Publicystyka

Ile ofiar wśród uchodźców z Afryki? FRONTEX: między Warszawą a Wyspami Kanaryjskimi

Dyskryminacja | Publicystyka | Represje | Ubóstwo

Czym jest FRONTEX? "FRONTEX" to skrót od francuskiego sformułowania "frontières extérieures" (granice zewnętrzne). Więcej mówi pełna angielska nazwa organizacji: FRONTEX czyli "European Agency for the Management of Operational Cooperation at the External Borders of the Member States of the European Union". Jak informują oficjalne strony rządowe, ta uruchomiona 3 października 2005 agencja UE ma za zadanie koordynować, wpierać i szkolić służby odpowiedzialne za "bezpieczeństwo" granic zewnętrznych. Na pozór chodzi tu tylko jedną z kolejnych super-struktur unijnych, które mają wspierać organy lokalne. Jednak zarówno szczególne cele agencji (kontrola i blokowanie imigracji) jak i rozszerzone prerogatywy (półjawność, inwigilacja środowisk imigranckich, tworzenie nowych jednostek specjalnych, nowych baz danych) sprawiają, że FRONTEX zasługuje na znacznie większą uwagę, niż pierwsza lepsza agencja unijna. Jednocześnie - na ironię zakrawa fakt, że FRONTEX jest też pierwszą wspólną inicjatywą rozszerzonej Unii i dlatego na życzenie biurokratów z Polski ma „symboliczną” siedzibę... w Warszawie na Rondzie ONZ.

Czy FRONTEX działa skutecznie? Aby udzielić odpowiedzi na to pytanie należy przenieść się na drugi koniec kontynentu, czyli na...Wyspy Kanaryjskie - antypody "twierdzy Europa". To właśnie na hiszpańskich wyspach u wybrzeży Afryki FRONTEX odnalazł pole do popisu. Chodzi o powstrzymanie masowej migracji ludzi z zachodniej Afryki.

I tu natykamy się na chaos informacyjny. Organizacje pomocowe szacują, iż w związku z wdrożeniem zespołów FRONTEX w nierozpoznanym stopniu rośnie skala śmiertelności wśród uchodźców, którzy próbują się wydostać z Afryki drogą morską - czyli utonięć, śmierci głodowej lub śmierci z pragnienia. Statystyki są dyskusyjne. Podczas gdy w 2006 ilość ofiar przepraw morskich szacowano na ok. 6000, a w 2007 w związku z rozszerzeniem działań FRONTEX szacuje się, że jest ich jeszcze więcej, oficjalna wersja szefa agencji brzmi "optymistycznie": już bilans 2006 to "zaledwie"... 983 wypadków śmiertelnych. FRONTEX nie zdradził, na jakiej podstawie dokonał takich szacunków. Wiadomo natomiast, że podczas gdy w 2006 do brzegów Wysp Kanaryjskich udało się dotrzeć 31 tys. ludzi, to w 2007 ich liczba spadła do 12 tys. (dla porównania - na tle 4 tys. w roku 2005). I tu powstaje pytanie: skąd tak wielki i nagły spadek napływu imigrantów na tle wcześniejszego skokowego wzrostu - spadek, który idzie w parze z rzekomo niską śmiertelnością na morzu co deklaruje FRONTEX? Czy wyjaśnienie agencji, iż do początku grudnia tego roku na wybrzeże cofnięto 8.258 osób można uznać za wystarczające?

Co tak naprawdę wiadomo?

Oto przykładowy raport Agence France Presse z 10 grudnia tego roku: "w ubiegły weekend w licznych wypadkach na Morzu Śródziemnym i na Atlantyku prawdopodobnie zginęło około 140 uchodźców (...) Na Atlantyku koło Maroko zaginęło co najmniej 50 osób, które usiłowały dotrzeć do Wysp Kanaryjskich. Według policji na skutek innych wypadków zmarło około 40 Afrykanów z Senegalu, którzy również znajdowali się na drodze na Wyspy".

Wiadomo też, że komunikat FRONTEX dotyczący śmiertelności wśród uchodźców pozostaje w jaskrawej sprzeczności z szacunkami hiszpańskich służb specjalnych, Guardia Civil i organizacji pomocowych. Jedni i drudzy twierdzą wciąż, że w grę wchodzi nie kilkaset ofiar, lecz tysiące. Jak wyjaśnia szef Czerwonego Krzyża Gerardo Mesa "im więcej buduje się barier, tym większe staje się ryzyko związane z obejściem kontroli. Imigranci liczą się z coraz dłuższymi szlakami, pozostają dłużej w podróży, z powodu kontroli oddalają się coraz dalej od wybrzeża, podróżują nocą, aby uniknąć zawrócenia". Inaczej mówiąc, imigranci zmuszeni są dostosować do nowych warunków stworzonych właśnie przez FRONTEX. Ludzie znikają na morzu na coraz większym obszarze, rośnie stopień utajnienia przepraw, mnożą się szlaki i punkty wypadowe. Uchodźcy spędzają na morzu kilkakrotnie więcej czasu i zmuszeni są przebywać kilkakrotnie większe dystanse. Punkty wypadowe leżą już nawet w Gambii, Guinea Bissau i na Wyspach Zielonego Przylądka. Dystans, który mają do przebycia coraz częściej znacznie przekracza 1000 km. Jak wyjaśnia szef Stowarzyszenia Imigrantów z Afryki, "coraz mniej ludzi dociera do wysp, ponieważ coraz więcej umiera w trakcie przeprawy". "Wcześniej przeprawy trwały 2 do 5 dni, teraz łodzie pozostają na morzu często od 15 do 20 dni".

Tymczasem decydenci FRONTEX muszą troszczyć się o budżet agencji. Wzięcie odpowiedzialności za rosnącą śmiertelność i "znikanie" uchodźców nie po prostu leży w ich interesie. Jak mówi jeden z szefów agencji Gil Arias: "martwimy się że takie pogłoski mogą znacznie przybrać na sile". Zmartwienie uzasadnione, tym bardziej, że nawet organizacje pomocowe zarzucają mu, że "nie chce widzieć ofiar”.

Budżet agencji FRONTEX gwałtownie rośnie. Według niektórych danych dotąd nie przekraczał 10 mln Euro rocznie.Ww przyszłym roku będzie to już 70 mln.

Źródło: http://de.indymedia.org/2007/12/203719.shtml

Komitet Strajkowy KWK „Budryk” : Chcemy równego traktowania

Publicystyka

Komitet Strajkowy KWK „Budryk” S.A. w imieniu strajkującej załogi zwraca się do wszystkich górników Ziemi Śląskiej oraz wszystkich ludzi dobrej woli z apelem o pomoc.

Richard Dawkins - Bóg urojony [PL]

Świat | Publicystyka | Recenzje

Książka którą powinni przeczytać wszyscy myślący... W swojej książce Richard Dawkins z pozycji darwinizmu, pisze o religii i niszczy, szydzi z kreacjonizmu. Religia według Dawkinsa jest nie tylko nielogiczna. Jest szkodliwa, czasem bardzo niebezpieczna. Religie dość już narobiły zła, czas, by ich miejsce zajęła wreszcie nauka.

Pobierz książkę:
Richard Dawkins - Bóg urojony

Podejrzewam – ba! jestem pewien – że jest całe mnóstwo ludzi, którzy zostali wychowani w jakiejś religii, a dziś nie są z nią szczęśliwi, stracili wiarę albo wstydzą się zła wyrządzanego w jej imię. Ci ludzie nierzadko uświadamiają sobie własne pragnienie odejścia od wiary rodziców, ale nie zdają sobie sprawy, że taka możliwość w ogóle istnieje. Jeśli również masz taki problem – jest to właśnie książka dla Ciebie. Jej celem jest uświadomienie każdemu, że być ateistą to aspiracja całkiem realna; więcej nawet, to postawa świadcząca o odwadze i doprawdy godna szacunku. Zatem – można być szczęśliwym, zrównoważonym oraz moralnie i intelektualnie spełnionym ateistą!
Richard Dawkins, ze wstępu do „Boga urojonego”

Promień bólu w domach i w rękach stróżów prawa

Publicystyka

Włamywacze wchodzą do mieszkania. Mają nadzieję wynieść drogi sprzęt elektroniczny, bądź biżuterię. Jednak po chwili uciekają, bez łupu, za to wyjąc z bólu i zaskoczeni. Wypędziło ich poczucie nieznośnego gorąca, wejście do domu było jak zajrzenie do pieca hutniczego. Tak działa Aktywny System Odstraszania [Active Denial System], najlepsza ochrona dla domu i nie tylko...

Zwany również promieniem bólu, ADS to rewolucyjna niezabójcza broń, która przy pomocy mikrofali wywołuje palący ból, ale nie powoduje obrażeń. Fale o częstotliwości 95 GHz wnikają jedynie na ułamek centymetra i podgrzewają zewnętrzną warstwę skóry celu. Siły Powietrzne Stanów Zjednoczonych twierdzą, że nikt nie wytrzyma dłużej niż pięć sekund, a amatorskie metody ochrony takie jak owijanie się mokrymi ręcznikami, czy folią aluminiową są nieskuteczne.

Pułapka budżetu partycypacyjnego – zarządzanie ubóstwem

Świat | Publicystyka | Tacy są politycy

Bezpośrednio po zwycięstwie Partii Pracowniczej w Brazylii w październiku 2003 r., dziennikarze największych dzienników finansowych napisali, że Luis Inacio (Lula) da Silva, wówczas kandydat na prezydenta, musi wykonać szereg kroków, by dotrzymać obietnic „fiskalnej odpowiedzialności” i umowy zawartej z Międzynarodowym Funduszem Walutowym w ramach 30 miliardowego pakietu „pomocy”. Redaktor „Financial Times” napisał:

“Pan da Silva musi działać szybko, by zdobyć reputację odpowiedzialności ekonomicznej. To oznacza właściwe decyzje przy obsadzie odpowiedzialnych stanowisk ekonomicznych, odłożenie w czasie obietnic zmian społecznych i skoncentrowanie się zamiast tego na jeszcze bardziej restrykcyjnej polityce fiskalnej [bardziej restrykcyjnej niż polityka poprzedniego rządu Cardoso], aż do momentu, gdy spadnie stosunek długów do PKB.
Kenneth Rogoff, wysoko postawiony ekonomista przy Międzynarodowym Funduszu Walutowym ostrzegł, że jak by na to nie spojrzeć, „reform strukturalnych w Brazylii, które muszą zostać zrealizowane przez rząd da Silvy, nie da się przeprowadzić bezboleśnie… Nie ma innego wyjścia, jeśli społeczność międzynarodowa ma zachować zaufanie do brazylijskiego systemu finansowego i jeśli ma on uniknąć całkowitej zapaści.”

I tu właśnie jest sedno problemu: jeśli Brazylia ma nadal spłacać uciążliwy dług wobec zagranicznych wierzycieli, będzie konieczne przeznaczenie na ten cel 3,6 miliarda Reali miesięcznie. Te pieniądze nie będą mogły być przeznaczone na finansowanie publicznej służby zdrowia (już i tak znajdującej się na krawędzi zapaści), szkół i płac dla pracowników sektora publicznego.

Obserwatorzy międzynarodowego kapitału finansowego – MFW i Bank Światowy – domagają się wciąż bardziej restrykcyjnej polityki finansowej. Co to mogłoby oznaczać dla pracowników sektora publicznego w Brazylii?
W liście napisanym do Luli przed wyborami, Federacja Pracowników w Brasilii podkreśliła, że nie jest możliwe pogodzenie potrzeb mas pracowników brazylijskich - którzy głosowali na Lulę i Partię Pracy, aby zakończyć 8 lat zaciskania pasa - z żądaniami MFW i BŚ. Pracownicy napisali, m.in.:

„W ciągu ostatnich 8 lat, nasze zarobki zostały zamrożone. Pilnie potrzebujemy podwyżki w wysokości 89,12% tylko po to, by utrzymać się na powierzchni. To żądanie zostało wysłane przez federację pracowników państwowych i miejskich do obecnego prezydenta Fernando Henrique Cardoso. Towarzyszyły temu żądania dotyczące m.in. zachowania parzystości pomiędzy czynnymi i emerytowanymi pracownikami sektora publicznego, stworzenie kontraktu ramowego dla wszystkich pracowników sektora publicznego w Brazylii, odbudowanie podstawowych usług społecznych, które zostały zniszczone w trakcie prywatyzacji i deregulacji, oraz uznanie 56 podstawowych praw pracowników sektora publicznego, które zostały zlikwidowane.

Pan Cardoso zignorował nasze żądania. Podpisał zamiast tego umowę z MFW dotyczącą spłaty długów, która będzie oznaczać drakoński plan dostosowania strukturalnego i który pozostawi Brazylię jeszcze bardziej zubożałą. Warunki dyktowane przez MFW oznaczają, że aby spłacić odsetki na długach z 2003 r. oznaczałoby wprowadzenie cięć budżetowych w wysokości dodatkowych 53 milionów Reali.

W bieżącej sytuacji, kiedy Brazylia jest grabiona, a jej mieszkańcy wykrwawiają się na śmierć, nawet wypłata naszych bieżących wynagrodzeń i świadczeń emerytalnych stoi pod znakiem zapytania.

Towarzyszu Lula. Jesteśmy przekonani, że teraz nadszedł moment, żeby zmienić kurs. Teraz albo nigdy. Właśnie dla tej chwili stworzono Partię Pracowników 23 lata temu i dla osiągnięcia tego celu rozwinęła się w masową partię brazylijskiej klasy pracującej. Dziś, miliony pracujących i wyzyskiwanych ludzi wspierają Pana kandydaturę, ponieważ widzą w zwycięstwie Pana i Partii Pracowników możliwość kroczenia do godnej przyszłości dla młodzieży i dla tych, którzy zarabiają na swoje utrzymanie. Widzą możliwość zbudowania podstaw do stworzenia prawdziwie demokratycznego i suwerennego kraju, gdzie to lud – a nie MFW – określa naszą przyszłość.”

Na swoim pierwszym przemówieniu po wygranych wyborach, Lula przyrzekał szybkie działania, aby zmniejszyć skalę zjawisk takich, jak niedożywienie i jednocześnie chciał uspokoić inwestorów, że zamierza prowadzić „umiarkowaną” i „odpowiedzialną” politykę ekonomiczną.

