Publicystyka

Patriotyzm – mile widziana choroba

Publicystyka

Patriotyzm wg Słownika Języka Polskiego PWN 2004:
- miłość do ojczyzny, własnego narodu połączona z gotowością ofiar dla nich

Patriotyzm wg autora niniejszego artykułu:
– przywiązanie, poczucie obowiązku oraz odpowiedzialności wobec ogólnie przyjętych kategorii podziału (na Patrie) istot tego samego gatunku w celu poróżnienia ich ostatecznie, tzn. w pominięciu różnic i tak już istniejących (rasowych, językowych, religijnych i kulturowo-tradycjonalnych).

Nikt się patriotą nie rodzi. Patrią czy Ojczyzną jest to, co zostało sztucznie stworzone w naszych umysłach w celu nadania nam pierwszego członu numeru seryjnego. Drugim jest PESEL.
Przywiązanie moralne, a czasem nawet uczuciowe ludzi do ich nacji jest podstawą werbowania ich do wojsk. Wojska natomiast służą ludziom do rozwiązywania problemów powstałych na skutek dzielenia wspólnej planety na powyżej wspomniane kawałki zwane nacjami.
Patriotyzm i poczucie wartości własnego kraju jest też doskonałym gruntem pod osąd siebie i innych. Jest podstawą wywyższonego mniemania o sobie lub wstydu (często maskowanego), zależnie od charakteru danej osoby oraz ogólnie przyjętej opinii danego kraju w danym miejscu.

Kto wymyślił patriotyzm? Jest on tym co odziedziczamy po dziadkach z Neandertalu i czynimy współczesną tradycją, zapewniając przy tym, że różnimy się od zwierząt i przewyższamy je pod wszystkimi względami. Zwierzęta jednak nie doprowadziłyby nigdy do zagłady jedynej planety, na której żyją, nie zabijają się w ilościach przemysłowo-komercyjnych marnując po drodze 90% możliwego pożywienia. Nie zasiedlają żadnego obszaru w sposób wypierający inne gatunki, niszcząc roślinność, glebę, atmosferę i wody, podczas gdy ludzie robią to na obszarze CAŁEJ planety!
Jednak zwierzęta dzielą się na grupy, watahy, stada, rodziny, szczepy, itd.. Oznaczają swoje tereny czyniąc je odrębnymi od pozostałych i bronią przed innymi zapewniając bezpieczeństwo członkom własnej grupy.
Nasz gatunek, liczy sobie 6,4 miliardów osobników wyeksploatowujących doszczętnie resztki zasobów jedynego domu, uważający się tudzież za „nadgatunek” z prawem do katowania i mordowania rocznie 40 miliardów zwierząt oraz eksterminujący bezpowrotnie współżyjące istoty ze skutecznością 3 gatunków roślin i zwierząt dziennie, zamieniamy co godzinę 685 hektarów ziemi uprawnej w pustynie, wycinamy 21 hektarów lasów tropikalnych na minutę, wydajemy na leczenie chorób spowodowanych dietą dopuszczającą spożycie mięsa 25 miliardów euro rocznie. Jednak uważamy, że tym czego powinniśmy się uczyć od natury, nie są miliony sekretów przetrwania w równowadze i bez samozagłady, lecz właśnie jedyna rzecz, która w naszym przypadku okazuje się destrukcyjna – dzielenie się na grupy i wmawianie sobie przynależności do jednej czy drugiej (w dodatku ciągle w obrębie tego samego gatunku – absurd!).

Nagannym jest pomylić patriotyzm z nacjonalizmem, lecz czy ten drugi miałby możliwość zaistnienia bez pierwszego? Zgadzam się, iż dla wielu nacjonalizm był wypaczeniem patriotyzmu i jedynie wymówką usprawiedliwiającą ich destrukcyjne upodobania. Prawdopodobnie tych wielu, gdyby nie nacjonalizm, znaleźliby sobie alternatywne usprawiedliwienie krwawej ekspresji ich wewnętrznego nieładu. Jestem jednak przekonany, że incydent nie osiągnąłby takiej skali bez poparcia rządu i gdyby nie było ogólnie przyjęte za słuszne uważać własny kraj za najlepszy (lepszy od innych).
Nie istnieje nawet jeden pozytywny aspekt pomysłu frakcjonowania (na Ojczyzny) tak kłótliwego gatunku jakim są ludzie, dając im tym samym bezwarunkowo usprawiedliwiony powód rozdźwięków i rozlewu krwi.

