
2. Rzeszów – Tarnobrzeg (przez Głogów Małopolski oraz Kolbuszową) przywróconą do ruchu pasażerskiego w 2008 roku.
3. Racibórz – Głubczyce
4. Chełm – Włodawa przez Sobibór
5. Jelenia Góra – Karpacz przez Mysłakowice (najwyższy odcinek kolejowy w Polsce).
Niestety po latach Krzysztof Celiński pojawił się ponownie na polskiej kolei, jako powołany 2008 roku prezes spółki PKP „InterCity”. Stając na jej czele przez ponad rok, zlikwidował wiele połączeń i odciął całą kolejową Zamojszczyznę oraz Roztocze od reszty Polski. Odszedł w niesławie po wydarzeniach z przełomu 2010/2011, kiedy nowo wprowadzony rozkład jazdy doprowadził do chaosu na kolei, a pasażerów zmuszono do podróżowania w warunkach niecywilizowanych.
Tadeusz „Reformator” Syryjczyk
Rząd Jerzego Buzka (lata 1997 – 2001) pozostawił po sobie cztery reformy, z których tylko jedna do dzisiejszych dni przetrwała, reforma administracyjna. Była też piąta reforma, dotycząca naszych kolei. Dzieliła ona PKP na niezależne od siebie spółki, z których po latach zaczęły się wyłaniać nowe.
GRUPA PKP S.A.
1. PKP „Cargo” – przewozy towarowe
2. PKP „InterCity” – przewozy pasażerskie pociągami EC, IC, Ex
3. PKP „Przewozy Regionalne” – przewozy pasażerskie pociągami pospiesznymi oraz osobowymi.
4. PKP „Energetyka” – spółka zajmująca się dostarczaniem prądu liniom kolejowym zelektryfikowanym, naprawa linii energetycznych oraz sprzedaż podmiotom zewnętrznym (poza kolejowym).
5. PKP „PLK” (Polskie Linie Kolejowe) – zarządza liniami kolejowymi, peronami, torami i całą infrastrukturą około torową.
6. PKP „Informatyka” – zajmuje się systemem informatycznym na kolei,
odpowiada mi. in. za tablice informacyjne na polskich dworcach.
7. PKP „Oddział Dworce” – zajmuje się utrzymaniem i administrowaniem dworcami w całym krajem.
Imponująca lista, obecnie spółek w ramach Grupy PKP jest o wiele więcej. Skorzystały na reformie ministra Syryjczyka przede wszystkim prywatne spółki około kolejowe, które na ogół miały charakter spółki krzak, pojawiają się nagle i niespodziewanie, wygrywając wątpliwej uczciwości przetarg, inkasują publiczną kasę, po czym znikają we mgle niejasnych interesów na styku biznes a interes państwa. Nikt nie poniósł za to odpowiedzialność własnym stanowiskiem, czy odpowiedzialnością karną. Przed tygodniem funkcjonariusze CBA wpadli do siedziby PKP „Informatyka” i aresztowali jednego z wicedyrektorów. Była to moim zdaniem pokazówka. Obecny minister transportu Sławomir Nowak chce oczyścić atmosferę w około PKP, jaka się zrobiła przez ostatnie lata. Dla tego dokonał też uszczuplenia w zarządzie Grupy PKP S.A.
Reforma ministra Syryjczyka przyniosła nie tylko szkody dla pasażerów, regionów, miast oraz wsi. Również pracownicy PKP odczuli jej działanie. Stracili pracę lub ich obowiązki uległy zmianie, dodano im nowych, w ramach cięć w poszczególnych spółkach. W końcu prawo rynku. Jednak w ostatnich latach upadek kolei w Polsce uległ przyspieszeniu przez odebranie pociągów pospiesznych jednej spółce pasażerskiej, PKP „Przewozy Regionalne” do innej, PKP „InterCity”, pogrążając obie w głębokim, trwający do dziś kryzys finansowy oraz wojnę o pasażera. Stąd pojawienie się tanich pociągów „InterRegio” (Przewozy Regionalne), których stan techniczny pod względem taboru odbiega od norm bezpieczeństwa, a wagon ciągną ciężkie lokomotywy elektryczne, pożyczane od PKP „Cargo”. Ta wojna na pociągi oraz cenny spowodowała splot okoliczności, których pośrednim finałem jest katastrofa pociągów obu spółek pod Szczękocinami.