Lula powiedział: “Nawet z restrykcjami budżetowymi jesteśmy przekonani, że będzie możliwe od pierwszego dnia rozpoczęcie energicznych działań w dziedzinie socjalnej.” Lula wskazał na przykład samorządów w rękach Partii Pracowników w brazylijskich miastach i regionach, aby udowodnić, że odpowiedzialność fiskalna i „kreatywność socjalna” mogą iść ramię w ramie, aby zaspokoić aspiracje „ogółu brazylijskiego społeczeństwa”.

Co oznaczała “kreatywność socjalna” w Porto Alegre

Idea wprowadzenia odpowiedzialności fiskalnej jednocześnie z “kreatywnością społeczną” od dawna była lansowana przez pewne skrzydło wewnątrz Partii Pracowników.

W Porto Alegre i w całym stanie Rio Grande do Sul wprowadzono “kreatywne” ustawodawstwo, określane mianem “budżetu partycypacyjnego”. Władze Porto Alegre zdominowane przez Partię Pracowniczą pierwsze wprowadziły „budżet partycypacyjny” 13 lat temu, nazywając go „innowacyjną formą zarządzania”. Inne miasta i regiony, w których rządziła PP wkrótce poszły tą samą drogą.

Dziś, wiele osób, zarówno członków partii, jak i osób nie będących członkami PP wspiera ideę stworzenia „Paktu Społecznego” pomiędzy „podmiotami społeczeństwa obywatelskiego” po październikowym zwycięstwie wyborczym. Dla nich Porto Alegre, ze swoim „budżetem partycypacyjnym”, jest drogą naprzód.

Czym jest “budżet partycypacyjny” i dlaczego Bank Światowy nazwał władze miasta Porto Alegre „najlepszym uczniem” Banku Światowego i Międzynarodowego Funduszu Walutowego?

Budżet Porto Alegre, tak jak w przypadku wszystkich miast w Brazylii jest częścią budżetu określonego przez rząd federalny. System budżetowy zakłada, że każdy region musi wpłacać swoją część funduszów na pokrycie długu zagranicznego przygniatającego Brazylię: 300 miliardów dolarów. Władze regionów określają z kolei część długu, która musi zostać spłacona przez władze miejskie poszczególnych miast znajdujących się w regionie. W ten sposób, wszystkie szczeble władz są bezpośrednio zaangażowane w spłacanie długu zagranicznego. Rząd federalny nie musi sam się martwić obsługą długu.

“Partycypacyjny” aspekt budżetów regionalnych i miejskich dotyczy tylko stosunkowo małej części całości budżetu. Nie może być mowy o podważaniu zasadności spłacania długu zagranicznego – choć jest to najpoważniejszy element budżetu. Spłata długu jest automatyczna i nigdy nie została podważona przez burmistrzów i gubernatorów należących do Partii Pracowników.

Co stanowi o “partycypacyjności” procesu? Otóż organizacje pozarządowe, stowarzyszenia, związki zawodowe mogą na równej stopie określać priorytety budżetowe tej części budżetu, która pozostała po spłaceniu długu. Innymi słowy, oczekuje się od nich, że pomogą „dystrybuować” niedobory budżetowe. Te organizacje stają się więc częścią procesu zarządzania ubóstwem. Dlatego działacze Partii Pracowników, którzy nie zgadzają się z tym modelem przezwali go „partycypacyjnym zaciskaniem pasa”.

Dla przykładu, dyskusja może się odbywać na temat tego, czy wyższym priorytetem jest naprawa kanalizacji, która regularnie ulega awariom, co ma śmiertelne konsekwencje w slumsach i ubogich dzielnicach, czy płacić urzędnikom państwowym, którzy czasem nie otrzymują pensji przez 4, 5 lub nawet 8 miesięcy? Czy należy zamknąć przychodnię, przez co pozbawi się tysięcy rodzin pracujących minimalnego dostępu do służby zdrowia, aby móc zbudować dopływ bieżącej wody? Czy należy dokonać odwrotnego wyboru?
Zaangażowanie różnych organizacji – a zwłaszcza związków zawodowych – do podejmowania tak upadlających wyborów powoduje, że te organizacje przestają bronić interesów własnych członków. Zamiast tego, stają się przekaźnikami polityki dyktowanej przez Międzynarodowy Fundusz Walutowy.

“Najlepsza Aternatywa” Banku Światowego

Nic więc dziwnego, że Bank Światowy przetłumaczył, opublikował i rozprowadzał propagandowy podręcznik napisany przez byłego burmistrza Porto Alegre z ramienia Partii Pracowników, Tarso Genro i Urbitarana de Souza pod tytułem: “Budżet partycypacyjny: doświadczenie Porto Alegre”.
Z tego podręcznika Banku Światowego możemy np. się dowiedzieć, że w roku 2000, 140 miast w całej Brazylii (z czego 73 znajdywało się pod rządami Partii Pracowników, a 67 pod rządami centroprawicy) zaimplementowało „budżet partycypacyjny”.

Brazylijska prasa głównego nurtu poświęciła dużo uwagi “budżetowi partycypacyjnemu”. O Estado de Sao Paulo opublikowało w marcu 2001 r. wywiad na pierwszej stronie z administratorem Banku Światowego w Brazylii, Victorem Vergarą. W artykule podkreślono użyteczność „budżetu partycypacyjnego” w celu realizacji programu restrukturyzacji (SAP) prowadzonego przez Bank Światowy i Międzynarodowy Fundusz Walutowy.
W odpowiedzi na pytanie dziennikarza o to, jak Bank Światowy ocenia “budżet partycypacyjny”, Vergara odpowiedział: “To jedno z najbardziej pozytywnych i innowacyjnych doświadczeń w całej Ameryce Łacińskiej. To nowoczesna metoda zarządzania, która zwróciła uwagę wielu na tym kontynencie. Bank Światowy przetłumaczył na język Hiszpański książkę byłego burmistrza Porto Alegre Tarso Genro na ten temat. Rozprowadziliśmy już 2,5 tys. egzemplarzy książki w dziewięciu krajach Ameryki Łacińskiej.”

Na pytanie, dlaczego Bank Światowy patrzy na ten model w tak pozytywny sposób, Vergara odpowiedział: “to nowoczesna forma zarządzania, która zmienia demokrację przedstawicielską w demokrację uczestniczącą, w podejmowanie decyzji za pomocą konsensusu.”
Następnie, dziennikarz zapytał, czy ten model może być wprowadzany tylko przez “lewicowe” rządy. Vergara na to: „Wcale nie. Budżet partycypacyjny nie ma żadnych podstaw ideologicznych. To po prostu metoda podejmowania decyzji. Nikt nie twierdzi, że to model idealny, ale wydaje się, że nie ma lepszej alternatywy.”

Metoda “zapobiegania wybuchom społecznym”

Ta “metoda podejmowania decyzji” jest w istocie w pełni zgodna z polityką Banku Światowego. Od wielu lat, przewodniczący Banku Światowego James Wolfensohn ostrzegał, że w rezultacie wprowadzania reform i restrukturyzacji zalecanej przez Bank Światowy i MFW, „liczba konfliktów społecznych i wybuchów niezadowolenia nasila się, środowisko ulega dewastacji, a różnice pomiędzy biednymi, a bogatymi powiększają się” (cytat z przemówienia na zebraniu Rady Banku Światowego w Waszyngtonie we wrześniu 1999 r.).

Wolfensohn wielokrotnie doradzał, by zacząć współdziałać ze związkami zawodowymi i ruchami protestu społecznego, aby zapobiec takim wybuchom społecznym. Na spotkaniu z organizacjami pozarządowymi w Pradze we wrześniu 2000 r. Wolfensohn powiedział:

“Staramy się pośrednio zasugerować rządom poszczególnych krajów, że nie można narzucić planu rozwoju społecznościom i grupom ludzi, że należy przeprowadzić konsultacje i doprowadzić do tego by stali się oni właścicielami tego procesu. Nie powinniśmy tworzyć planów w Waszyngtonie, czy La Paz, ale powinniśmy zaprosić do udziału ludzi.”

Przewodniczący Banku Światowego powiedział jasno, że rola przeznaczona dla organizacji pozarządowych i ogólnie dla “społeczeństwa obywatelskiego” polega na “oddaniu głosu ludziom tak, aby mogli aktywnie uczestniczyć w określaniu, planowaniu i wykonywaniu projektów Banku Światowego i udzielanych pożyczek.”

W Światowym Raporcie Banku Światowego o Stanie Rozwoju na Świecie na lata 2000/2001 tak podsumowano strategię “Ataku na Biedę”: “Można ograniczać negatywne skutki społecznej fragmentacji dzięki tworzeniu formalnych i nieformalnych forów i kanalizowaniu energii poszczególnych grup w procesy polityczne, tak aby ta energia nie koncentrowała się na otwartym konflikcie”.

Budżet partycypacyjny odrzucony w wyborach

Starając się zdyskontować swój wizerunek jako burmistrza Porto Alegre, Tarso Genro kandydował w wyborach na gubernatora w regionie Rio Grande do Sul w październiku 2003.

Wyniki wyborów nie pasowały do wyników osiąganych przez Partię Pracowników w całej Brazylii. Wszędzie oprócz Rio Grande do Sul elektorat PP zwiększył się w porównaniu z poprzednimi latami. Ana, działaczka organizacji dzielnicowych w Porto Alegre i członkini PP wytłumaczyła w wywiadzie dla gazety O Trabalho dlaczego, jej zdaniem, doszło do fiaska kandydata PP na gubernatora:

“W całym regionie, Tarso Genro otrzymał 11% mniej głosów, niż jego oponent, Oliwio Dutra w wyborach w 1998 r. Jeśli weźmiemy pod uwagę samo Porto Alegre, jego wynik był o 16% niższy niż Dutry. Stało się to jednocześnie z wielkimi sukcesami wyborczymi PP w wielu miastach w całej Brazylii. W wyniku tego, Partia Pracowników prawdopodobnie straci stanowisko gubernatora. [Późniejsze wydarzenia potwierdziły przypuszczenia Any].”

Dziennikarz zapytał Anę, czy wdrażanie polityki „budżetu partycypacyjnego” miało coś wspólnego z utratą głosów. Ana odpowiedziała:

„Nie mam co do tego żadnych wątpliwości. Wystarczy zobaczyć, co się stało z Ubiratanem de Souzą, urzędnikiem odpowiedzialnym za sprawy budżetu w Porto Allegre i współautorem książki Banku Światowego o modelu Porto Alegre. De Souza starał się o mandat poselski pod hasłem „jestem kandydatem budżetu partycypacyjnego”. Gdziekolwiek się nie pojawił, w TV, radiu, na wiecach – nie mógł się powstrzymać od wysławiania swojego wkładu jako nadzorcy procesu nazywanego „budżetem partycypacyjnym”.
W październikowych wyborach De Souza otrzymał tylko 8 tys. głosów w całym regionie Rio Grande do Sul, a potrzebował przynajmniej 25 tys. aby zakwalifikować się do drugiej tury.”
Zapytana o to, czy na pewno porażka wyborcza była konsekwencją polityki „budżetu partycypacyjnego”, Ana odpowiedziała:

“Słuchaj, ludzie nie są głupi. Na początku wierzyliśmy w to, co mówili – że wreszcie będziemy mieli prawo głosu w określaniu priorytetów budżetowych. Byliśmy cierpliwi, zdając sobie sprawę, że nie wszystko może się zmienić z dnia na dzień. Ale stopniowo zaczęliśmy dostrzegać, że priorytety, które poddawaliśmy do rozważania i implementacji nadzorcom procesu „partycypacyjnego” nigdy nie były rozważane i wdrażane. Zawsze mówiono nam, że inni są w jeszcze gorszej sytuacji niż my i że nasze problemy „nie są priorytetami”. Powoli, zaczęliśmy sobie zdawać sprawę, z tego co działo się naprawdę. Zrozumieliśmy, że władze miejskie Partii Pracowników działające pod szyldem „partycypacyjnego” procesu sumiennie spłacały długi zagranicznym inwestorom – którzy nota bene nie zainwestowali nawet centa, by pomóc Brazylijczykom. Dlaczego bogaci i super-bogaci, którzy dorabiają się fortun spekulując naszymi zasobami mają otrzymywać spłaty, podczas gdy nam wiedzie się tak źle? Powiedziano nam, że kwestia długu nie może być poddana dyskusji. Jakw takiej sytuacji mówić o demokracji? Dowiedzieliśmy się, że władze PP dokładnie stosowały się do prawa Camata, które – zgodnie z wytycznymi MFW – wymaga, by płace pracowników sfery budżetowej nie przekraczały 60% budżetu. W Porto Allegre udało się „przebić” normy MFW obniżając tą sumę do 48% budżetu. To oznaczało masowe zwolnienia pracowników sfery budżetowej, a co za tym idzie masowe strajki nauczycieli i innych pracowników przeciwko twórcom systemu „budżetu partycypacyjnego”. Jednakże najważniejsze jest to, że zrozumieliśmy, że nasze najbardziej podstawowe potrzeby nie były zaspokajane i że w rzeczywistości sytuacja ulegała ciągłemu pogorszeniu. Ludzie zrozumieli, że „budżet partycypacyjny” był zwykłym oszustwem i nie chcieli mieć z tym nic więcej do czynienia.”

Ana opowiedziała też szczegółowo, jak okłamano organizację dzielnicową, której jest członkiem i o tym, jak pozamykano przychodnie w całej dzielnicy.

Brazylijczycy dali jasno do zrozumienia, że chcą prawdziwych zmian, a nie więcej zaciskania pasa przez „odpowiedzialną politykę fiskalną”. Dali też do zrozumienia, że nie dadzą się już tak łatwo nabrać na „kreatywną” i „innowacyjną” politykę społeczną opartą na „Paktach Społecznych” i „budżetach partycypacyjnych”. Zamiast tego, chcą, żeby rząd zerwał z MFW właśnie po to, by finansować programy społeczne, które są potrzebne, by Brazylia znów stanęła na nogi – wolna od dyktatu międzynarodowych korporacji i międzynarodowych instytucji globalnego kapitalizmu.

Joao Penha, luty 2003 r. tekst opublikowany w internetowym piśmie ZNET.

McPraca w praktyce

Prawa pracownika | Publicystyka

W ostatnich latach wiele mówi się o zjawisku McPracy. McPraca to monotonna i ogłupiająca praca, słabo wynagradzana, w której nie można liczyć na rozwój.
McPracownika się nie szanuje, bo łatwo go zastąpić kimś innym, w jego miejscu pracy jakiekolwiek prawa pracownicze praktycznie nie istnieją, a wszystko zależy od dobrej woli pracowników będących wyżej w hierarchii.