Uważamy się za oświeconych, posiadających inteligencję właściwą jedynie nam, piszących Biblie, Korany, itp., a pomimo to tak ciężko nam pojąć, że to właśnie przez podziały i dumę z przynależności do płynnych kryteriów tworzonych przez nasze umysły ( - umysły od małego modelowane przez Kościół, tradycje, media, opinie bliskich, sąsiadów, znajomych itp.) mamy tak wypaczony system wartości. Uważamy, że są bohaterami idioci, którzy zamiast zostać przy swoich żonach i rodzinach szli mordować równych sobie osierocając setki dzieci… często w tym również swoje. Za co? Za Ojczyznę – której nikt nie widział, która nigdy nie powiedziała „dziękuję”, która istnieje tylko w naiwnych umysłach romantycznie obłąkanych szaleńców.
Dla nich to „sprawa honoru” - kolejnej bzdury pokaleczonych fantazji, za którą warto zabijać dzieciom rodziców – zawsze dobry powód jest lepszy niż zły powód.
Więc żeby nikt, broń Boże, nie zaczął myśleć własną głową, nasącza się dzieciom mózgi jak chłonne gąbeczki historiami o dzielnych wojownikach, przykładnych żołnierzach, bohaterach i chwalebnych bitwach. Czci się dni niepodległości i inne święta wspominając z dumą bohaterskie mordy i czcigodnych zabójców, gdyż mieli oni dobry powód – walczyli za coś czego nie widzieli, a co zostało im bezkrytycznie wmontowane w umysł jako słuszne (przekonania, rację, honor) i ginęli zostawiając własne rodziny na pastwę losu… Ojczyzna, która mieszka w sercach tych, którzy przeżyli jest tym bohaterom wdzięczna.
Natomiast ci, którzy dokonali zabójstwa z braku chleba dla rodziny, bo Ojczyzna nie jest w stanie np. zapewnić godnych warunków życia swym mieszkańcom – na krzesło elektryczne!
Trudno – mieli gorszy powód by zabijać.
Tak więc dzieci wiedzą, że Ojczyzny trzeba bronić (czymkolwiek by to tajemnicze słowo nie było).
To sprytny sposób zapewniania sobie przez rządy rąk do brudnej roboty („…A najdzielniej biją króle, a najgęściej giną chłopy…”). Wychowanie społeczeństwa w duchu patriotyzmu to załatwienie sprawy. Nie wszystkim można wpoić własne poglądy i przekonywać za każdym razem do słuszności podejmowania działań wojskowych, ale robociki wychowane patriotycznie doskonale się nadają do wysyłania na front, bo nie pytają dlaczego każe im się zabijać. Nie wnikają, nie potrzebują wnikać, wystarczy im świadomość, że bronią fantazji zwanej nacją przed wrogiem (często stosując nawet inwazję). Rządy zainwestowały w patriotyzm, bo nie można tępych mas we wszystko wtajemniczać, a jednak rąk do pracy i poparcia potrzebują… wiec korzystają z hasełka: „w obronie Naszego Kraju”, gdyż to się sprawdza i podrywa do działania nawet pacyfistów.
Nie można dzieci uczyć, że wojna jest dobra, ale można im wpajać, że trzeba bronić Ojczyzny, by nie stracić tożsamości narodowej. Logicznie rzecz biorąc wpojona w chłonny umysł dziecka „tożsamość narodowa”, którą by nie była, będzie miała te same wady, tak wiec dlaczego jedne miałyby być lesze od innych? To jest właśnie GŁÓWNA wada istnienia tożsamości narodowych. Dlaczego stracić tożsamość narodową jest czymś negatywnym? -Bo jak twoje dzieci będą Niemcami zamiast Polakami to będzie im gorzej (przecież Niemcom jest źle, prawda?!) lub będą gorsze od innych (gdzie, w Niemczech?!).
Brońcie Ojczyzny by wróg was nie wynarodowił!!! A wojna, dobra czy zła, to już sprawa władz i polityków, wy macie zająć się obroną kraju! Powodami, przez które doszło do potrzeby bronienia go zajmą się inni. :)
Tak więc z dziada pradziada nie toleruje się w rodzinach poddawania dyskusji sensu patriotyzmu. Dla rządów takie wychowanie społeczeństwa to najkorzystniejsze wyjście, w szkołach nie trzeba robić prania mózgu, ponieważ dzieci już w domach są naprowadzane automatycznie na drogę nie zastanawiania się nad pewnymi kwestiami – tak kształcone będą użyteczniejsze na wojnach.
Skutki uboczne autystycznego ducha patriotyzmu, takie jak wstyd bycia Albańczykiem czy Etiopczykiem w USA, Polakiem w Niemczech czy Amerykaninem w Korei lub Wietnamie, bądź uważania się za lepszych, np. od Rumunów będąc Polakami w Polsce lub we Włoszech, albo od wszystkich będąc Amerykanami w Europie, już władz nie interesują.

Kwestia Patrii i patriotyzmu powinna przejść do niechlubnej historii ludzkości jako jedna z najbardziej destrukcyjnych i niekorzystnych. Tego rodzaju zastraszająco bezmyślne, wyuczone odczucia i uczucia popierane są jedynie przez ludzi, którzy nie zastanawiają się w minimalnym nawet stopniu nad sensem nauk jakie oferują im rodzice, społeczeństwo, tradycje i tym podobne kształtujące ich foremki.

Michał J. Będkowski

Microsoft wraz z Intelem chciało "zabić" projekt taniego laptopa

Gospodarka | Publicystyka | Technika

Pamiętacie jak w styczniu 2005 roku Nicholas Negroponte podczas Światowego Forum Ekonomicznego w Davos ogłosił projekt OLPC (czyli One Laptop Per Child). Otóż jak podaje Times Online dwie duże firmy branży komputerowej (Microsoft oraz Intel) usiłowały zapobiec realizacji tego projektu.Celem tego przedsięwzięcia było stworzenie taniego ładowanego słońcem laptopa (za 100$) o podstawowych funkcjonalnościach, który mógłby być dostarczony każdemu dziecku na świecie i umożliwić dostęp do światowych zasobów wiedzy. Laptop jest rozwijany przez specjalistów z MIT Media Lab.

Patrząc na dokonania organizacji One Laptop Per Child mieszczącej się w stanie Delaware (USA) można powiedzieć, że wizjoner Negroponte się nie pomylił. Udało mu się stworzyć XO, laptopa za 190$, napędzanego bateriami słonecznymi, którego 370 tys. sztuk jest już w użyciu, a kolejnych 250 tys. zostało zamówionych. To wszystko udało się mimo zaciętej konkurencji ze strony komercyjnych firm, które usiłowały zniszczyć humanitarny projekt.

OLPC stanowił zagrożenie dla dużych firm z kilku powodów. Po pierwsze, miał być bardzo tani, kilkukrotnie tańszy od standardowych laptopów na rynku. Ich ceny są wynikiem strategii komputerowych gigantów, którzy sprawiają, że oprogramowanie jest niezbędne, stąd drogie, a sprzęt jest z dnia na dzień coraz lepszy, mimo że połowa funkcji nie jest przez nikogo wykorzystywana.
Po drugie, XO używa procesora AMD. Oznacza to, że dominant na rynku procesorów – firma Intel (ok. 70% rynku) mógłby stracić swoją pozycję na rynku, a co gorsza na rzecz firmy AMD, która od wielu lat jest na wojennej ścieżce z Intelem.