Co dziś robi były minister transportu?
Po tym jak Tadeusz Syryjczyk nie został wybrany w 2001 roku do Sejmu, przez dwa lata prowadził firmę doradczą oraz wykładał na UW. W 2003 roku objął funkcję dyrektorską w Europejskim Banku Odbudowy i Rozwoju w Londynie. Przesiedział tam przez następne cztery lata, zostając Zespołem Doradców Gospodarczych „TOR”, której prezesem jest niejaki Adrian Furgalski, piewca wolnego rynku na kolei oraz zwolennik pogłębienia zamykania linii kolejowych, ze względu na ich nieekonomiczne wykorzystanie. Były minister broni swojej decyzji o podziale PKP na osobne spółki. Opowiada bajki o tym, że wówczas było to jedyne wyjście, nie dało się utrzymać takiego „molocha”, jak Polskie Koleje Państwowe. Jak widać Czechom nie przyszło do głowy rozbijać własnej kolei na kilka odrębnych spółek. Syryjczyk powołuje się na prawo Komisji Europejskiej, które każe państwom członkowskim EU deregulację rynku kolejowego. Jednak pan były minister zapomniał, że owszem istnieją odrębne, wewnętrzne spółki kolejowe, ale nie są one odrębnymi podmiotami gospodarczymi, jak u nas. Nikt ich także nie chce prywatyzować, ani oddzielać od siebie. Niedawno minister Nowak powołał Tadeusza Syryjczyka na stanowisko doradcy ministra transportu ds. bezpieczeństwa. Ciekawą rzeczą jest, że w około PKP i w samej spółce pojawiają się te same osoby w innej już roli, tak było i jest w przypadku Tadeusza Syryjczyka czy wspomnianego Krzysztofa Celińskiego.
Kolej nierealnych prędkości
Jednym z największych głupot na kolej była decyzja o stworzeniu Kolei Dużych Prędkości, w tym linii „Y” łączącej Warszawę przez Łódź z Poznaniem oraz Wrocławiem. Firmował ją własną osobą oraz nazwiskiem, poprzedni minister transportu w rządzie Donalda Tuska, Cezary Grabarczyk. Nie jest tajemnicą, że będzie z nim wiązać się ta nieudana inwestycja kolejowa, po której zostanie jedynie podziemny dworzec Fabryczny w Łodzi (element linii Y) z torami donikąd. Serwowanie obywatelom historyjki o wadze tej linii przez cztery lata, było czasem żniw dla firm doradczych. Oto krótki opis współpracy PKP z tymi firmami, w artykule Karola Trammera („Z biegiem szyn” 1/57; „Żniwa szybkich prędkości”):
Decyzja o zaniechaniu przygotowań do rozpoczęcia budowy kolei dużych prędkości jest tym bardziej zaskakująca, że cała poprzednia kadencja rządu upłynęła nie tylko na wmawianiu opinii publicznej, że szybka kolej to „cywilizacyjna konieczność”, „od której nie ma odwrotu”, ale także na pompowaniu milionów złotych w prace przygotowawcze związane z koncepcją polskiego TGV. W Programie Operacyjnym Infrastruktura i Środowisko znalazł się wart 291 mln zł projekt „Przygotowanie budowy linii dużych prędkości”, z którego pieniądze szybko zaczęto rozdzielać między firmy konsultingowe. Dotychczas w ramach Programu Operacyjnego Infrastruktura i Środowisko na kolej dużych prędkości, której nie będzie, wydano już prawie 55 mln zł. Najwięcej – bo aż 48,9 mln zł – trafiło do konsorcjum spółki Ingenieria IDOM Internacional i Biura Projektów Komunikacyjnych w Poznaniu, które podjęło się opracowania studium wykonalności linii Warszawa – Łódź – Poznań/Wrocław. Kolejne 3,5 mln zł pochłonęło studium wykonalności tunelu dla kolei dużych prędkości pod centrum Łodzi, którego opracowanie powierzono spółce Sener. 1,2 mln zł otrzymało konsorcjum EGIS z partnerami Ernst & Young i DHV Polska na stworzenie „Analizy uwarunkowań społecznych rozwoju kolei dużych prędkości w Polsce w perspektywie roku 2050”. 609 tys. zł otrzymały spółki Martis oraz Martis Consulting na opracowanie kompleksowej strategii komunikacji i promocji projektu przygotowania budowy linii dużych prędkości. Zlecenie to, jak można było przeczytać w oficjalnej informacji spółki PKP PLK, „pozwoli pozyskać przychylność społeczną i akceptację projektu, jakim jest budowa linii dużych prędkości w Polsce”.