Zjawisko McPracy dotyczy wielu miejsc zatrudnienia, ale moim celem była rozmowa o miejscu od którego ten rodzaj pracy wziął swoją nazwę, czyli o MacDonaldzie. Rozmawiam z pracownicą jednego z MacDonaldów z zachodniej Polski.*

Kapitalizm bez własności

Gospodarka | Publicystyka

Publikacja niniejszego tekstu ma jedynie cel poznawczy. Intencją moją nie jest promocja akcjonariatu pracowniczego, a jedynie zachęta do rzeczowej dyskusji, której pierwszym krokiem musi być poznanie tematu.

Kapitalizm bez własności – z dr. Krzysztofem S. Ludwiniakiem rozmawia Michał Sobczyk

Akcjonariat pracowniczy jest formą własności o dość długiej historii. Na takich zasadach funkcjonowała np. lwowska Gazolina, w międzywojniu jedno z najbardziej dochodowych polskich przedsiębiorstw. A jak wyglądał powrót do koncepcji spółek pracowniczych u progu III RP?

K. L.: U progu transformacji zostałem poproszony o przygotowanie ustawy o przekształceniach własnościowych, która uwzględniałaby akcjonariat pracowniczy, ponieważ zgłoszone projekty rządowe nie brały pod uwagę interesów pracowniczych w procesie prywatyzacji. Poseł Andrzej Miłkowski z 26 innymi posłami stworzył taką inicjatywę ustawodawczą i z prof. Hubertem Izdebskim z Uniwersytetu Warszawskiego zabraliśmy się do napisania projektu ustawy. Nasza propozycja zawierała, oprócz zagadnień dotyczących akcjonariatu pracowniczego (jego finansowania, tworzenia itp.), także zapisy dotyczące Skarbu Państwa jako instytucji, która organizowałaby i chroniła majątek narodowy. Zamiast tego mamy obecnie rozczłonkowaną magmę ze szczątkowym nadzorem właścicielskim. Były tam też propozycje regulacji dotyczących innych instytucji, które miałyby organizować majątek narodowy w warunkach transformacji.

Wspomniany projekt starł się na forum komisji sejmowych z tzw. propozycjami rządowymi. Wtedy było kilkanaście propozycji rządowych ustawy o przekształceniach własnościowych, opartych na neoliberalnej filozofii, wedle której należało wszystko wyprzedać i ktokolwiek będzie miał jakieś pieniądze, niech przyjdzie i kupi nasze przedsiębiorstwa. Myśl przewodnia naszej ustawy była natomiast taka, że rynek kapitałowy w Polsce jest bardzo „płytki” – mówiąc krótko, ludzie nie mieli pieniędzy. Tymczasem inwestorzy zagraniczni będą zajmować się przede wszystkim „górnymi” 10-15% przedsiębiorstw, które były najbardziej atrakcyjne, nie zainwestują natomiast w firmy marginalne czy pogrążone w problemach. Dlatego ocenialiśmy, że wykupione zostanie zaledwie ok. co dziesiąte przedsiębiorstwo, przede wszystkim z branży finansowej, bankowości, ubezpieczeń, paliwowej, energetycznej, do tego niektóre przedsiębiorstwa przemysłowe i spożywcze. Ale co z pozostałymi? Nam chodziło o to, żeby ludzie w naszym kraju też uczestniczyli w prywatyzacji i coś z tego wszystkiego mieli dla siebie.

Przekazanie pracownikom kontroli nad zakładami pracy i danie im możliwości udziału w wypracowywanych zyskach było jednym z ważniejszych postulatów opozycji solidarnościowej i w dużej mierze decydowało o jej wyjątkowym charakterze.

K. L.: Zaproponowaliśmy akcjonariat pracowniczy jako jedną z form, która umożliwiałaby przekształcenia własnościowe, a jednocześnie partycypację pracowników w kapitale tych firm, które byłyby nabywane przez inwestorów zagranicznych. Nasza propozycja ostro starła się na forum parlamentarnym z propozycjami rządowymi. Wtedy jeszcze w Sejmie była dość silna samorządowa frakcja „Solidarności”; druga frakcja była bardzo neoliberalna. Doszło do ostrych sporów, ale powstał z tego wszystkiego projekt niejako kompromisowy, który stał się ostateczną ustawą o przekształceniach własnościowych W tym akcie, uchwalonym w 1990 r., znalazły się zapisy o tzw. leasingu pracowniczym, wyjęte jak gdyby wybiórczo z naszej propozycji ustawowej, a także zapis o 20-procentowym akcjonariacie pracowniczym w przypadku przekształceń kapitałowych.

Nie uwzględniono naszego pomysłu, żeby akcje pracownicze, które w przypadku prywatyzacji kapitałowej znalazłyby się w rękach załóg, organizować w formie funduszy inwestycyjnych, emerytalnych. Chodziło o to, żeby nie były dawane tak po prostu, lecz w odpowiedni sposób zagospodarowane, ponieważ z doświadczeń m.in. amerykańskich było wiadomo, iż w sytuacji silnego wygłodzenia konsumpcyjnego one natychmiast zostaną zamienione na telewizory czy dywany, o co zresztą trudno mieć do ludzi pretensje, i rozpocznie się wokół nich wielka spekulacja. My proponowaliśmy, żeby zamiast rozdawnictwa skupić te akcje w ramach funduszy inwestycyjnych. To nie przeszło, ale gdyby tak się stało, mielibyśmy w tej chwili największe pracownicze fundusze inwestycyjne w Europie.

Jakie były skutki przyjęcia projektu w kompromisowym kształcie?

K. L.: Co zaskoczyło wszystkich, mnie też – około 1,5 tysiąca przedsiębiorstw zostało sprywatyzowanych metodą akcjonariatu pracowniczego, w formie leasingu. Wiele z nich uratowało się w ten sposób przed likwidacją i w tej chwili całkiem dobrze funkcjonuje. W niektórych regionach Polski, zwłaszcza wschodnich i południowo-wschodnich, prywatyzacja leasingowa stanowiła około 95% wszystkich prywatyzacji, jeżeli nie całość. Ponieważ nie były to atrakcyjne inwestycyjnie regiony, stanowiło to jedyną dostępną formę przekształceń. Prywatyzacja przez leasing została ponadto uznana za najbardziej efektywną w sensie społecznym, ponieważ, co potwierdziły badania prof. Marii Jarosz z Polskiej Akademii Nauk, była to (i pozostaje nadal) najbardziej akceptowalna społecznie forma prywatyzacji. Wiele przedsiębiorstw wykupionych przez pracowników daje sobie znakomicie radę, dlatego leasing pracowniczy należy uznać za wielki sukces, w odróżnieniu od „sukcesu” tzw. prywatyzacji obywatelskiej, czyli słynnych 512 przedsiębiorstw, które zostały sprywatyzowane w formie Narodowych Funduszy Inwestycyjnych, co się skończyło jednym wielkim skandalem, a powinno – sprawą kryminalną.

Niestety, mimo naszych prób i składania dalszych propozycji, nie udało się przeforsować ustawy, która by – tak jak w innych krajach – regulowała akcjonariat pracowniczy jako trwałe zjawisko, nie zaś tylko jako jeden z modeli przekształceń własnościowych. W 1996 r. złożyliśmy do laski marszałkowskiej propozycję kompleksowych rozwiązań – i prawie nikt się tym nie zainteresował... Dlatego w tej chwili mamy sytuację taką, że o ile na początku lat 90. Polska była liderem w zakresie tworzenia nowej wartości systemowej, jaką jest akcjonariat pracowniczy, to w tej chwili jesteśmy na końcu europejskiej tabeli. W ostatnich 15 latach większość rozwiniętych krajów Unii Europejskiej masowo zastosowała akcjonariat pracowniczy, o czym się u nas nawet nie wie. Z krajów naszego regionu jedynie Słowenia w istotny sposób zastosowała ten model jako standardową część systemu ekonomicznego – tam wprowadzono właśnie takie ustawodawstwo, jakie u nas zostało zablokowane.

Co Pana zdaniem zadecydowało, że przez te ostatnie kilkanaście lat kwestia własności pracowniczej była u nas coraz bardziej zaniedbywana?

K. L.: Są dwie wersje przebiegu wydarzeń. Jedna jest taka, że mechanizmy przemian, o których mówimy, były po prostu poza, jak to określam, horyzontem wiedzy i wyobraźni większości ówczesnych elit. Bo skąd mieli wiedzieć, przecież większość naszych ekonomistów była wykształcona w PRL, a później, w latach 80. niektórych wysyłano do USA na „przyśpieszone kursy kapitalizmu w dwa semestry”...

Ale to jest wersja „miękka”. Druga jest taka, że w latach 80. stworzono ideologię neoliberalizmu. Niektóre amerykańskie think tanki sformułowały tę koncepcję i stała się ona eksportową doktryną społeczno-ekonomiczną okresu transformacji postindustrialnej. Na początku zastosowano to w Ameryce Łacińskiej. Skąd przyjechał do polski Jeffrey Sachs? Z Boliwii! Jak wiemy, w Ameryce Łacińskiej neoliberalizm skończył się katastrofą. To, co w tej chwili tam się dzieje – Chávez, Morales, Ekwador, demonstracje w Chile, Brazylia itd. – to jest reakcja na idee, które były wprowadzane w życie na przełomie lat 80. i 90.

Model neoliberalny zakładał, generalnie rzecz biorąc, skoncentrowanie się na korzyściach tych, którzy mają zasoby finansowe. Ten, kto ma więcej pieniędzy, wchodzi, kupuje, prywatyzuje, transferuje zyski tam, gdzie ma ochotę i „robi co chce”, mówiąc w uproszczeniu.

Ten sam model zastosowano podczas transformacji w Europie Środkowo-Wschodniej...

K. L.:. ...I doprowadził do tego samego, co spowodował w Ameryce Łacińskiej, czyli do oligarchizacji systemu ekonomicznego. Takie rozwiązania zawsze prowadzą do tego, że 1% najzamożniejszych kontroluje praktycznie cały kapitał, a pozostała część jest „odsysana” z własności. Ponadto, oligarchizacja zawsze przynosi ze sobą także korupcję. To, co dziś obserwujemy, nie wzięło się z sufitu. Jest to efekt wprowadzenia tego systemu, który forsowała Unia Wolności czy KLD. W tym samym czasie akcjonariat pracowniczy był bardzo ostro atakowany, w prasie nie oszczędzały go osoby typu prof. Winieckiego i inni, pisząc sążniste artykuły we „Wprost”. Bardzo zabawne, że te osoby często uważają swoje poglądy za konserwatywno-liberalne. Kiedyś zapytałem ich, czy uważają prezydenta Reagana za socjalistę lub bolszewika, bo bolszewizmem określali akcjonariat pracowniczy. Tymczasem nie pamiętają, a może nie chcą pamiętać, że w 1990 r. Reagan przyjechał do Polski i wygłosił przemówienie w Stoczni Gdańskiej, w którym namawiał Polaków do tego, żeby w ramach przekształceń własnościowych wzięli przykład z amerykańskich rozwiązań akcjonariatu pracowniczego, zwłaszcza słynnego ESOP-u. O czym się u nas również nie pamięta – Reagan angażował się także np. we wprowadzanie akcjonariatu pracowniczego na wielkich plantacjach w Gwatemali. Zresztą już Jan Paweł II w swoim Laborem exercens, encyklice z 1978 r., cały rozdział poświęcił własności pracowniczej, i to m.in. na niego powoływali się amerykańscy promotorzy ESOP-ów.

Co by było, gdyby akcjonariat pracowniczy wprowadzono w Polsce na większą skalę? Czy pracownicy w wymierny sposób by to odczuli?

K. L.: Kilka lat temu, bodajże w 2002 r., przeprowadzono w USA badania, które pokazały, że już niemal co czwarty zatrudniony pracuje w systemie akcjonariatu pracowniczego (przed rokiem 2020 wskaźnik ten powinien przekroczyć 50 proc.). Europa jest mniej więcej 15-20 lat, w zależności od kraju, za Stanami Zjednoczonymi jeśli chodzi o rozwój akcjonariatu pracowniczego. Ale i ten młody europejski akcjonariat przyniósł bardzo wymierne efekty.

Weźmy przeprowadzone w Unii Europejskiej badania tysiąca największych przedsiębiorstw akcjonariatu pracowniczego – na ich przykładzie dobrze widać, jakie są jego skutki dla pracowników. Akcjonariat pracowniczy w największych firmach kształtuje się najczęściej na poziomie od kilku-kilkunastu procent. Można by więc powiedzieć, że jest nieznaczny. Ale z drugiej strony, to są giganty giełdowe o dużym rozproszeniu akcjonariatu, więc jeśli w takiej firmie akcjonariat pracowniczy jest zorganizowany w formie stowarzyszenia, to posiadając 5-10 proc. akcji ma istotny wpływ na funkcjonowanie przedsiębiorstwa. W efekcie akcjonariusze pracowniczy są zwykle drugą lub trzecią grupą właścicieli w przedsiębiorstwie, pierwszą jest najczęściej wielki fundusz inwestycyjny. To pokazuje siłę i rozwój tego modelu.

Ciekawostką jest, że na 20 największych przedsiębiorstw akcjonariatu pracowniczego, aż 9 to banki. Innymi słowy, klasyczne firmy usługowe, w których najczęściej poziom wykształcenia pracowników jest znaczny, a ich horyzonty – dosyć szerokie. Jedną z najprostszych korzyści, jakie odnoszą pracownicy, jest to, że oprócz normalnych zarobków i tradycyjnego systemu emerytalnego, mogą czerpać dodatkowe zyski z akcji. Przykładowo, w UBS, największym banku szwajcarskim, średnia wartość akcjonariatu pracowniczego już po kilku latach wyniosła po ok. 90 tys. euro na pracownika. Spójrzmy dalej: Deeutsche Bank, grupa Paribas, Mondragón, Crédit Agricole – wszędzie po kilkadziesiąt tysięcy euro na pracownika. Tak więc korzyści są ewidentne, jeśli przedsiębiorstwo funkcjonuje dobrze – a pracownikom-współwłaścicielom zależy na tym, bo z tym łączy się wzrost kapitałowy akcji, które posiadają. To normalne zachowania akcjonariusza. Jednak jeśli my kupimy udziały na giełdzie, to jesteśmy z zewnątrz i nie mamy na to żadnego wpływu. Natomiast w sytuacji, kiedy akcje posiadają pracownicy, jest trochę inaczej, bo ci ludzie mają większy nadzór właścicielski nad przedsiębiorstwem. Dzięki temu znacznie trudniejsze są np. wrogie przejęcia i wszelkiego rodzaju „numery” giełdowe. Mówiąc najkrócej: w systemie akcjonariatu pracowniczego, kiedy ludzie dobrze pracują, otrzymują nagrodę – po prostu mają więcej pieniędzy.