Po trzecie, na XO nie znajdziemy żadnego popularnego systemu operacyjnego. Nie ma na nim ani w Windowsa, ani Mac OS. Tani laptop został stworzony w oparciu o system Sugar, wymyślony przez systemowych pasjonatów. Tani laptop stał się przez to zagrożeniem dla Microsoftu, a właściwie dla dominującej pozycji jego systemu operacyjnego.

Jak twierdzi Ethan Beard, były członek rady OLPC, „jeśli twój projekt zagraża dużym firmom, możesz oczekiwać, że zareagują one w taki sposób, który Ci zaszkodzi”. Intel zaczął od tego, że nazwał XO zwykłym gadżetem, a zaraz potem stworzył swój projekt taniego laptopa, Classmate, i zaczął go sprzedać w opozycji do XO (oczywście nigdy nie przynają się do tego, że Classmate jest anty-XO, chociaż próba jego sprzedaży w Nigerii ewidentnie wskazuje na niehonorowe podejście Intela). Bill Gates publicznie mówił, że osoby, które chcą mieć XO, powinny sobie lepiej kupić „porządny komputer”, co szczególnie dziwi w przypadku Gatesa, którego działalność filantropijna jest znana na całym świecie.
Jednak, wbrew wszystkiemu, Nicholasowi Negroponte udało się doprowadzić do powstania XO. Pytanie tylko czy projekt ten będzie miał szansę przetrwać w tak niesprzyjającym środowisku
.
Pierwszym problemem może być duży-niski popyt na XO. Negraponte spotykał się z prezydentami, premierami krajów rozwijających się (m.in. Argentyna, Nigeria, Brazylia, Tajlandia, Pakistan) i każdy wyrażał chęć zakupienia tanich laptopów dla dzieci (duży popyt), ale niestety mało który z nich złożył zamówienia na XO (niski popyt).

Drugi problem jest związany z funkcjonalnościami XO, których nie mają inne laptopy (a pewnie powinny). Przykładem może być ekran. Nie dość, że jest tani (normalnie to jedna z droższych części laptopa), to jeszcze jest czytelny w każdym świetle. Innowacyjne jest także rozwiązanie sieciowe, dzięki któremu kilka XO może się ze sobą komunikować z pominięciem Internetu. Jak to możliwe, że tani laptop jest lepszy niż drogie. Powoduje to jeszcze większe zamieszanie wokół XO.

Trzecim problemem może być słaby system operacyjny, który ma sporo bugów. Został on specjalnie zaprojektowany dla dzieci, które radzą sobie z nim bez problemów. Jednak dorośli spaczeni innymi systemami uważają, że jest on skomplikowany. Wynikiem tego były złe recenzje, m.in. w The Economist. Trzeba też pamiętać, że XO używa open-sourcowego systemu i przez to zawsze będzie zagrożeniem dla Microsoftu. A bez poparcia wielkich graczy XO nigdy nie stanie się powszechnym komputerem dla krajów rozwijających się.

Idea OLPC jest bardzo szczytna i mam nadzieję, że Nicholas Negroponte nie ugnie się pod naporem dużych firm i będzie dalej walczył o swój projekt. Im bardziej Microsoft i Intel będą się sprzeciwiać tym bardziej ucierpi ich wizerunek (porażką Intela były dokumenty, które wyciekły do prasy opisujące podejście do sprzedaży Classmate w Nigerii). To wszystko tylko sprzyja realizacji idei OLPC. Coraz więcej producentów zaczyna oferować tanie laptopy, a to oznacza większy dostęp do nowych technologii praktycznie dla nas wszystkich. Ponadto OLPC zmusił Microsoft do niemalże podarowania im Windowsa, który za 3$ za komputer został zainstalowany na XO. A przecież Microsoft nie sprzedaje niczego tanio. Warto obserwować jak dalej będzie się rozwijał projekt OLPC. Pewnie przyniesie nam jeszcze sporo dobrego.

Autorem tekstu jest Aleksandra Biolik.
Za: www.antyweb.pl

"NIE nowej kaukaskiej wojnie" - odezwa KRAS-IWA

Świat | Militaryzm | Publicystyka | Rasizm/Nacjonalizm

Eskalacja działań wojennych pomiędzy Gruzją a Osetią Południową grozi rozwinięciem w prowadzoną na szeroką skalę wojnę pomiędzy Gruzją wspieraną przez NATO z jednej strony, a Rosją z drugiej. W chwili obecnej tysiące ludzi zginęło lub jest rannych; całe miasta i osady zostały wyludnione. Społeczeństwo zalała fala nacjonalistycznej i szowinistycznej histerii.

Jak zawsze i wszędzie w konfliktach pomiędzy państwami, nie ma i nie może być sprawiedliwych w tej nowej kaukaskiej wojnie – są tylko winni. Gromadzone przez lata węgle nienawiści rozbłysły ogniem konfliktu. Reżim Saakaszwilego utrzymuje 2/3 populacji w nędzy, co powoduje wielkie niezadowolenie wewnątrz kraju. Wyjście z impasu chciano zapewnić poprzez „małą zwycięską wojenkę” w nadziei, że może ona przekreślić wszystkie dotychczasowe niepowodzenia.

Kiedy dojrzeją grona gniewu?

Gospodarka | Kultura | Prawa pracownika | Protesty | Publicystyka | Ubóstwo

Kto mi to zrobił?