Oto rzekomo zły sektor publiczny dał zarobić, lepszemu prywatnemu dużą sumę pieniędzy na inwestycję, która przez najbliższe lata nie powstanie. Pozostaje faktem, że kosztowna przebudowa dworca Łódź Fabryczna, ma wynieść 38 mln złotych. Linia „Y” uzmysławia, jak bardzo źle zarządzona jest kolej. Linie wymagające remontu nie mogą się doczekać zainteresowania ze strony PKP „PLK”, a tu takie przedsięwzięcie. Widać minister Grabarczyk chciał zabłysnąć medialnie.
Minister „Top model”
Obecny minister Sławomir Nowak, to kolejna niewłaściwa osoba, jak jego poprzednicy. Mało zainteresowany polską koleją, zapowiedział nieodpowiedzialnie w poranku Radia „TOK FM” u Janiny Parandowskiej, likwidacje linii kolejowych, w tym „Nadodrzankę” łączącą Wrocław, Głogów, Zieloną Górę z Rzepinem, Berlinem oraz dalej na północ z Kostrzynem oraz Szczecinem, będącą elementem międzynarodowego korytarza kolejowego, Kijów – Kraków – Wrocław – Berlin. Kiedyś ta linia była częścią linii „Trzech cesarzy” (z racji ciągnięcia się od Rosji przez Austro–Węgry do Niemiec). Minister Nowak nie ma pojęcia o tej linii, jak i innych, których bez zawahania oraz głębszych przemyśleń, tak jak przed laty Krzysztof Celiński, zlikwiduje jednym pociągnięciem pióra. Sławomir Nowak chwali się w studiu radiowym „osiągnięciem” niebywałym, zbudowaniem 2 km linii kolejowej ze Służewca na lotnisko Okęcie. Odcinek nie jest jednak sukcesem, a raczej porażką, terminy oddania tego odcinka oraz samej stacji pod lotniskiem był przesuwany wielokrotnie. Kłopoty ze stacją na lotnisku im. Fryderyka Chopina są duże. Na lotnisku nie ma telebimów z informacją o odjazdach oraz przyjazdach pociągów SKM i KM, również na peronach ich nie będzie. Klapa kolejowa na EURO gotowa. Zasługa w tym wielu ludzi związanych z koleją tylko na chwilę, realizując bezkrytycznie politykę liberalizmu na kolei swoich zwierzchników, ministrów transportu.
Media kontra kolej
Żadne analizy, raporty na temat dewastacji kolei w Polsce nie opisały roli mediów w tym procesie. Rola ich w tym była niemała, media nigdy nie przedstawiały PKP w dobrym świetle, kreując samochody oraz ogólnie pojęty transport kołowy jako idealne rozwiązanie do podróżowania po kraju. Nie zmieniło się w tym nic, lekceważenie kolei trwa do dziś. Kolej według mediów przegrała z samochodami, autobusami teraz ma przegrać z tanimi liniami lotniczymi, Olt Express. Być może połączenia między dużymi miastami w wykonaniu tych linii nie do końca mogą wygrać z PKP. Powód? Nie wszędzie się doleci, może być jak to w przypadku tanich linii lotniczych, lot odwołany bez zwrotu biletu. Kolei nie da się zastąpić. Transport publiczny powinien się uzupełniać ze sobą, a państwo powinno to swoim obywatelom zapewnić.
RobertHist