Częsta jest jednak opinia, że zwiększanie wpływu pracowników na ich miejsce pracy może być dla nich samych niekorzystne, bo nie są w stanie pojąć skomplikowanych reguł nowoczesnej gospodarki. Innymi słowy: oprócz zwykłych obowiązków, mają na głowie dodatkowe kłopoty...

K. L.: Przeciwnicy akcjonariatu kiedyś próbowali udowadniać, że robotnicy na pewno „przejedzą” zakład, przepiją, nie będę umieli nim kierować... To są, paradoksalnie, tezy niemal identyczne, jak klasyczna argumentacja przeciwników uwłaszczenia chłopów w XIX wieku. „Jak to? Oni to przejedzą, rozpuszczą, przepiją, będzie tragedia! Trzeba ich dalej trzymać w pańszczyźnie, zastraszać – wtedy dobrze pracują!”. Przeciwnicy spółek pracowniczych sięgają po argumenty z tej samej półki. Podobny charakter ma hasło „żadnych eksperymentów” („lewackich”, często się dodaje): skoro coś działa, to tego nie zmieniajmy. Dokładnie to samo mówiono 200 lat temu, ale gdybyśmy tak myśleli, to chłopi powinni dalej pracować w szlacheckich folwarkach...

Pojawia się również inny argument. Wskutek przekształcenia przedsiębiorstwa w spółkę z dużym czy decydującym udziałem pracowników, kadra zarządzająca może „grać” u nich na poczuciu odpowiedzialności za zakład, co po prostu ułatwia jej „dokręcanie śruby” i utrudnia walkę o prawa pracownicze.

K. L.: W Stanach Zjednoczonych jeszcze w latach 60. i 70. stopień uzwiązkowienia wynosił ok. 40%, a w tej chwili może z 8%. Związki zawodowe działają najczęściej w tradycyjnych, starych branżach przemysłu. Te z nich, które odczytały kierunek ewolucji systemu rynkowego (co ciekawe, działo się tak m.in. w tradycyjnym, podupadającym hutnictwie), te bardziej intelektualnie bystre, same podjęły decyzję o poparciu akcjonariatu. Decydujące znaczenie miało tam także to, że ich liderzy nie bali się zmian – bo zazwyczaj biurokracje związkowe boją się utraty członkostwa i dlatego nie wspierają akcjonariatu pracowniczego.

Popatrzmy na firmy przyszłości, z sektora wysokiej technologii, jak należąca w całości do pracowników międzynarodowa firma Science Applications International (SAIC), zatrudniającą ok. 60 tys. osób. Czy oni sobie śrubę przykręcają? W takich firmach praca polega na czymś innym niż w tradycyjnym zakładzie przy taśmie. To jest praca głównie intelektualna – w takim SAIC bodajże 20% pracowników ma doktoraty, a zdecydowaną większość stanowią ludzie z wyższym wykształceniem; tak jest we wszystkich „firmach przyszłości”. Nie zauważyłem, żeby oni pracowali więcej czy w gorszych warunkach – oni inteligentniej pracują, im się opłaca lepiej pracować i sprawniej organizować pracę.

Nie sądzę, żeby w spółkach pracowniczych zmuszano ludzi do cięższej pracy. Jeśli się pracuje na swoim, to po prostu chce się to robić – tym bardziej, że zarobki są tam zazwyczaj znacznie większe.

Pomówmy znowu o naszych realiach – o korzyściach, jakie płyną z akcjonariatu pracowniczego w „zwykłych” polskich przedsiębiorstwach oraz o tym, jak dają sobie radę te z nich, które sprywatyzowano sprzedając je pracownikom i które nie upadły. Jakie problemy przechodzą i które są dla nich specyficzne?

K. L.: Wskutek tego, że nie udało nam się w 1996 r. przeforsować ustawy o akcjonariacie pracowniczym – takiej, jakie istnieją choćby we Francji, Holandii, Irlandii czy Hiszpanii – w Polsce ta forma własności została rzucona na głęboką wodę, praktycznie bez żadnych regulacji. Było powiedziane, że w ramach przekształceń własnościowych pracownicy mogą wziąć swoje zakłady w leasing – i to właściwie wszystko. Tradycyjnie w takich przypadkach wytwarzała się sytuacja, że powstawała po jakimś czasie grupa inicjatywna, często związana z zarządem firmy, która chciała wykupić przedsiębiorstwo, jeśli tylko ono dobrze działało. No i nastąpiły sprzedaże, nieraz zupełnie „dzikie” – nie było bowiem wprowadzonego żadnego mechanizmu, który by „utwierdzał” akcjonariat pracowniczy. W efekcie wiele z tych 1,5 tysiąca firm pozostających w rękach pracowników zostało ostatecznie wykupionych. Niemniej jednak niektóre z nich nadal w mniejszym lub większym stopniu funkcjonują jako rzeczywiste akcjonariaty pracownicze, a nie fikcyjne, bo takie też są. Poza tym, co ciekawe, tworzą się w tej chwili nowe spółki pracownicze – zwłaszcza dużo propozycji tworzenia akcjonariatów pojawia się w ramach reformy służby zdrowia.

Bardzo często zdarzały się także nieco inne przypadki. Upadający Browar Dojlidy został przejęty przez spółkę pracowniczą, która doprowadziła go do dobrej kondycji – a potem ludzie sami chętnie „sprzedali się”. Pracownicy zakładu, których całe życie nie stać było na nic, dzięki akcjonariatowi uratowali swoje miejsce pracy. Kiedy jednak pojawił się zachodni inwestor, zaproponował im takie pieniądze za ich przedsiębiorstwo, że nie byli w stanie się oprzeć. Każdy pracownik dostał po kilka, kilkanaście czy nawet kilkadziesiąt tysięcy złotych (kierownictwo po jeszcze więcej) i po prostu oddali swoją własność. Takich historii było bardzo wiele: pracownicy ratowali zakład, a następnie sprzedawali kierownictwu lub inwestorowi zagranicznemu. Wszystko to jednak było nieuregulowane.

Co zrobić, żeby dać w Polsce temu ruchowi nowy impuls? Chodzi mi zwłaszcza o konkretne uregulowania prawne, bo w niektórych krajach są całe systemy zachęt, np. podatkowych, które wspierają wykup akcji przedsiębiorstw przez ich pracowników.

K. L.: Wzorem może – i powinien – być amerykański ESOP, oparty o kredyt inwestycyjny i zasadę, że pracujący kapitał ma spłacać się sam. Amerykańscy pracownicy nieporównywalnie więcej zarabiają, a mimo to tamtejszy ustawodawca wiedział, że nie można ludziom odbierać „konsumpcyjnej” części pensji ani oszczędności, lecz należy ich wciągnąć w układ pracy kapitału, żeby to on zapracował na to, aby byli w stanie stać się „mini-kapitalistami”. Człowiek jest tylko człowiekiem: ma rodzinę, musi sobie kupić lodówkę, bo stara mu się zepsuła...

Niestety, u nas nie ma ustawy, która regulowałaby powstawanie akcjonariatu pracowniczego itp. – mimo, że Unia Własności Pracowniczej formułowała liczne propozycje w tym zakresie. Stało się tak dlatego, że nie ma w tej chwili w Polsce środowiska politycznego, które byłoby zainteresowane akcjonariatem pracowniczym, są jedynie jednostki czy grupy ludzi, którzy się tym interesują, np. niektórzy naukowcy. Wszyscy oni nie znaleźli jednak jeszcze wyrazu politycznego. Jeżeli rozmawiamy z politykami, to oni nie mają pojęcia, o czym w ogóle jest mowa. Dodatkowo, niektórzy mają przez neoliberalną propagandę „antyakcjonariatową”, jaka panowała u nas przez ostatnie 15 lat, tak przetrzebione mózgi, tak skrzywiony aparat pojęciowy, że jakakolwiek dyskusja z nimi jest bezcelowa.

Wasz projekt z 1996 r. zachowuje więc aktualność?

K. L.: Oczywiście każdy produkt tego typu po 10 latach wymaga odświeżenia, ale te podstawowe pomysły wciąż nadają się do zastosowania w praktyce. Ale mam już chyba ze 30 lat doświadczeń w tej kwestii, przyjaźniłem się z czołowym amerykańskim teoretykiem tego ruchu, Louisem Kelso, pracowałem w jednej z największych firm konsultingowych, które tworzyły ESOP-y w Stanach Zjednoczonych. Więc po prostu pewne pomysły, które zgłaszamy jako Unia Własności Pracowniczej, są sprawdzone w praktyce. Tak jak wszystkie inne, rozwiązania zastosowane np. w USA miały mocne i słabe strony, ale przez ostatnich 25 lat to wszystko zostało już przedyskutowane i sprawdzone, także w innych krajach. Zresztą wszyscy na świecie w mniejszym lub większym stopniu wzorują się na rozwiązaniach ESOP-owych, po dostosowaniu do lokalnych realiów i systemów prawnych.

Proszę podać przykład konkretnych mechanizmów wspierania rozwoju własności pracowniczej.

K. L.: Niezbędna jest kompleksowa ustawa regulująca te kwestie. Oczywiście można także wprowadzać akcjonariat pracowniczy w ramach kodeksu handlowego, nie ma przeszkód. Trzeba tylko mieć spółkę i odpowiednie zapisy w jej statucie. Ale możemy utworzyć spółkę i oprzeć się na kodeksie handlowym, zapisać, że to jest spółka pracownicza, a potem to się wszystko rozwali i nic z tego nie będzie – było wiele takich przypadków. Dlatego kluczem są nie tylko statuty. Jest nim mechanizm kredytowy, działający na rzecz pracowników.

Nie mówiliśmy jeszcze o tym, jak w praktyce działa ESOP. Jego istotą jest zastosowanie mechanizmu kredytowego w stosunku do pracy kapitału. Upraszczając: mamy przedsiębiorstwo X, którego właściciel decyduje się sprzedać całość lub część udziałów pracownikom. Niektórzy robią to z powodów moralnych (to się naprawdę zdarza, co ciekawe – zwłaszcza w USA), inni dlatego, że mają w tym interes polegający na tym, że sprzedaż akcji pracownikom daje im przywileje podatkowe (roll-over). Ponieważ jednak pracownicy nie mają tyle pieniędzy, robi się najpierw due dilligence [procedura poprzedzająca dokonywanie strategicznych transakcji kapitałowych, umożliwiającym m.in. identyfikację związanego z tym ryzyka – przyp. red.] dla tej firmy, która ma wykazać, że właściciel nie próbuje sprzedać im kota w worku, że firma rzeczywiście ma przyszłość – a następnie idzie się do banku i zakłada trust, instytucję powierniczą. Kiedy właściciel decyduje się sprzedać np. 50% udziałów za 50 milionów, bank udziela pożyczki w takiej wysokości i lokuje ją w truście, który przejmuje zarówno akcje, stanowiące zabezpieczenie pożyczki, jak i bierze na siebie jej spłatę. A w tym czasie przedsiębiorstwo normalnie pracuje. Co roku jakaś część wypracowanego zysku jest przekazywana do trustu i w ten sposób spłaca się pożyczkę. Jest to mechanizm kredytowy pomyślany na rzecz pracownika. Bo jego ta cała operacja praktycznie nic nie kosztuje – on ma tylko dobrze pracować, żeby podnosić wartość swojej firmy i żeby mieć na dywidendę. W Stanach Zjednoczonych jest tak, że dywidenda została zwolniona z podatku, bank ma obniżone opodatkowanie na pożyczkę, właściciel nie płaci podatku od sprzedaży swoich akcji... I tak dalej – każdemu się to opłaca, a całość „nakręcana” jest przez mechanizm fiskalny.

Trzeba pamiętać, że w USA, tak jak na całym świecie, ustawom podatkowym towarzyszy bardzo ostra walka. Tymczasem na początku lat 80. bardzo silne zachęty podatkowe ws. akcjonariatu pracowniczego przegłosowano niemal bez głosu sprzeciwu! Po prostu zarówno Demokraci, jak i Republikanie byli w pełni przekonani o tym, że akcjonariat pracowniczy to plan dla narodowej gospodarki. To był wręcz ewenement w skali światowej: za zniżkami podatkowymi, które miały pomóc w przyszłości osiągnąć określony cel, opowiedziały się wszystkie siły polityczne. Amerykanie to bardzo pragmatyczny naród i oni takich rzeczy nie robią po to, żeby komuś sprawić przyjemność – wszystko było oparte na wyliczeniach, na długofalowym myśleniu strategicznym.

A jak jest z Europą Zachodnią i Unią Europejską?

K. L.: Już od pewnego czasu ogromny procent europejskich firm stosuje akcjonariat pracowniczy. Jednak europejskie związki zawodowe boją się go, gdyż ich liderzy obawiają się utraty członków. A ponieważ partie lewicowe są bardzo uzależnione od poparcia związkowców, nie za bardzo chcą słuchać o akcjonariacie. Partie prawicowe są z kolei w większości zdominowane przez taką czy inną formę neoliberalizmu.

Oczywiście w niektórych krajach ta świadomość jest większa i np. Anglia, Irlandia, Holandia czy Francja wprowadzają ustawodawstwo dotyczące akcjonariatu pracowniczego. Tam te ustawodawstwa istnieją, akcjonariat się rozwija. Ale w oficjalnej debacie politycznej w Europie ten temat raczej nie istnieje, choć od jakiegoś roku czy dwóch jakby coś zaczęło się zmieniać. Europejska Federacja Akcjonariatu Pracowniczego robi badania na różne ciekawe tematy z tym związane. Niedawno zrobiła wymowną analizę tego, ile w światowej prasie ukazuje się artykułów o akcjonariacie pracowniczym. Otóż w kwietniu tego roku było takich tekstów 7560, podczas gdy jeszcze np. w październiku 2005 r. liczba ta wynosiła zaledwie 597.

Lepsze lub gorsze ustawodawstwo dotyczące akcjonariatu pracowniczego powstaje we wszystkich najbardziej rozwiniętych krajach świata (oprócz USA są to Kanada, Australia, Afryka Południowa, Korea Południowa i Japonia), temat ten studiują intensywnie także Indie i Chiny. Wszyscy się tym interesują – oprócz Europy!