Nie ma nikogo i nie ma komu dać po łbie. Toteż niejeden chłop miał dosyć tego wypatrywania, na kim by tu wywrzeć złość. Ale ja nie z takich. Wściekły na wszystko jestem jak cholera. I zostaję tu.[1] Tak reaguje wyrzucony z własnego gospodarstwa i domu amerykański rolnik, prawie wszystko co posiadał zabrał mu bank. Pozbawiony ziemi, którą kochał, zraszał własnym potem i czcił jako swą i swej rodziny żywicielkę, pragnie znaleźć kogoś, kto jest za to odpowiedzialny. Kto jest winien tego, że jednego dnia z gospodarza, człowieka uczciwie zarabiającego na chleb, został odartym z godności włóczęgą? Są lata 20-30 XX wieku, Stany Zjednoczone pogrążają się w wielkim kryzysie. Bank odbiera ziemię pracującym na niej ludziom, którzy zmuszeni są wyruszyć na południe, by tam szukać, obiecanej, w rozdawanych w całej okolicy ulotkach, pracy. Marzą o białych domkach i pomarańczach rosnących w ogródku, zamiast tego znajdują jedynie nędzę, upodlenie i cierpienie. W powieści Johna Steinbecka pt. „Grona gniewu” widzimy rodzinę, która wraz z tysiącem innych, po stracie dorobku swojego życia, jest zmuszona ruszyć w drogę ku nieznanemu, na północ.
Tak, ale bank to przecież też ludzie.
Nie, mylicie się, mylicie się zupełnie. Bank to nie ludzie, to zupełnie co innego. Bywa i tak, że wszyscy pracownicy banku nienawidzą tego, co bank robi, a on mimo to robi swoje. Bank to nie ludzie, to coś więcej. To potwór. Ludzie go stworzyli, ale nie mają nad nim władzy.
[2] Kto jest więc winien cierpienia? Bank zabrał. Bank stworzony przez ludzi nie podlega ich woli, jest wszechwładny, nieposkromiony, domaga się, otwiera wielką paszczę i wciąga do niej to, co chce. Kim są ludzie nienawidzący go, a jednocześnie czczący go jako boga, przed którym należy klękać i oddać cały swój los w jego ręce? Czym więc on jest? Czy nie jest jednym z elementów jakieś większej całości? Czym ta całość, ten potworny oplatający wszystkich ludzi wokół swoimi mackami twór, jest?

USA-Jugosławia: rządowi zbrodniarze trzymają się razem

Publicystyka | Tacy są politycy

Istnieje wiele umów dżentelmeńskich pomiędzy rządowymi zbrodniarzami. Być może, dzięki aresztowaniu Radowana Karadzicia znów wróci kwestia współpracy amerykańskiego rządu ze zbrodniarzami z rządu byłej Jugosławii i z jugosłowiańskim kapitałem. Jednak kwestia ta pewnie pozostanie w wąskim gronie, jak dotąd. Większość ludzi nie będzie śledziło sprawy, albo po prostu przeczyta krótkie i proste teksty o sprawiedliwości w prasie. Już wiele faktów wyszło na jaw, a pewnie za kilka lat fakt, że amerykański rząd pomógł swoim kolegom zbrodniarzom będzie tak znany, jak fakt, że Amerykanie kiedyś ukrywali nazistów. Ale podobnie tak jak w tym przypadku, zapewne nikt nie będzie brał za to odpowiedzialności.

Czy istniała umowa z Karadziciem?

Karadzić twierdzi, że zawarł umowę z amerykańską administracją, która gwarantowała mu uniknięcie procesu przed Międzynarodowym Trybunałem Kryminalnym ds. Byłej Jugosławii jeśli tylko wycofa się z polityki. Richard Holbrooke w 1996 roku tłumaczył Karadziciowi, że zostaną przeciwko niemu i byłemu rządowi Jugosławii wypowiedziane "ostre słowa", aby mogło zostać wprowadzone porozumienie z Dayton. Madeleine Albright, w rozmowach z Biljaną Plavsić 31 maja 1997, powiedziała, że Karadzić powinien wyjechać z Pale i pojechać do Rosji, Serbii, lub Grecji lub do kilku innych krajów.

Holbrooke oraz inni amerykańscy politycy mają nadzieję, że wystarczy powiedzieć, że Karadzić kłamie. Karadzić, jako morderca i zbrodniarz ma nie być wiarogodny - w porównaniu ze zbrodniarzami amerykańskimi Holbrooke i Albright. Ale są inni ludzie, którzy o tym dawno mówią, m.in. były ambasador Bośni przy ONZ Muhamed Sacirbey oraz Florence Hartmann, była rzeczniczka Carli del Ponte z Trybunału w Hadze.

Są także inne ślady tej umowy. W 1997, Wesley Clark powiedział Louise Arbour, prokurator w Trybunale, że gdyby Karadzić został aresztowany, on opowie o umowie z Warren Christopherem i jego obietnicach, że Karadzić nie stanie przed Trybunałem w Hadze. Clark potem powiedział Carli Del Ponte, że areszt Karadzicia czy Mladicia może mieć miejsce tylko ze zgodą prezydenta Clintona. Rozmowy z Clarkiem zostały oficjalnie zaprotokołowane.

Jeszcze w lipcu 1996 r., Holbrooke, w wywiadzie z Charlayne Hunter-Gault w amerykańskiej telewizji publicznej powiedział:

Last week, we got Karadzic to sign a piece of paper pledging that he will leave political life immediately and permanently, and giving up both of his jobs, No. 1, president of the Serb part of Bosnia, and No. 2, president of the party the SDS, which he created and controls. So we made a big step forward. If Karadzic does not fulfill every detail of these agreements, we retain the leverage to come down hard on the entire Serb movement in Bosnia.

Czyli, że tydzień wcześniej Karadzić podpisał obietnicę, aby wycofać się z politycznego życia.

Więc była jakaś umowa. Nie wiadomo, czy obietnica Amerykanów, aby nie stawiać go przed Trybunałem była częścią pisemnej umowy. Wątpię – to byłaby głupota. Ale w 1996 r. sam Holbrooke przyznał się, że Amerykanie podpisali umowę z Karadziciem - a teraz mówią coś innego.

CHARLAYNE HUNTER-GAULT: What does that mean, come down hard?
RICHARD HOLBROOKE: We still have sanctions that could be reimposed. Amb. Froic in charge of the elections can still disenfranchise the SDS Party. These threats, which were part of the negotiating effort, were not threats we gave up because we didn't feel we achieved enough to give them up.
CHARLAYNE HUNTER-GAULT: And what would constitute a deal breaker? I mean, would this be a deal breaker?
RICHARD HOLBROOKE: Well, let me give you an example. Karadzic cannot appear in public. He can't give radio or TV or press interviews. If he violates these things, if they start running around with large posters of him like Big Brother behind Mrs. Plasic, who is now the acting temporary president of Serbska, behind her Big Brother posters of Karadzic, those are violations.
CHARLAYNE HUNTER-GAULT: What about--
RICHARD HOLBROOKE: And I can assure you that Secretary Christopher, Secretary Perry, Ambassador Kornblum, my successor in the European Bureau, they're all prepared to act very swiftly if there is a violation.
CHARLAYNE HUNTER-GAULT: Well, you know, there was a time when after the Accords were signed and everybody had returned, that they were, he and Mladic were on the ski slopes and sort of thumbing their noses at the NATO forces. I mean, does it--does he have to remain invisible, or just not engage in political activity?
RICHARD HOLBROOKE: Invisible. And I'm glad you asked that. The word is invisible.

Hunter-Gault zauważyła, że był pewien czas po podpisaniu Porozumienia z Dayton kiedy Mladić i Karadzić otwarcie występowali lekceważąc siły NATO. Zapytała - czy on musi pozostać niewidzialny, czy po prostu nie brać udziału w działalności politycznej. A Holbrooke powiedział, że Karadzić musi być niewidzialny.

CHARLAYNE HUNTER-GAULT: And Mladic as well?
RICHARD HOLBROOKE: Mladic already is invisible. That ski slope incident back in March was practically an exception. He's appeared on a few other things but I am very concerned about Gen. Mladic, but on this trip I focused on Karadzic because Karadzic runs the political movement, and they were actively obstructing the political details of Dayton, including elections. Mladic, although he is a “hands-on” killer, is implementing the military parts of the agreement, and I put him in a different category temporarily--and I stress that word--from Karadzic. Let me say one other thing, Charlayne. For those people who say it was a half-measure, they're right. We only did a half-measure.

Hunter-Gault spytała o Mladicia. Holbrooke tłumaczył, że Mladić już jest niewidzialny. Powiedział, że te incydenty w Bośni, gdzie Mladić i Karadzić byli widziani na nartach, to był jakiś wyjątek.

CHARLAYNE HUNTER-GAULT: But now you got this piece of paper signed by Karadzic. But you didn't deal with him face to face, right?
RICHARD HOLBROOKE: Right.
CHARLAYNE HUNTER-GAULT: Is it--How did that work?
RICHARD HOLBROOKE: We went--we had four hours of talks with Milosevic on Wednesday. I was very--
CHARLAYNE HUNTER-GAULT: That's President Milosevic, the president of Serbia?
RICHARD HOLBROOKE: That's right. In Belgrade. I was very unhappy with these talks. I said I'm going to go to Zagreb and back to Sarajevo, I'll be back tomorrow afternoon, we're going to have to reach closure, or there are going to be very bad consequences. We returned on Thursday afternoon at 4 o'clock and he had moved the talks to a villa, and he produced the top two Bosnian Serbs from Pale after Karadzic, and that--at that point I knew we were in for a long night. We negotiated for 10 hours, and we negotiated a piece of paper. He then dispatched his security chief, Mr. Stanasic, to Pale, and Stanasic personally witnessed Karadzic and Mrs. Plasic signing the document which we had faxed to Pale. There were no changes in it in Pale, and we wouldn't have tolerated any. Stanasic then brought back the original, and I waited for him in Belgrade. And at about 2 in the morning, he gave me the original, and we had a long talk about the circumstances under which Karadzic ended his public and political career.

Dalej Hunter-Gault pytała o to, jak została podpisana umowa z Karadziciem. Holbrooke stwierdził, że spotkał się tylko z Milosevicem. Podpisali umowę i Milosević wyslal kogoś do Karadzicia i Plavsić, którzy popisali umowę.

Wydarzenia według Hartmann

Florence Hartmann napisała książkę "Peace and Punishment" czyli "Pokój i Kara" o wojnie w byłej Jugosławii oraz o pracy Trybunału w Hadze, gdzie pracowała.

Hartman twierdzi, że już w październiku 1996 r., Louise Arbour, w siedzibie NATO słyszała, że polityka NATO polega na unikaniu aresztowania zbrodniarzy wojennych. W 1996-1997 r. władze amerykańskie i brytyjskie prowadziły serię spotkań o problemie z Trybunałem. Dla nich, Trybunał był jednym wielkim potencjalnym problemem.
W 1997 r. Trybunał w Hadze wręczył NATO nakaz aresztowania Karadzicia i Mladicia. Mladić, który dotąd mieszkał w swojej bazie niedaleko sektora amerykańskiego nagłe znikł w dniu wydania nakazu.

W 1997 r. Holbrooke spotkał się z Miloseviciem i pokazał mu wywiad z Karadziciem w gazecie Suddeutsche Zeitung i narzekał, że Karadzić nie dotrzymał umowy.
Niedługo po spotkaniu w Miloseviciem, Borys Jelcyn wysłał samolot dla Karadzicia. Karadzić spędził kilka miesięcy na Białorusi. (W Rosji i w Białorusi wtedy pojawiły się o tym informacje. O przyjeździe Karadzicia na Białoruś sama napisałam w jęz. angielskim.)

W 1998 Karadzić wrócił do Serbii. Z pomocą Dragomira Kojica, zaczął nowe życie. Kojic zarobił fortunę na kontraktach z amerykańską firmą Ronco, która usuwa miny. W 1998 r., Louise Arbour, która chciała aresztować Karadzicia, wysłała Amerykanina Paula Nella, współpracownika Trybunału, do Serbii, aby rozmawiać z Karadziciem. Karadzić miał powiedzić Nellowi, że Holbrooke obiecał mu, że nie dojdzie do aresztowania, jeśli wycofa się z polityki. On miał po prostu być "niewidzialny".

W 2004 r. Amerykanie próbują przekonać Carlę del Ponte, że już dość zbrodniarzy zostało aresztowanych. Miesiąc później Rada Bezpieczeństwa ONZ przyjęła uchwałę, która zakończyła mandat Trybunału do kontynuowania dalszych śledztw. Miesiąc potem, Amerykanie namówili del Ponte, aby nie rozpoczynała procesu przeciw innemu zbrodniarzowi, który chciał zostać Premierem Kosowa.