W Europie Zachodniej jest ciągle dużo zamieszania politycznego. Przykładowo, socjaliści znów zajmują się marksizmem. Ja to nazywam „syndromem neo”: jeśli nie potrafimy nic nowego wymyślić, to próbujemy neoliberalizmu, neosocjalizmu. Dla mnie te wszystkie „neo”, lewicowe czy prawicowe, są po prostu świadectwem bezradności intelektualnej. Ale jak mówię: życie idzie do przodu, na płaszczyźnie twardej ekonomii powstają nowatorskie rozwiązania. Natomiast na płaszczyźnie debaty intelektualnej, biurokraci i teoretycy ciągle próbują stworzyć nowy, lepszy parowóz, kiedy już jeździ się elektrowozami.

Czy Unia Własności Pracowniczej z optymizmem patrzy na przyszłość akcjonariatu w Polsce?

K. L.: Działamy już kilkanaście lat – Unia została założona w 1990 r. i należało wtedy do niej kilkaset przedsiębiorstw. Od tego czasu byliśmy ostro zwalczani, może nie jako organizacja, ale na pewno jako idea, przez środowiska neoliberalne. W związku z tym, a także brakiem odpowiednich przepisów, w Polsce akcjonariat przetrwał w formie spółek leasingowych. Wiele z tych przedsiębiorstw wskutek tego, że nie udało nam się ustawy przepchnąć, przestało być spółkami pracowniczymi czy spółkami akcjonariatu pracowniczego, albo są nimi tylko z nazwy. Takie są realia.

Chcielibyśmy, żeby nareszcie jakaś siła polityczna poważnie zainteresowała się tymi kwestiami. Chociażby dlatego, żeby Polska nie musiała znów gonić reszty świata, tak jak to było w XIX w., kiedy rewolucja przemysłowa w innych krajach była już bardzo zaawansowana, a u nas jeszcze chłopi pańszczyźniani pracowali. Chcielibyśmy, żeby system oligarchiczny, który u nas powstał w ciągu ostatnich kilkunastu lat, został przetworzony w system partycypacyjny, żeby zostało u nas stworzone społeczeństwo właścicielskie, albo jak określił to czołowy teoretyk liberalny, John Rawls – demokracja właścicielska. Obawiam się jednak, że tak jak u progu transformacji, tak i dzisiaj sprawy cywilizacyjne, tzn. przechodzenia z systemu postindustrialnego do cywilizacji wiedzy, znajdują się daleko poza zasięgiem wyobraźni większości naszych elit politycznych i gospodarczych. Choć z natury jestem optymistą, to patrząc na poziom debaty i kwestie, o których się dyskutuje, niestety trudno w sprawie własności pracowniczej zachować optymizm. Obawiam się, że nasze elity kompletnie nie rozumieją tego, co jest nie tyle gospodarczą, ale wręcz cywilizacyjną racją stanu naszego kraju.

Dziękuję za rozmowę.

Warszawa, 4 września 2007 r.

Współpraca Magdalena Krymarys
dr Krzysztof Ludwiniak

– zajmuje się działalnością ekspercką i doradczą. Jeden z inicjatorów powołania Unii Własności Pracowniczej, wiceprezes tej organizacji i członek prezydium Rady Głównej; był także prezesem Rady Nadzorczej Instytutu Własności Pracowniczej. Członek zarządu European Federation of Employee Shareownership. Ideę nowoczesnego akcjonariatu pracowniczego poznał u źródeł, od jej amerykańskich twórców, podczas swojego kilkunastoletniego pobytu w USA, gdzie m.in. pracował w ESOP Services, jednej z najważniejszych i największych firm konsultingowych, które pomagały tamtejszym przedsiębiorstwom wprowadzać programy własności pracowniczej.

źródło: obywatel

Oil, Drugs no Rock&Roll

Publicystyka

„Od czasów renesansu rozwój każdego imperium handlowego związany był z poszukiwaniem i uzurpacją obcych surowców mineralnych i niemal każde z nich – nie wyłączając brytyjskiego, francuskiego i holenderskiego – wykorzystywało narkotyki jako łatwy sposób finansowego wsparcia swojej zamorskiej działalności” – pisał były członek kanadyjskiego korpusu dyplomatycznego, profesor Uniwersytetu Kalifornijskiego w Berkeley, Peter Dale Scott.

Wezwanie do udziału w protestach anty-G8 w Japonii 2008

Publicystyka

Zapraszamy nad jezioro Toya! Akcja NO! G8

Szczyt G8 odbedzie sie w dniach 7-9 lica 2008. Nasze akcje zaczna
sie pierwszego. Przez kolejne cztery dni w Sapporo odbywac sie beda
demonstracje tematyczne. Na te chwile orientacyjny plan wyglada tak:
(1) Przeciwko neoliberalizmowi, czyli przeciwko biedzie, niepewnosci i
bezdomnosci, (2) dzien rolniczy, podkreslajacy rolniczy charakter
Hokkaido, (3) przeciwko bazom wojskowym/wojnom i (4) dzien ludnosci
rdzennej i mniejszosci etnicznych, odnoszacy sie do ludu Ainu,
rdzennych mieszkancow Hokkaido, przed japonska kolonizacja w XIX wieku.

Piaty lipca niech bedzie dniem masowego zgromadzenia i demonstracji
w Sapporo. Proponujemy tez, by uczynic go miedzynarodowym dniem akcji,
nawolujemy do rownoczesnych protestow w roznych miastach swiata.

Podczas trwania dni Szczytu, planowane sa masowe akcje bezposrednie
w okolicach jeziora Toya. aktywisci postaraja sie podejsc do miejsca
szczytu tak blisko, jak tylko sie da, by przekazac swoj glos sprzeciwu.

Rozmaite grupy planuja rozne akcje bezposrednie. Taktyka jest
zroznicowana. wiecej informacji uzyskacie od grup roboczych w Japonii.
Namawiamy was do przedstawiania propozycji i organizowania wlasnych
akcji w porozumieniu z tutejszymi grupami. wasza kreatywnosc jest mile
widziana i nas cieszy.

Zaplanowane dzialania

Japonscy dzialacze potrzebuja miedzynarodowego ujawnienia i
kontaktow, prosimy wiec o rozmaite sposoby brania udzialu. Za jedna z
najwazniejszych spraw uwazamy akumulacje, czyli mozliwosc spotkanie
sie i porozmawiania twarza w twarz. Poza akcjami, planujemy
nastepujace wydarzenia.

Swiatowa Konferencja Aktywistow: Wszyscy aktywisci, ktorym czas na
to pozwoli, namawiani sa do wziecia udzialu w warsztatach i
powiedzenia czegos o sobie. Warsztaty te odbeda sie Tokio, okolicy
Kioto/Osaka i Sapporo, w okolicach konca czerwca. (Jak za chwile
wyjasnimy, wiekszosc zagranicznych aktywistow, udajacych sie na
Hokkaido, musi tam dotrzec przez Tokio lub Osake.)

Odbeda sie liczne sympozja, z udzialem takich
intelektualistow-aktywistow, jak Michael Hardt, David Graeber i Andrej
Grubacic, ktorzy solidarnosciowo przyjada do Japonii.

Koncerty o tematyce Anty-G8 sa zaplanowane w Tokio, Sapporo, oraz w
obozie w okolicy obozu nad jeziorem Toya, miejscem Szczytu. Wystapia
punki, DJ'e i artysci awangardowi, ktorzy uczestniczyli w
Demonstracjach Dzwiekowych preciwko wojnie w Iraku.

W miescie Sapporo, organizujemy pokazy filmow o Global Justice
Movement (Swiatowy ruch na rzecz sprwiedliwosci), oraz protestow
anty-G8 z przeszlosci.

Rozamite radykalne grupy teatralne zapowiedzialy swoj udzial w
protestach Anty-G8, niektore we wlasnych miejscowkach, inne na ulicach
itp.

Jesli chodzi o wydarzenia organizowane przez inne grupy, odbedzie
sie Szczyt Alternatywny (6-8 czerwca), z udzialem szerokiej gamy grup
i NGO's. Bedzie tez szczyt ludnosci etnicznej.

W miedzyczasie w Japonii planowana jest miedzynarodowa konferencja
rektorow uniwersytetow. Koalicja organizacji studenckich nawoluje do
protestu.

Informacje dla gosci z zagranicy

Transport: Caly czas staramy sie znalezc najtanszy i
najbezpieczniejszy sposob dotarcia tutaj z roznych miejsc. Postaramy
sie wrzucac te informacje na naszej stronie internetowej w najblizszym
czasie. Jednak jak na razie, nasz wniosek jest taki, ze samolot wydaje
sie najtanszy, a nie lodz lub pociag (np. Kolej Transsybeyjska, jak
niektorzy sugerowali).

By dotrzec do Sapporo, najwiekszego miasta na Hokkaido, bedziecie
musieli leciec przez Tokio lub Osake. Hokkaido laczy sie z glowna
wyspa jedynie droga lotnicza i morska. Mozecie wiec rownie dobrze
zatrzymac sie w ktoryms z tych miast po drodze, przed rozpoczeciem
szczytu, i wziac udzial w tutejszych wydarzeniach.

W Tokio zorganizujemy centrum akumulacyjne, gdzie uzyskacie
informacje i bedziecie mogli wziac udzial w warsztatach. zalatwimy
najtanszy nocleg (ok. $15 za noc) w pewnej okolicy miasta.
Zorganizujemy tez siec ludzi chetnych do przenocowania przyjezdnych za
darmo. W okoliy Kioto/Osaka udostepnimy podobne ulatwienia. Nalezy
jednak pamietac ze te dwa zespoly miejskie sa bardzo rozne, rozne tez
sa spolecznosci aktywistow.

W Sapporo zorganizujemy przestrzen akumulacyjna. bedzie tez oboz,
gdzie bedziecie mogli rozbic sie ze swoim namiotem i spiworem.
Udostepnione bedzie darmowe weganskie jedzenie, przy czym prosic
bedziemy o roznych rozmiarow dotacje. spodziewajcie sie warsztatow i
wydarzen rowniez tutaj.

Bedzie tez centrum mediow niezaleznych (Indymedia Centre), gdzie
zagraniczni aktywisci beda mogli rozstawic swoj sprzet.

Z Sapporo do jeziora Toya dotrzec mozna pociagiem (3 godziny),
samochodem (2 godziny), lub autobusem - 3 godziny.

Tam rowniez ustawimy oboz i centrum mediow niezaleznych. To wlasnie
tutaj odbeda sie glowne wydarzenia.

Zachowanie japonskiej policji i sytuacja na granicy

Na glowne uzbrojenie japonskiej policji skladaja sie gumowe palki,
plastykowe tarcze i rekawice z piachem. W przeszlosci uzywali tez gazu
lzawiacego i armatek wodnych, ale ostatnio od tego odchodza. Gaz
pieprzowy nie byl uzywany, ale wg. roznych zrodel moze zaczac byc.

Tutaj nie dokonuje sie masowych aresztowan, jak w Europie czy
Ameryce. Wola walke formujac linie i aresztujac ludzi pojedynczo
wciagajac ich za siebie.

Wolno ukrywac swoja twarz na ulicy. Nie trzeba dopowiadac na ich
pytania; nie trzeba pozwalac sie przeszukac. Jest to dobrowolna
wspolpraca.

Rzadko to oni zaczynaja, jak np. w Europie - nie sa tak agresywni.

Jesli jesten Japonczykiem/Japonka, radzimy po aresztowaniu siedziec
kompletnie cicho i przygotowac sie na 23 dni aresztu - 3 dni, 10 i
kolejne 10 dni. Dlugosc takiego aresztowania zostala skrytykowana
przez Amnesty International.

Jedna rzecz na pewno chcecie wiedziec - otoz w przeszlosci rzadko
zdarzaly sie aresztowania zagranicznych dzialaczy. policja woli ich
wypuscic by uniknac miedzynarodowego rozglosu. Japonia zdaje sie
bardzo martwic o swoj miedzynarodowy wizerunek. mamy nadzieje, ze do
szczytu anty-G8 w 2008 nie ulegnie to zmianie.

W kazdym razie, utworzona zostala grupa wsparcia prawnego, a
politycy i organizacje obywatelskie zorganizowali kampanie na rzecz
jawnosci dzialan policji.

Zla wiadomosc jest taka, ze prawdopodobnie od listopada Japonia
wprowadzi te same zasady przekraczania granicy, co USA. Nazywa sie to
"US Visit", gdzie wszystkim przyjezdnym robione sa zdjecia i pobierane
odciski palcow. Organizowany jest masowy sprzeciw wobec tych zasad.

Nie jestesmy w staine powiedziec, jak powazne beda restrykcje dla
aktywistow przyezdzajacych na Szczyt G8. Radzimy jednak dzialaczom z
kartoteka, ktora ich martwi, a bardzo chca przyjechac, zeby zwrocili
sie do nas - postaramy sie zalatwic specjalne zaproszenia i wize.

Tak czy inaczej, jezeli japonskie sluzby imigracyjne potraktuja
zagranicznych gosci zbyt ciezko przy tej okazji, naglosnimy to na
arenie miedzynarodowej - przgotujemy kampanie na ten temat.

Przyjedzcie nad jezioro Toya lub Miedzynarodowy Dzien Akcji

Przede wszystkim, jestescie tutaj bardzo mile widziani. Przed
japonskimi ruchami spolecznymi i politycznymi stoi krytyczny moment,
kiedy musza otworzyc sie na reszte swiata i podniesc swojego ducha.
Dla osiagniecia tego celu, wasze tworcze zaangazowanie jest niezbedne.

Oczywiscie, nie kazdy moze przyjechac. Prosimy wiec o udzial w
miedzynarodowym dniu akcji w sposob, ktory najlepiej wam pasuje.

www.a.sanpal.co.jp/no-g8 - strona po japonsku i angielsku

Na czym naprawdę polegał cud gospodarczy w Irlandii

Świat | Gospodarka | Publicystyka

Irlandia jest przywoływanym przez wszystkich przykładem wzrostu ekonomicznego. Hasło „zbudowania w Polsce drugiej Irlandii” było popularne na długo zanim wykorzystała je Platforma Obywatelska w swoich spotach wyborczych. W ustach największych piewców wolnego rynku, Irlandia zastąpiła wyblakły już nieco blask Stanów Zjednoczonych. Na naszych oczach narodziła się nowa legenda kraju mlekiem i miodem płynącego.

W ciągu 15 lat, Irlandia przekształciła się z jednego z najbiedniejszych krajów w Europie w jeden z najbogatszych. W dobie hegemonii idei neo-liberalnych ten rzeczywisty sukces został oczywiście zinterpretowany w neo-liberalnej optyce: a więc Irlandia swój sukces ma zawdzięczać niskim podatkom, otwartości na zagraniczne inwestycje i elastyczności prawa pracy (czytaj: słabości organizacji pracowniczych). W rzeczywistości, w drodze Irlandii od biedy do dobrobytu znaczącą rolę odegrały związki zawodowe.