Wydarzenia według Sacirbeya

Były Ambasador Bośni przy ONZ, Muhamed Sacirbey twierdzi, że chciał, aby IFOR mogło aresztować zbrodniarzy takich, jak Karadzić. Wesley Clark miał mu powiedzieć, że Pentagon nie zgodzi się na to. Karadzić i Mladić mogli swobodnie podróżować po Bośni i przejeżdżali bez problemu przez punkty
kontrolne IFOR.

Według Sacirbeya, rządom Bośni i Hercegowiny powiedziano, że nie mogą aresztować Karadzicia i Mladicia, gdyż będzie to stanowić naruszenie zasad Porozumienia z Dayton. Przyjęto wtedy zasady tzw. “Rules of the Road”. Według nich, rząd Bośni nie mógł sam aresztować zbrodniarzy wojennych. Mówiono, że tak musi być - inaczej nie można było zapewnić, żeby nie doszło do niesprawiedliwych aresztowań.

Sprawa Alibabicia

W 2002 r. Munir Alibabić, szef służb specjalnych FOSS w Bośni, został wyrzucony z pracy po tym, jak oskarżył Brytyjczyka Paddy Ashdowna (przedstawiciela w Bośni na mocy Układu z Dayton, czasami nazywanego ironicznie „Wicekrólem Bośni”) o utrudnianie aresztowania Karadzicia.

Trochę o olimpijskich igrcach

Publicystyka

Co i rusz w wypowiedziach przedstawicieli organizacji obrońców praw człowieka pojawia się stwierdzenia, jakoby dziś rozpoczynające się igrzyska w Pekinie były jaskrawym zaprzeczeniem idei olimpijskiej. Idea ta miałaby promować uczciwą rywalizację oraz pokojowe współistnienie narodów świata.

Nie wiadomo dlaczego tak bzdurne spostrzeżenie jest używane wszem i wobec. czy jest to strategia obliczona na poruszenie odbiorców, czy też może efekt zaczadzenia historycznymi, nie mającymi pokrycia w rzeczywistości, stereotypami pokutującymi w naszym społeczeństwie. Takich jest wiele. Np Wielki Książę Konstanty pokutuje jako wróg polskości, bijący po gębach polskich oficerów, a w rzeczywistości był zakochany w Polsce, a armię Kongresówki wyszkolił wręcz znakomicie. Czy - mimo kolejnych odkryć naukowych, świadczących o czymś wręcz przeciwnym - przeświadczenie o naszym neandertalskim przodku.

Pornogliniarskie TV-show, czyli ku policji bez ograniczeń

Kraj | Militaryzm | Publicystyka

Gliniarz to niezaprzeczalnie jeden z zawodów, który w kinematografii występuje najczęściej. Gdyby ktoś postanowił założyć wypożyczalnię filmów i seriali opowiadających tylko o perypetiach „stróżów prawa”, to pod względem metrażu jego interes nie powinien ustępować innym, bardziej ogólnym wypożyczalniom. Tysiące kilometrów taśm, na których cały czas przewijają się „Smurfy” w ogromnej większości nie powstawały na daremno, lecz miały konkretne cele do spełnienia – odpowiednią modyfikację sposobu myślenia bezkrytycznej widowni.

Bardzo ciekawy tekst na temat promowania „kultury policyjnej” napisał Hakim Bey. Esej zatytułowany „Uchwała na lata 90-te: Bojkot kultury policyjnej” jest dostępny w języku polskim w książce „Poetycki Terroryzm”. Bey rozpoczyna tymi słowy: „JEŚLI DA SIĘ POWIEDZIEĆ o jakiejś fikcyjnej postaci, że zdominowała popkulturę lat 80-tych, to był nią gliniarz. Wszędzie, gdzie nie spojrzałeś, pierdolona policja, gorsza niż prawdziwe życie. […] Wszechmocni gliniarze – obrońcy nieśmiałych i pokornych – kosztem kilku ładnych artykułów Bill of Rights – „Brudny Harry”. Mili, ludzcy gliniarze, którzy radzą sobie z ludzką perwersyjnością, prezentując się na słodko-kwaśno, rozumiecie, niby gburowaci i przemądrzali, a jednak łagodni od środka”

Jak Gazeta Wyborcza walczy o Polskę bez związków zawodowych

Prawa pracownika | Publicystyka | Tacy są politycy

Gazeta Wyborcza opublikowała dziś kolejny, typowy dla siebie tendencyjny i niezwykle agresywny wobec związków zawodowych tekst pióra Katarzyny Pawłowskiej-Salińskiej.

Na początku, Pawłowska-Salińska pisze z oburzeniem o pracownikach biura byłej rzecznik praw dziecka Ewy Sowińskiej, którzy postanowili założyć związek zawodowy, by uniknąć czystki politycznej po zmianie ekipy rządzącej. Nie mam żadnej sympatii dla LPR, do którego podobno należy większość członków założycieli, ale co jest bardziej naturalnego, niż zakładanie związku zawodowego tam, gdzie nie jest się pewnym swojej pracy?

Sposób myślenia dziennikarki „Wybiórczej” jest już tak daleko antypracowniczy, że nie dopuszcza ona możliwości, żeby związek zawodowy robił to, co do niego należy: stał na straży praw pracowników. Taki skrajnie prawicowy typ myślenia potwierdza nowo wybrany szef – rzecznik praw dziecka Marek Michalak: „Szkoda, że pracownicy się nie wstrzymali, a nasze kontakty zaczynają się od braku zaufania”. Według tendencyjnych pismaków, organizacje pracodawców zapewne nie oznaczają „braku zaufania do pracowników”...

Dalej, następuje zwyczajowe zrzędzenie na temat rzekomych „przywilejów związkowych”, takich jak prawo do informacji o zamiarze zwolnienia działaczy związkowych. Nie dość, że jest to obowiązek czysto informacyjny (tzn. pracodawca może i tak zwolnić kogo chce, a opinia związku nie jest wiążąca), to pracodawcy nagminnie łamią prawo i zwalniają pod byle pretekstem nawet pracowników chronionych – patrz np. sprawa Lionbridge. Obecny ultraprawicowy (pod względem fundamentalizmu rynkowego) rząd zamierza zlikwidować i ten jakże wątły „przywilej”. Pawłowska-Salińska pieje z zachwytu: „wreszcie pojawi się szansa, że Ministerstwo Pracy zrobi porządek ze związkami zawodowymi”.

Cytowany dalej Henryk Michałowicz z Konfederacji Pracodawców Polskich – jednej z organizacji roszczeniowych walczących o przywileje pracodawców – mówi, że wypowiedzenia wręczane pracownikom „nie będą problemem”. Z całą pewnością nie dla pracodawców... I oczywiście następuje stary obłudny chwyt: pracodawcy, walcząc o zlikwidowanie wszystkich uprawnień związków zawodowych w rzeczywistości walczą „przeciw dyskryminacji pracowników”!!! Tak właśnie, chcą oni „chronić przed dyskryminacją związków” całkowicie pozbawione kompetencji rady pracowników, które bardzo łatwo obsadzić ludźmi lojalnymi wobec zarządu. Zobacz nasze porównanie uprawnień związków zawodowych i rad pracowniczych.

„Gazeta Wyborcza” nie byłaby sobą, gdyby do tekstu nie dodała pseudo-pluralistycznych wypowiedzi, które – choć pozornie różne – tylko wzmacniają jedynie słuszną wykładnię.

A więc wypowiada się prof. Jacek Wódz, socjolog z Uniwersytetu Śląskiego, który twierdzi: „Związki zawodowe na pewno nie powinny walczyć o prawa robotników, resztę pozostawiając pracodawcom”! Oczywiście, związki zawodowe powinny walczyć o prawa pracodawców, nieprawdaż? Dalej prof. Wódz snuje wizję uczynienia ze związków zawodowych w Polsce „żółtych” central posłusznie współpracujących ramię w ramię z pracodawcami i zapewne stanowiących „pas transmisyjny do mas” jedynie słusznej ideologii kapitału. Pan Jacek słusznie zauważa, że pracodawcy sami nie poradzą sobie z buntem pracowników i że potrzebują wsparcia ideologicznego, którego mogą dostarczyć skorumpowane związki (jak na „wymarzonym Zachodzie”).

Jeszcze dalej w krainę absurdu brnie Zbigniew Żurek, członek zarządu najbardziej chyba betonowego strażnika nowej religii kapitału - Business Centre Club. Mówi on: „Związki na przestrzeni ponad stu lat, od kiedy istnieją, już wypełniły swoją rolę. Wywalczyły kodeksy pracy, ograniczono pracę małoletnich, kobiet w ciąży. Wprowadzono szereg instytucji państwowych, które kontrolują, czy pracownikom nie dzieje się krzywda, [...] wiele rzeczy zostało przez związki wywalczone – ośmiogodzinny czas pracy, gwarancje emerytury, zatrudnienia renty”. Obłudny skurwysyn z BCC nie wspomina, że m.in. jego organizacja wraz z innymi prawicowymi ekstremistami próbuje właśnie zdemontować wszystkie wymienione przez niego zdobycze socjalne: 40 godzinny tydzień pracy, gwarancje emerytury, gwarancję zatrudnienia dla kobiet w ciąży, itp...

Agnieszka Szmidel: Agamben. Lekcja ludzkości - „Homo Sacer. Suwerenna władza i nagie życie„

Publicystyka | Recenzje

Trzeba przyznać, że Giorgio Agamben raczy swoich czytelników pięknymi zdaniami. Pełnymi treści, a przy tym tak namacalnie wyobrażalnymi, że łatwo przekonujemy się do tez filozofa. Za Gombrowiczowskim nauczycielem można też powiedzieć, że lektura esejów „Homo Sacer. Suwerenna władza i nagie życie„ wzbogaca i zostawia czytelnika z refleksją: dobrze, że jestem tym, kim jestem.

Ta apologetyka normalności po czasach stanu wyjątkowego, którym Agamben zajmował się w innych swoich rozprawach (choćby w „Stanie wyjątkowym”, drugiej części „Homo Sacer”), zdaje się przestrzegać przed ufnością we władzę i ustanawiane prawo. Jak bowiem dowodzi, granica między praworządną, demokratyczną władzą ludu, a władzą nieograniczoną była w historii cienka. Tak cienka, jak między życiem w sensie biologicznym, naturalnym, a życiem politycznym - w takiej sytuacji wystarczało wprowadzić stan wyjątkowy.

Wrocław kontra anarchia, czyli krótkie studium mentalności konserwatywno-liberalnego biurokraty

Publicystyka | Ruch anarchistyczny

Czytam dokument z 2006 r. Strategia „Wrocław w perspektywie 2020 plus”, który powstał w głowach rządzących Wrocławiem urzędników i polityków konserwatywno-liberalnych. Warto się z nim zapoznać, szczególnie w kontekście obecnego rządu, w którym mamy dominację polityków znanych z wrocławskiej sceny rządzącej (Schetyna, Zdrojewski). Znaleźć w nim można wspaniałe perełki myśli konserwatywno-liberalnej:

Maryja kontra czarownice

Prawa kobiet/Feminizm | Publicystyka

Wiele razy zetknęłam się ze stwierdzeniem, że w żadnej religii czy światopoglądzie kobieta nie cieszy się takim szacunkiem i czcią jak w chrześcijaństwie. Wyrażać się to ma w czci oddawanej Maryi, kobiecie , której dane było zostać matką syna bożego. Podobno lepiej nie mógł Bóg uczcić kobiety i matki( choć mi osobiście nasuwa się tysiące innych lepszych sposobów).Wokół postaci Maryi zagęszcza się cała absurdalność religii chrześcijańskiej. Madonna jest produktem nie tylko archaicznej mitologii i stylizacji pobożnych legend, ale przede wszystkim wierutnych kłamstw. Z biblijnym pierwowzorem, zwłaszcza z przekazami najstarszymi późniejszy idol nie ma nic wspólnego(Maryja nie odgrywa niemal żadnej roli w Nowym Testamencie, najstarsza Ewangelia wspomina o niej sporadycznie, Jezus milczy w sprawie swego poczęcia przez Ducha Świętego, nigdy nie nazywa Maryi swoją matką, nie mówi o miłości do matki, często szorstko się do niej odzywa, ona zaś ma go za szaleńca). Postać Maryi rysuje się nam jako inkubator, użyty ku chwale wyższego celu. Powstał obraz istoty odseksualizowanej, dającej się zaprezentować światu jako ideał, ucieleśnienie nie tyle kwintesencji, ile karykatury każdej kobiety.