Samo wyjście z kryzysu ekonomicznego nie było związane z pojawieniem się międzynarodowych inwestycji. Szybki wzrost ekonomiczny rozpoczął się dopiero pod koniec lat 80’tych. Jednak, co ciekawe, w 1998 r. ogólna liczba zagranicznych firm w Irlandii była mniejsza niż w 1985 r. Jeżeli uwzględnić tylko firmy amerykańskie, ich liczba nie zmieniła się pomiędzy rokiem 1985 a 1998. Liczba zagranicznych inwestycji wzrosła już w latach 50’tych, gdy rząd zniósł ustawę zabraniającą zagranicznym firmom kupna irlandzkich firm oraz przyznawał dotacje i całkowite zwolnienia z podatków zainteresowanym inwestorom (podobną politykę prowadzi obecnie rząd Polski). Jednak aż do końca lat 80’tych tak korzystna dla inwestorów zagranicznych polityka nie spowodowała żadnych pozytywnych efektów makro-ekonomicznych.

Trudno więc dopatrywać się przyczyny nagłego wzrostu gospodarczego w samym pojawieniu się zagranicznych inwestycji, skoro nie zbiegły się one w czasie z okresem wzrostu.

Zagraniczne inwestycje koncentrowały się w dziedzinach powiązanych z najnowszą technologią – przemysłem farmaceutycznym, przetwarzaniem danych, inżynierią elektryczną i wysoko wyspecjalizowaną częścią branży spożywczej, np. produkcją koncentratów dla Coca-Coli. Pozostałe dziedziny przemysłu należały do firm irlandzkich. Wydajność sektora zaawansowanego technicznie była dużo większa i z tego powodu zagraniczne korporacje były w stanie oferować swoim pracownikom w Irlandii wyższe płace, niż te, które były dostępne w pozostałych gałęziach przemysłu.

W latach 1980-1987 niezależnie negocjowane podwyżki płac w sektorze firm zagranicznych wymusiły też podwyżki płac w gorzej rozwijających się gałęziach przemysłu. Spowodowało to poważne problemy finansowe dla firm irlandzkich, które nie były w stanie zwiększyć swojej produktywności i w ten sposób uzyskać rentowności porównywalnej do tej osiąganej w firmach zagranicznych. W tym okresie sektor rodzimy skurczył się o 26,9 procent. W tym samym czasie sektor zagraniczny wzrósł jedynie o 21,6 procent. Jednym słowem, tworzenie miejsc pracy w sektorze zagranicznym nie mogło zrekompensować utraconych miejsc pracy w tradycyjnym przemyśle. Ogółem, w omawianym okresie zatrudnienie straciło 19,6 procent pracowników przemysłu.

Elementem, który pojawił się jednocześnie z rozpoczynającym się wzrostem gospodarczym, było wdrożenie programu tzw. „partnerstwa społecznego”, czyli trzy-letniego cyklu negocjacji płacowych pomiędzy związkami zawodowymi, a pracodawcami. Paradoksalnie, to właśnie związki zawodowe spowodowały ograniczenie wzrostu płac w sektorze międzynarodowych korporacji. W 1987 r. wdrożono program, w wyniku którego normy płac obowiązujące w Irlandii nie były już powiązane z trendami wyznaczanymi przez międzynarodowe korporacje, ale przez mniej wydajne sektory irlandzkiej gospodarki, gdzie obowiązywały niższe płace. Dzięki temu, mniej intensywny technologicznie przemysł rodzimy mógł przetrwać, a międzynarodowe korporacje uzyskały ogromne korzyści wynikające z dostrojenia wzrostu płac do poziomu najmniej produktywnych gałęzi przemysłu. W ten sposób gwałtownie rosnącej wydajności produkcji w firmach międzynarodowych nie towarzyszył znaczący wzrost płac. Było to dla nich niesłychanie korzystne.

Przed wprowadzeniem partnerstwa społecznego, w latach 1985-1987, płace w sektorze zagranicznym i w sektorze krajowym rosły szybciej, niż wzrost produktywności w sektorze krajowym. Po 1987 r., poziom wzrostu płac dokładnie odpowiadał wzrostowi produktywności w przemyśle krajowym.

Rola związków zawodowych w irlandzkim programie „partnerstwa społecznego” jest dwuznaczna. Z jednej strony wyraziły one zgodę na ograniczenie wzrostu zarobków w międzynarodowych korporacjach, co można uznać za działanie na szkodę pracowników zatrudnionych w tych korporacjach. Z drugiej strony, harmonizacja płac wymuszona przez związki zawodowe uratowała przed zapaścią tradycyjny przemysł krajowy i położyła podstawy pod zrównoważony rozwój irlandzkiej gospodarki.

Wiele przykładów (m.in. w Polsce) zdaje się wskazywać na to, że pracodawcy nie są w stanie samodzielnie dostrajać poziomu płac do poziomu wydajności produkcji. Skorelowanie dwóch wskaźników: poziomu produktywności i poziomu płac, a także równomierny rozwój niwelujący zbyt wielką siłę finansową międzynarodowych korporacji jest tym, co zapewniło rozwój gospodarce Irlandii.

Organizacje pracodawców dążą do maksymalnego ograniczenia kosztów produkcji, nie tylko przez zwiększenie wydajności (co samo w sobie nie jest niczym złym), ale także przez utrzymywanie jak najniższego poziomu wynagrodzenia. Organizacje pracodawców niekontrolowane przez organizacje związkowe nie są więc zdolne do zapewnienia wzrostu dobrobytu.

Organizacje pracowników odgrywają kluczową rolę w domaganiu się wzrostu wynagrodzenia tam, gdzie rośnie produktywność. Muszą jednak działać w porozumieniu z pracownikami innych branż, tak aby z korzystnych zmian korzystały jak najszersze grupy pracowników. Są to elementy niezbędne do wytworzenia wzrostu zamożności społeczeństwa.

Pocztowcy przeciwko nienawiści szerzonej za pośrednictwem Poczty Polskiej

Publicystyka

Pocztowcy przeciwko nienawiści szerzonej za pośrednictwem Poczty Polskiej.

W trosce o resztki dobrego imienia firmy oraz z szacunku do pracowników i klientów Poczty Polskiej wyrażamy oburzenie z faktu, iż za pośrednictwem Poczty Polskiej rozprowadza się materiały, wydawnictwa o treściach jawnie rasistowskich, antysemickich i odwołujących się do nacjonalistycznej ideologii. Niedopuszczalnym jest fakt sprzedaży w placówkach Poczty Polskiej czasopisma takiego jak Tajemnice Świata Dziwny Jest Ten Świat, w którego treści czytelnik bez trudu i specjalnego zagłębiania się znajdzie zmasowane ataki na poszczególne osoby i mniejszości narodowe w Polsce. Redaktorem naczelnym tego chamskiego pisma jest Leszek Bubel,lider skrajnie nacjonalistycznej Polskiej Partii Narodowej,która szerzy nienawiść rasową, narodową, religijną i kult nadczłowieka.Wszystko to niestety odbywała się za pośrednictwem przedsiębiorstwa świadczącego swoje usługi społeczeństwu. Świadczącemu usługi wszystkim mieszkańcom naszego kraju oraz wszystkim osobom tymczasowo przebywającym w Polsce. Jako pracownicy Poczty Polskiej występujący w imieniu własnym oraz kolegów i koleżanek stanowczo domagam się wstrzymania sprzedaży owego periodyku.Żądamy aby Poczta Polska, chociaż w tym przypadku, umyła natychmiast swoje coraz brudniejsze łapy (odnośnik do traktowania pracowników i klientów firmy), zanim kolejny raz przywita się z zwykłymi ludźmi.

OZZ Inicjatywa Pracownicza
Komisja Zakładowa przy Poczta Polska

Liberałowie wylewają krokodyle łzy nad utraconą Kartą Praw Podstawowych

Kraj | Świat | Prawa pracownika | Publicystyka | Tacy są politycy

W mediach pojawiały się komentarze ubolewające nad odrzuceniem przez Polskę wraz z Wielką Brytanią Europejskiej Karty Praw Podstawowych, która jest częścią centralistycznej reformy Unii Europejskiej, tzw. „Traktatu Lizbońskiego”.

Rząd Wielkiej Brytanii odrzucił Kartę ze względu na rzekomo zawarte w niej rozszerzenie praw pracowniczych (w tym prawa do strajku), a rząd Polski za względu na równie rzekome rozszerzenie praw homoseksualistów.

W rzeczywistości jednak, zastosowanie Karty i tak jest ograniczone przez prawo obowiązujące w krajach członkowskich, tak więc przyjęcie karty nie może w żaden sposób rozszerzyć swobód umożliwianych przez istniejące prawodawstwo krajów członkowskich. Jedyną różnicą jest to, że instancją decydującą o interpretacji tych praw będzie Europejski Trybunał Sprawiedliwości, a nie trybunały sądu poszczególnych państw członkowskich.

Tym bardziej, że jest prawdopodobne, że zapisy Karty raczej podważą, niż rozszerzą prawa pracownicze. Teoretycznie, obowiązuje artykuł o następującej treści (tłumaczenie moje, bo instytucje europejskie są zbyt niekompetentne i aroganckie, żeby udostępnić takie tłumaczenie na swoich stronach):

"Pracownicy i pracodawcy mają prawo negocjować i zawierać porozumienia w ramach swoich organizacji i w takim zakresie jaki jest stosowny; w razie konfliktu interesów mogą podejmować działania w obronie własnych interesów, w tym działania strajkowe".

Wydawałoby się, że to fantastyczne. Ale przecież prawo do strajku i tak jest już zapisane w prawodawstwie wszystkich państw członkowskich. Ograniczenia nakładane na prawo do strajku w poszczególnych krajach i tak będą obowiązywać niezależnie od tego, czy dany kraj podpisał Kartę Praw Podstawowych, czy też nie.

Traktat Lizboński i Karta Praw Podstawowych, to bękarty nieudanego procesu tworzenia Konstytucji Europejskiej. Ich treść jest właściwie identyczna, poza nic nie znaczącymi zmianami kosmetycznymi (rezygnacja z hymnu i symboliki państwotwórczej), które mają na celu przekonanie naiwnych, że superpaństwo nie jest superpaństwem.

Konsekwencją takiej historii Traktatu i Karty jest też i to, że prawdopodobnie będą obowiązywać takie same interpretacje jej przepisów, jak te, które były planowane w przypadku Konstytucji Europejskiej. Jest to m.in. oficjalne „wytłumaczenie” Artykułu II-28 nieboszczki Konstytucji, na którym wzorowane są artykuły o prawach pracowników w Karcie Praw Podstawowych. Jest tam napisane m.in. (znów tłumaczenie moje):

“Prawo do kolektywnych działań uznawane przez Europejski Trybunał Praw Człowieka jest jednym z praw przysługujących Związkom Zawodowym na mocy Artykułu 11 Europejskiej Konwencji o Prawach Człowieka”.

a następnie:

“Ograniczenia prawa do wspólnych działań, w tym do strajków, są zależne od narodowego ustawodawstwa i praktyki prawnej, w tym także w kwestii możliwości prowadzenia jednoczesnej akcji strajkowej w kilku państwach członkowskich.”

Widać, że intencją autorów Konstytucji Europejskiej było utrudnić powstawanie międzynarodowych ruchów solidarnościowych, które stanowią jedyną odpowiedź na praktykę przenoszenia produkcji pomiędzy krajami członkowskimi w celu zrównania w dół standardów socjalnych w całej Unii. Akcje międzynarodowe są jedynym sposobem powstrzymania socjalnego wyścigu na dno, który dotknie zarówno pracowników w krajach bogatych, a nie pomoże też pracownikom w krajach ubogich.

W tym kontekście zobacz artykuł o blokadzie przeniesienia miejsc pracy z Finlandii do Estonii przez firmę Viking Line oraz Protesty przeciwko przenoszeniu fabryki Cadbury z Anglii do Polski.

Odrodzenie faszyzmu na Węgrzech

Świat | Publicystyka | Rasizm/Nacjonalizm

Magyar Garda to skrajnie prawicowa organizacja paramilitarna na Węgrzech.

Postuluje konieczność obrony wartości narodowych, odzyskania terytorium Węgier w granicach sprzed traktatu w Trianon oraz zrobienia porządku z mniejszością Romską. Została założona przez prawicową partię Jobbik w 2006 roku.

Początkowo liczyła 56 członków, w tym roku przysięgę złożyło 630 nowych, w kolejce czeka 6000 osób. Prawie każdy z moich rozmówców na pytanie o Magyar Garda krzywi się i odwraca głowę. Ich nie ma - mówią - rząd poradzi sobie z nimi tak, jak z ruchami neonazistowskimi w latach 90., za parę lat nikt o nich nie będzie pamiętał. A na pytanie, co robić, odpowiadają: Ignorować, to banda chuliganów, zaraz znikną z politycznej sceny. To margines. Nikt ze znanych mi ludzi nie zna nikogo z Magyar Garda osobiście. Jeśli zaczniesz z nimi rozmawiać, to zaczniesz ich legitymizować – mówią z niesmakiem.

Magyar Garda mają już swoje rytuały, mundury i powitania. Zaczynają maile od słów „Niech Cię Bóg błogosławi" i kończą – „Lepszej Przyszłości!". Na Placu Bohaterów w Budapeszcie, gdzie 21 października 207 odbyła się uroczysta przysięga przyjmująca w szeregi organizacji 630 nowych członków, zgromadził się tłum. Ludzie młodzi i w średnim wieku, wielu starszych. Morze flag – najczęściej flagi Arpadów, w biało-czerwone pasy – te same, których używali Strzałokrzyżowcy, węgierscy naziści, którzy własnymi rękami wpakowali do pociągów do Auschwitz 400 tys. Żydów albo zepchnęli ich z mostów do Dunaju.

Magyar Garda używają wielu emblematów także odziedziczonych po Strzałokrzyżowcach, podobne mają mundury, modlitwy i parady. Tłum na Placu Bohaterów ogarnęła ekstaza, kiedy gwardziści wmaszerowali na plac przy dźwięku werbli i kiedy złożyli przysięgę na uroczyście wniesioną imitację korony Św. Stefana. Koronę na ozdobnej poduszce przytrzymywali tzw. Rycerze Korony, paru mężczyzn w białych ornatach przypominających stroje szyte na film kostiumowy o mrokach Średniowiecza. Nowo przyjęci członkowie Magyar Garda to nie tylko młodzi ludzie z Budapesztu, to również typy sklepikarzy z prowincji, rzeźników, kierowców tirów. Ale też i młodzież, taka, która zazwyczaj przechodzi anarchizujący, new age’owy albo gotycki etap w wieku dojrzewania.

Wiele z przemówień na Placu Bohaterów posługiwało się kodowanym językiem. Dało się wyczuć wyraźny podział na 'my' i 'oni' – przy czym słowo 'oni' wypowiadane było zawsze w niewyraźnym kontekście zagrożenia, władzy, wroga, obcego kapitału, korupcji, komunizmu, zdrady. Przy każdej niewyraźnej aluzji tłum ogarniał entuzjazm. Pozytywne wzorce liczą ponad 1000 lat. Są to plemiona Madziarów przybyłe ze wschodu pod wodzą Arpadów. Magyar Garda obsesyjnie poszukuje czystych etnicznie wzorców, nieskażonej „węgierskości". Stąd pozdrowienia i rytuały pochodzą z czasów głębokiego średniowiecza. Modlitwy i zawołania – z lat 20. i 30. Powtarzają się słowa: jeden naród, jedna religia, jedna ojczyzna.

Mimo że Magyar Garda nie ma pozwolenia na broń, to jej członkom zaleca się ćwiczenia z bronią. Po co? Wysoki rangą członek Magyar Garda powiedział mi że po to, aby w razie wojny stanąć u boku armii. Kto miałby być wrogiem, nie wiadomo.

Wiadomo natomiast, o co Magyar Garda chcą walczyć. O odzyskanie odwiecznie węgierskiej ziemi, tej części terytorium, która po traktacie w Trianon w 1920 roku znalazła się w obrębie Czechosłowacji, Rumunii i Jugosławii. Stąd na Placu Bohaterów obok flag Arpadów i trójkolorowych flag węgierskich z wyciętymi symbolami komunizmu (1956 r.) znalazły się żałobne czarne flagi – symbol protestu wobec decyzji Traktatu sprzed prawie 90 lat, a ludziom rozdawano mapy Wielkich Węgier. Co ciekawe, Węgrów z Siedmiogrodu czy Słowacji, którzy mają akcent, traktuje się na Węgrzech dość nieprzychylnie.

W trakcie przemówień pozwolono zabrać głos organizacji najwyraźniej sprzymierzonej z Magyar Garda – członkowi Goy Motorcyclists [Gój Motoros Egyesület]. Jak nazwa wskazuje, gromadzi ona tylko nie-Żydów. Goy Motorcyclists od czasu do czasu robią rajd przez główne ulice Budapesztu na swoich wielkich maszynach ze swastykami albo znaczkami SS.

Magyar Garda oficjalnie nie wypowiada się przeciwko którejkolwiek mniejszości, ale w praktyce szuka powodów, żeby móc się rozprawić z Romami. Na ulicy, przy której mieszkam zdarzył się niedawno wypadek samochodowy. Natychmiast zjawiło się dwóch gwardzistów z pytaniem, czy jacyś Cyganie są w to zamieszani. Chodzi o to, żeby zdefiniować coś, co określają jako „przestępstwo cygańskie”. 9 grudnia miało dojść do pierwszej demonstracji przeciw Cyganom w miasteczku Tatarszentgyor zorganizowanej przez Magyar Garda. Sprawa przeciekła do mediów. W ostatniej chwili burmistrz cofnął pozwolenie.

Krytyka Polityczna

https://cia.media.pl/wegierski_faszyzm_i_nacjonalizm https://cia.media.pl/skad_bierze_sie_wegierski_neofaszyzm

Kerry W. Thornley - Zenarchia

Publicystyka

Nowość w Wydawnictwie Okultura: (www.okultura.pl)
Kerry W. Thornley
Zenarchia

Czy jest możliwy inny świat, niż ten, do którego przywykliśmy? Autor niniejszej książki nie szuka odpowiedzi na to pytanie w utopiach czy zaświatach, ponieważ uważa, że najlepsze, co może się nam przydarzyć to życie tu i teraz pełnią życia. W tym celu nawołuje do rewolucji życia codziennego, obejmującej zarówno świat społeczny, jak i sferę ducha. Mówi: wszelkie praktyki mające na celu indywidualne oświecenie bez jednoczesnej przemiany otaczającego nas świata są zwykłym blefem; każda próba zmiany świata bez jednoczesnej przemiany wewnętrznej przekształca się w parodię samej siebie. Zenarchia wykracza poza ten dualizm, ukazując nowe ścieżki tym miłośnikom wolności, którym nie straszna jest zmiana siebie i otaczającego świata.

"Kerry Wendell Thornley należał do najbardziej fascynujących postaci kontrkultury lat sześćdziesiątych. Był pisarzem, filozofem, pomywaczem zen, oświeconym dowcipnisiem, nieustannym prowokatorem. Zamiłowanie do tego, co dziwaczne, doprowadziło go do stworzenia nowej, prześmiewczej religii zwanej dyskordianizmem, będącej anarchistycznym odłamem Iluminatów Bawarskich."
Adam Gorightly, autor The Prankster and the Conspiracy

Kerry W. Thornley (1938-1998) - amerykański pisarz, libertarianin, rewolucjonista, trickster; twórca dyskordianizmu; jako Ho Szi Zen i Omar Khayyam Ravenhurst bohater książek Camdena Benaresa i Roberta Antona Wilsona.

Spis treści
______________________________________________

1. Twarz Nienarodzonego
2. Narodziny Zenarchii
3. Syn Zenarchii
4. Gry Zen, Kontrgry Zenarchii
5. Rewolucja Jin
6. Nie - Polityka
7. Troska o Zenarchię

www.okultura.pl

USA Dos Passosa czyli o tym jak sfabrykowano amerykański sen

Publicystyka

Czym jest USA? Trzyczęściową powieścią stanowiącą najwybitniejsze osiągnięcie literackie Johna dos Passosa – jednego z pisarzy amerykańskich tzw. „zagubionego pokolenia” – wymienianego czasem na trzecim miejscu za Fitzgeraldem i Faulknerem. Jedyni mówią o wzorcowej realizacji formuły „powieści społecznej”, inni o środkach formalnych, które budzą skojarzenia z technikami kina, co świadczy jakoby o przynależności powieści do alternatywnego odłamu modernizmu. Nie bez powodu. Trylogia dos Passosa to nie tylko karkołomny zamysł kompozycyjny, ale i osobliwa technika narracji.
Kompozycja USA wiąże się ściśle z optyką dzieła, pozwala oddać swoisty smak historyczny – swoisty industrializm i medialność epoki. Mówiąc słowami autora rzecz dotyczy już samego „ciała” trylogii, czyli dwunastu fikcyjnych biografii, wtopionych w rzeczywistość Ameryki pierwszych trzech dekad XX wieku. Biografie te zostają tak sprofilowane, aby umożliwić możliwie najpełniejszą percepcję realiów tego okresu. Efekt ten staje się możliwy dzięki eksperymentalnej technice, opartej na zerwaniu ciągłości narracji biograficznej i wtórnym montażu poszczególnych epizodów biografii w ramach nowej całości. Każda zostaje rozbita na kilkanaście rozdziałów wplecionych pomiędzy fragmenty innych, tworząc wraz z nimi nową, „masywną” materię powieściową. Przejścia od optyki biograficznej do powieściowej są arbitralne, wręcz wybiórcze. Równie arbitralnie urywają się w momencie, gdy trajektoria losów danego bohatera stabilizuje się. Dzięki temu dos Passos może maksymalnie wyzyskać walory „powieści panoramicznej” dla własnych celów, zyskując potężny środek wyrazu – taki, który mógłby sprostać nieprzejrzystym zdarzeniom, jakie stały się udziałem jego i jego współczesnych. USA traktuje bowiem o okresie nader wyjątkowym i tajemniczym – realiach towarzyszących przystąpieniu do I wojny światowej.
Zamysł ukryty w tej złożonej formie jest przede wszystkim na wskroś realistyczny. Jest ona niejako gwarantem wierności świadectwa, które zdaje sprawę z rozstrzygającego fragmentu historii USA – czasu kolosalnego przyspieszenia cywilizacyjnego i jego wielkich, „masowych” tendencji. Dlatego trudno mówić o realizmie biografii, które sprawiają wrażenie zbyt „pojemnych”, zbyt mobilnych – ktoś porównał je do zderzających się kul bilardowych – tym bogatszych, im bardziej stają się użyteczne w ramach zamysłu autora. Poszczególne losy są jedynie emblematami epoki – przed każdym rozdziałem, niczym na epitafium, widnieje nagłówek z nazwiskiem – mamy przed sobą bohaterów epickich, ale będzie to epos „amerykański”. Efekt epicki potęguje powracający zapis ideologicznej tkanki epoki, seria refrenów wplecionych między poszczególne rozdziały powieści: szereg «kronik» – zbitek tekstów reklam, piosenek, fragmentów wyciętych z prasy – oraz kilkanastu szkiców biograficznych traktujących o „wielkich postaciach epoki”: począwszy od T. Roosevelta i Wilsona, poprzez Hearsta, Debsa i Edisona, a na Isadorze Duncan i Rudolfie Valentino skończywszy.
Zapytajmy wprost: co stanowi główny problem dzieła dos Passosa? Odpowiedź brzmi: jest nim zderzenie dwóch procesów – narodzin nowoczesnego społeczeństwa i stabilizacji kapitalizmu amerykańskiego, dwoista tendencja, która określa losy bohaterów wciągając ich w orbitę wyższej, statystycznej przewidywalności. Sartre ukuł na tę okazję nawet nowy termin, nazywając dos Passosa mistrzem „determinizmu statystycznego”. Przedstawmy kilka szczegółów całego zamysłu, wydobywając to, co być może najważniejsze – jej jawnie polityczny i zarazem oskarżycielski podtekst.
Oto Charlie Anderson, chyba najbardziej malownicza z kilku postaci-ofiar: niewinny talent konstrukcji lotniczych i młody oficer sił powietrznych, który zachłysnął się zbyt szybkim awansem społecznym. Bolesne zderzenie z barierą klasową w życiu osobistym, eskalacja dwóch nałogów – giełdy i alkoholu, walka o monopole a w końcu małżeństwo-transakcja. USA pozwala nam obserwować przemianę Charliego w milionera-legendę i zarazem w popsuty mechanizm „skandowany” przefiltrowanymi przez alkohol odpryskami podsuwanego mu świata. Właśnie w tym przypadku powieść doprowadza do skrajności technikę, określoną przez Sartre’a jako wykorzystywanie cezury między niewyartykułowanym bełkotem myśli indywidualnej, a światem wyobrażeń zbiorowych. Ten pierwszy zostaje wyartykułowany jedynie jako milczący korelat superprzejrzystej dziennikarskiej tkanki, która dominuje w powieści i przez którą postaci stale są określane. Świat zbiorowości objawia się w postaci natrętnych, medialnych klisz dziennikarskich. Przykład spotkania w pociągu:

Senator zamówił u posługacza piwo imbirowe i konspiracyjnie zakropił je kilkoma miarkami dobrej żytniówki, którą wyjął ze swojego sakwojażu. Charlie zaraz poczuł się lepiej. Senator tymczasem perorował o nader zachęcających perspektywach, które według wszelkiego prawdopodobieństwa otworzą się po wytyczeniu szlaków powietrznych. Dość powszechnie uznaje się konieczność znacznych subsydiów, jeśli kraj ma nadrobić zapóźnienie w transporcie lotniczym. Oczywiście pozostaje pytanie, który z konkurujących koncernów awiacyjnych pozyska zaufanie rządu. – Wszystko zależy od zaufania rządu – przy słowie «zaufanie» czarne oczki senatora zalśniły – Dlatego się cieszę, że cię tu widzę mój chłopcze. Trzymaj się blisko naszej zatęchłej dziury nad Potomakiem – Ja-asne – odrzekł Charlie.

Prawda sytuacji, subiektywne pragnienia a nawet motywy decyzji – wszystko to zostaje zdominowane przez niezależną konsekwencję faktów, stłumione przez język, w którym uczestniczą bohaterowie. „Brutalna” narracja dos Passosa całkowicie redukuje ich świadomość do typu, wydobywa z sytuacji czystą statystykę: określa ją to, co dana postać musi – czy wręcz: co chciałaby pomyśleć. Dlatego często wystarczy redukcja zdarzenia do zdawkowych relacji, skrótowego obrazu. Przykład Sartre’a:

Zamówili dwa głębsze i zaczęli rozprawiać o tym, jaka wstrętna jest wojna. X. mówił, że wolałby robić nie wie co, niż bić się na wojnie, a Y mu przytakiwał. Rozczulili się obaj i powtarzali, jak to dobrze być jednej myśli. Wracając do domu X postanowił widywać się częściej z Y.

Strategia dos Passosa polega na takiej – osobliwie „bezwzględnej” – dezindywidualizacji, jednostki w ramach jej świata, jej uśrednieniu w ramach gry samouzasadniających się kodów, przed którymi jednak zawsze ona sama stara się uciec. Rzeczywistość działa jak kołysanka – z cichym przymusem podsuwa postaciom gesty, zapewnia intymne wspólnictwo ze z góry określonymi schematami zachowań:

Nie, pan Budkievitz nie słyszał nigdy o starterze Askewa-Meritta, a Charlie nie słyszał nigdy o pralce samopłuczącej, co im nie przeszkodziło wkrótce przejść na ty. Paul miał również kłopoty z żoną. Oświadczył, że prędzej pójdzie do kryminału, niż jej będzie płacił alimenty. Charlie odparł, że on też prędzej pójdzie do kryminału. Na razie pojechali na dansing, gdzie poznali dwie szampańskie dziewczyny. Charlie wyłożył pięknym paniom, jak urządzi Paula, poczciwego starego Paula w interesie, w samopłuczącym interesie pralniczym. Charlie miał załatwić wszystkim dziewczynom, szampańskim słodkim dziewczynom posady girlasek. Wyłuszczył im, w jaki sposób puści tych łobuzów z Detroit bez jednej koszuli na grzbiecie. A słodkim dziewuszkom załatwi posady girlasek, żeby mogły też zdjąć koszulki. Była kupa śmiechu. – Ocknął się w świetle dziennym sam w jakimś lokalu z podartymi roletami.

Mimo że większość biografii – tak jak w przypadku Charliego – jedynie pośrednio wskazuje na główny problem powieści, istnieją i takie, które pozostają w nią uwikłane całkowicie explicite. Tutaj też wskazane jest podejście bardziej analityczne. Pierwsza i zapewne najważniejsza z nich to J. Ward Moorehouse, człowiek-instytucja, którego kariera ukazuje, jak arbitralne bywa przełożenie warunków indywidualnych na klasową tożsamość jednostki. Oto w punkcie wyjścia widzimy nieco sentymentalnego, pozbawionego krzty demonizmu agenta reklamowego, który w młodości chciał jedynie pisać piosenki. Jednak im bardziej jego trajektoria określa się, tym bardziej i to niepostrzeżenie przeobraża się w złaknionego prestiżu i stabilizacji konformistę – widzianego oczami innego bohatera – „gładkiego bubka” szczerze oddanego swym mocodawcom, magnatom stalowym z Pittsuburga:

Goli się maszynką Gillette; dlaczego goli się Gillette, a nie jakąś inną maszynką? Bessemer to dobra nazwa, pachnie z daleka pieniędzmi, olbrzymimi walcowniami i potentatami w limuzynach. Trzeba nią zainteresować odpowiedniego nabywcę, dać mu odczuć, że jest częścią czegoś wielkiego i silnego, myślał wybierając krawat. Bessemer, powtarzał sobie przy śniadaniu. […] Uwieszony chwiejnej rączki w tłumie jadącym do śródmieścia, patrząc niewidzącymi oczyma na tytuły w gazecie, przez cały czas miał w głowie łańcuchy, ankry, żelazne nakrętki, żeliwne kolanka, złącza, tulejki, nasadki. Bessemer. – Kiedy poprosił o podwyżkę, dostał od razu sto dwadzieścia pięć dolarów.

Praktyka reklamowa i wyczucie koniunkturalisty, a przede wszystkim osobliwa, wrodzona „wrażliwość” – wszystko to nakłada się na zapotrzebowanie propagandowe, które rodzi się w środowiskach wielkiego biznesu w czasie pacyfikacji strajków w Pittsburgu. Jednak także w tym wypadku to, co najistotniejsze, zostaje wypowiedziane jedynie w sposób pośredni, aby tym bardziej podkreślić, w jaki sposób osobista przeciętność może odcisnąć się na przyszłości milionów ludzi. Seria pozornie nieskoordynowanych idei i gestów pokazuje jak ta względnie sympatyczna figura odpowiada na potrzebę otoczenia i odkrywa swoje powołanie, stając się „właściwym człowiekiem na właściwym miejscu”, odkrywcą dziedziny wcześniej nieznanej – pionierem współczesnych technik propagandowych – public relations (o ile w przypadku Charliego przed oczami staje nam Howard Hughes, tu dostrzegamy legendę „sztuki wytwarzania przyzwolenia” Waltera Lippmanna). Gdy na fali chaosu inwestycyjnego wywołanego rewolucją meksykańską wypływa na szerokie wody układów rządowo-kapitałowych, już wówczas pracuje na swoją pozycję publiczną. Intuicyjnie przygotowuje się do nowej roli, jaką odegra w czasie przystąpienia Ameryki do I wojny światowej.

Przemysł amerykański jest jak machina parowa, jak wysokoprężna lokomotywa potężnego ekspresu pędzącego przez mrok dawnych indywidualistycznych metod […] – słowa, pomysły, plany, notowania giełdowe przebiegały mu przez głowę jak niestrudzona taśma telegrafu automatycznego.

To właśnie narodziny „amerykanizmu” – tego ideologicznego stopu taylorowskiej teorii i fordowskiej praktyki z elementami ksenofobiczno-rasistowskimi – są przedmiotem pierwszej politycznej „odsłony” powieści. Drugą stroną medalu jest rosnące zagrożenie ze strony rosnącego znaczenia ruchu robotniczego oraz idei, które płyną z Europy wraz z emigracją. J. W. Moorehouse ucieleśnia nowy, do dziś niedoceniany typ „szarej eminencji” – nowoczesnego doradcy rządowego i specjalisty od propagandowej neutralizacji protestów pracowniczych. Zarówno pokój, jak i wojna (wówczas występuje w postaci „jednodolarowego” doradcy rządowego w stopniu majora) dają mu okazję, by wygłaszać coraz to nowe samospełniające się proroctwa.

Dzisiaj, obecnie jest pora na kampanię wychowawczą i słowną krucjatę, która dosięgnie każdego szeregowego pracownika gigantycznego nowoczesnego przemysłu amerykańskiego…

Biografia J. W. wprowadza w najważniejszy, choć często kamuflowany temat powieści: powracające pytanie o mechanizm, który sprawił, że kraj przystąpił do I wojny światowej. Z jednej strony obserwujemy ekspansję wielkiego ruchu unionistycznego Industrial Workers of the World, zasilanego najintensywniejszym w historii napływem emigrantów – głównych ofiar kapitalistycznych stosunków pracy. Z drugiej strony, w tym samym okresie ma miejsce bezprecedensowa koncentracja własności i gwałtowny proces industrializacji. Zderzenie tych czynników owocuje wytworzeniem nowych technik zarządzania społeczeństwem, technik masowego sterowania wyobrażeniami. USA sugestywnie ukazuje, w jaki sposób czynniki te znalazły wspólne ujście i niejako rozwiązanie w przystąpieniu USA do I wojny światowej – niezależnie od tego, że Wilson dosłownie kilka miesięcy wcześniej wygrał wybory dzięki hasłom pacyfistycznym. Jednak nie jest to odpowiedź wystarczająca. Spojrzenie dos Passosa wybiega dalej, pozwalając na dostrzeżenie bardziej długofalowego zjawiska.
Wskazówek należy szukać w kilku odrębnych, tematycznie niepowiązanych miejscach powieści. Co prawda w jednym ze szkiców biograficznych pt. „Puchar goryczy” – poświęconym T. Veblenowi, autorowi Teorii klasy próżniaczej – podstawowa teza USA zostaje wypowiedziana w sposób jednoznaczny:

pod osłoną gwiaździstej frazeologii Woodrowa Wilsona monopole przystąpiły do uderzenia. Ich tryby zmiażdżyły demokrację amerykańską.

Dalszy przebieg wypadków ukazuje jednak, że w grę wchodzi coś znaczniej poważniejszego – coś, co należałoby nazwać „procesem wielkiego zawłaszczenia” rodzącego się nowoczesnego społeczeństwa w ramach warunków tych narodzin – kapitalizm amerykański. Jeśli można tu mówić o jakimś punkcie wyjścia, to zapewne jest nim rozpad marzenia wobblies o demokracji przemysłowej, postępujący w przededniu wojny. Jednocześnie obserwujemy jak propaganda i władza w bardzo krótkim czasie przekształcają wielomilionowe społeczeństwo w podejrzliwe i jednomyślne zbiorowisko. Sama wojna stanowi okres przejściowy, wciąż jakby nierozstrzygnięty. Całość przypieczętowuje dopiero morderstwo sądowe na dwóch włoskich anarchistach Sacco i Vanzettim w 1927 roku. Właśnie pod tym względem kluczową rolę odgrywa kolejna biografia – historia Mary French. Podobnie jak J. W., Mary pochodzi z klasy średniej, podobnie jak on początkowo jest dziennikarką. Jej trajektoria ma jednak zupełnie inny przebieg i pozwala spojrzeć na przedmiot powieści z zupełnie innej strony.
Mary French można niewątpliwie nazwać postacią najbardziej zdeterminowaną – łączy dziennikarstwo z pracą społeczną, działalnością w komitetach strajkowych, namawianiem znanych liberałów, aby „dali się zaaresztować” na manifestacji. Kolejne lata to całe pasmo mniej lub bardziej beznadziejnych inicjatyw i klęsk osobistych, począwszy od niespełnionej miłości do polskiego robotnika i agitatora Gusa Moscowskiego, którego niszczy więzienie.

Mary nie pracowała tak ciężko nigdy w życiu. Pisała komunikaty dla prasy, sporządzała statystyki dotyczące przypadków gruźlicy, niedożywienia dzieci, warunków sanitarnych i przestępczości […] Widziała konnych policjantów posuwających się szeregiem po niebrukowanych uliczkach domków towarzystw hutniczych, pałujących bez wyboru kobiety i mężczyzn, kopiących dzieci, które im się nawinęły pod nogi, przepędzających starców z ganków […] nocami nie pozwalało jej spać wspomnienie rzeczy, które widziała, aresztowań, potłuczonych czaszek, zdewastowanych saloników ubogich rodzin z wypatroszoną kanapą, połamanymi krzesłami i kredensem z porcelaną porąbanych toporkiem przez policjantów, którzy przyszli szukać „bibuły” – I pomyśleć – mówił Gus o policjantach – że sukinsyny są w większości takimi samymi parszywymi Polakami. Czy to nie typowe dla Polaczków?

Trudno ocenić jak daleko sięga związek między eskalacją konfliktów klasowych a przystąpieniem USA do wojny – zwłaszcza, że za główną przyczynę uznaje się zwykle zagrożenie astronomicznych kapitałów zaangażowanych w pożyczki Morgana. Powieść dos Passosa jedynie sugestywnie odsłania splot faktów, choć niewątpliwie odbiera im wiele z ich nieprzejrzystości. Pozawala dostrzec, że dopiero warunki wojenne umożliwiają wielką propagandową kampanię przeciwko IWW (słynny proces 101 wobbliesów), bestialskie lincze („Paul Bunyan”), masowe obławy na „dekowników” (podejrzanych o uchylanie się od poboru). USA dokonuje milczącej percepcji tych zdarzeń z kilku perspektyw. Jak szczerze przyznaje jeden z uczestników konferencji dotyczącej podziału wpływów na Bliskim Wschodzie, efekt najwyraźniej przerósł oczekiwania wszystkich: Przecież opinia publiczna nie istnieje odkąd zaczęła się ta wojna.

Mój Boże, dzisiaj społeczeństwo robi to, co mu się powie, a przy tym Ameryka jest tak daleko.

O beznadziejności sytuacji przekonuje się inny bohater, którego biografia przecina się z historią Mary – Ben Compton, wobblies, który doświadczył „ścieżki zdrowia” w czasie słynnej masakry IWW w Everett. Zanim trafi na wiele lat do więzienia, poznaje smak własnej śmieszności w oczach macierzystego środowiska – amerykańskiej klasy średniej, kolejnych beneficjentów wojny:
Rodzina Heleny i wszyscy znajomi zarabiali jak nigdy na nadgodzinach i śmieli się albo obruszali na każdą wzmiankę o strajkach protestacyjnych i rewolucji. Wszyscy dookoła kupowali pralki, Pożyczkę Wolności, elektroluksy, domki na raty, dziewczęta sprawiały sobie futra i jedwabne pończochy.
Echa wojennej prosperity pobrzmiewają potem w zbitkach propagandowych, które dos Passos wkłada w usta ówczesnych „zawodowych ideologów”. Oto, co ma do powiedzenia redaktor gazety w Pittsburgu na temat agitacji wobblies wśród robotników:

Te głupie barany zarabiają więcej niż kiedykolwiek w życiu. Kupują akcje, pralki, jedwabne pończochy dla żon, posyłają pieniądze rodzicom. Kiedy nasi chłopcy narażali życie w okopach, oni zajmowali wszystkie najlepsze posady, a w większości są cudzoziemcami i wrogami. Trudno nawet mieć za złe tym durniom, że w to wierzą, są po prostu ciemni. Ale ci czerwoni, którzy wykorzystują gościnność naszego kraju… Dobry Boże, wybaczyłbym im gdyby to robili z przekonania, ale oni to robią dla forsy, jak wszyscy. Nie ma dwóch zdań, kula w łeb byłaby dla nich za dobra.

W okresie powojennym „germanofile” płynnie ustępują miejsca „czerwonym”. Jak zauważył jeden z bohaterów – piętno pierwszego epitetu w czasie wojny znacznie ustępowało sile rażenia, jaką posiada drugi po wojnie. Ostateczna teza USA wydaje się być znów jednoznaczna: czas „otwarcia”, które cechuje drugą dekadę, kończy się w latach dwudziestych. Zawłaszczenie w pełni się dokonało, kręgosłup społeczeństwa został przetrącony, zanim zdążyło ono na dobre powstać. Nieprzypadkowo trylogię wieńczy ostatnia przegrana próba sił, morderstwo sądowe na Sacco i Vanzettim w 1927 roku. Właśnie w tym jedynym miejscu, między wierszami napotykamy słowa autora, zaangażowanego w kampanię o wstrzymanie egzekucji.

W porządku należymy do dwóch różnych narodów. Zwyciężyli, więc czemu boją się pokazać na ulicach? Stoimy pokonani, Ameryko.

Całości obrazu czasu „zamknięcia” dopełniają echa kryminalizacji ruchu pracowniczego oraz pierwszych oznak hegemonii bolszewickiej. Pod tym względem znamienne jest ostatnie spotkanie Mary z Benem Comptonem, zwłaszcza jej nieufna, iście «stalinowska» reakcja, na jego ostatnią wymowną porażkę:

Wywalili mnie z partii. Za opozycjonizm, indywidualizm, różne takie brednie. Partia potakiwaczy. To będzie coś pięknego.

Krótko po egzekucji Sacco i Vanzettiego dos Passos ostatecznie porzuca dwoje ostatnich bohaterów – Mary French po jednej stronie i J.W. Moorehouse’a po drugiej. Przed naszymi oczami pojawia się raz jeszcze cynicznie-ojcowski związkowiec Barrow, który zatrzaskując drzwiczki taksówki, podsumowuje egzekucję sloganem: „sprzeczności kapitalizmu”. Ostatni raz pojawia się także J. W., który za ścianą biurowca finalizuje „kampanię” na rzecz liberalizacji ustawodawstwa, zapewniającej znaczne zyski koncernom farmaceutycznym:

Ta ustawa ma pozbawić Amerykanów prawa do samodzielnego leczenia. Banda leniwych urzędników państwowych i rozmaitych pociotków na synekurach będzie mogła decydować, jakiej pigułki przeczyszczającej wolno człowiekowi używać, a jakiej nie. To policzek dla inteligencji Amerykanów. – No cóż – odrzekł powoli senator – może to i prawda, co panowie mówicie, ale ustawa cieszy się znacznym poparciem społecznym – Właśnie w tym momencie najbardziej potrzebne człowiekowi na stanowisku publicznym jest poparcie inteligentnie prowadzonej organizacji – zauważył serio pułkownik Judson – Potęga opinii publicznej, panie senatorze – oświadczył uroczyście J.W. – Oto czym dysponujemy.

Kanał XML