Marijuana – Frankenstein zachodniej propagandy

Publicystyka

W roku 1937, znana od tysiącleci roślina, Cannabis sativa (konopie indyjskie) stała się wielkim wrogiem korporacyjno-przemysłowej instytucji państwa amerykańskiego. Od tego czasu aż 20 milionów Amerykanów zostało aresztowanych, skazanych i więzionych za używanie tej cudownej rośliny, wykorzystywanej w przeszłości m.in. do produkcji lin, sieci, worków, dywanów czy choćby papieru, na którym Jefferson pisał Deklarację Niepodległości Stanów Zjednoczonych. Choć w XIX w. marijuana nie była stosowana w Ameryce do celów rekreacyjnych, to funkcjonowała jako składnik lekarstw patentowych, rozprowadzanych przez przemysł farmaceutyczny. Nie znany był jednak zwyczaj palenia narkotyku, jaki od wieków panował na półkuli wschodniej.

W roku 1876, w setną rocznicę powstania Stanów Zjednoczonych, w czasie Wystawy Światowej organizowanej w Filadelfii, kiedy to świat miał okazję ujrzeć po raz pierwszy m.in. telefon Bella, ketchup Heinza czy maszynę do pisania Remingtona, sułtan turecki Abdul Hamid II sprowadził do Ameryki nową, nieznaną dotąd sztukę: smoking the weed, czyli palenie ziela. W pawilonie tureckim odbyła się wówczas pierwsza i prawdopodobnie największa pot-party w USA, której skalę mógł przyćmić dopiero po latach festiwal w Woodstock.

Przez następne dziesięciolecia używka konsumowana była jednak tylko przez niewielkie grono koneserów, głównie biznesmenów w miastach północnego wschodu. Dopiero gdy w latach 20. poprawka do konstytucji wprowadziła prohibicję alkoholową, chwast zakwitł pełnią swego czaru w Ameryce. Największym miastem rozrywki był wówczas legendarny New Orleans, drugi co do wielkości port Ameryki, gdzie mieszały się elementy kultur z całego świata, eksplodując jak wulkan nową energią muzyczną, której siłę świat poznał już wkrótce jako ‘jazz’. Czym byłby jazz bez marijuany, trudno jest sobie wyobrazić, zwłaszcza, że była jedyną dozwoloną wtedy przez prawo używką.

W pierwszych dekadach XX w., w erze rozkwitu producji masowej, psychologii i nowych technik public relations społeczeństwo coraz silniej manipulowane przez korporacyjną propagandę zaczęto przekonywać by problemy miasta, takie jak bieda czy przestępczość, kojarzyć nie z systemem ekonomicznym ale ze znaną od tysiącleci na całym świecie rośliną. Największą zasługę na tym polu przypisać trzeba wydawcy najpotężniejszego brukowca Ameryki, korporacji Hearst, z której stron pochodzi nie tylko określenie: „marijuana menace”, czyli „marijuanowe zagrożenie”, ale także niezliczona liczba wyssanych z palca historii, wiążących marijuanę z morderstwami, przestępczością, gwałtem, biedą i wszelkiego rodzaju chorobami. Autorem tych publikacji był jeden z najbardziej wpływowych ludzi epoki, właściciel imperium prasowego, sam William Randolph Hearst, który przeszedł do historii przede wszystkim jako prekursor tzw. „żółtego dziennikarstwa”, sztuki wydawniczej znajdującej dziś wielkich naśladowców, takich jak np. największa gazeta Europy „Bild-Zeitung” czy jej polski klon „Fakt” – dwie spośród ponad 150 inwestycji w dziedzinie inżynierii społecznej korporacji Axel Springer z Hamburga.

„Jeśli przerażający monster Frankenstein stanąłby twarzą w twarz z potworem marijuaną, padłby martwy ze strachu” – wylewał na papier swe paranoiczne wizje Hearst. To przede wszystkim jemu narody nowoczesnego Zachodu zawdzięczają swoją erudycję w temacie Cannabis sativa.

Gdy Harry Anslinger obejmował stanowisko przewodniczącego federalnego biura ds. narkotyków, jeden z największych problemów społecznych w USA stanowili meksykańscy emigranci z południowego zachodu. W latach dwudziestych napłynęli masowo do pracy, a w okresie wielkiego kryzysu lat trzydziestych okazali się niepotrzebną i „niebezpieczną” grupą społeczną w kraju legendarnej wolności. Ludzi tych trzeba było się pozbyć. Kapitalizm wielkoprzemysłowy pogrążał się w rozpaczliwym chaosie. Rząd wywierał silną presję, aby problem ten został szybko rozwiązany lokalnie. Jednak stany południowego zachodu głównie Teksas, Arizona, Kalifornia i Kolorado domagały się by problem rozwiązać na poziomie federalnym, czego oczekiwano od Anslingera. Za sprawą sensacyjnej propagandy Hearsta i wytworzonej przez niego apoteozy społecznego strachu, problem emigrantów meksykańskich kojarzony był powszechnie z marijuaną. Słowo marijuana w języku angielskim ma zresztą meksykański rodowód. Mimo iż sam Anslinger z początku uważał walkę z chwastem za zadanie absurdalne i niewykonalne dla waszyngtońskiego biurokraty, nie mającego zresztą żadnej wiedzy na temat narkotyków, zdołał on – jak podkreśla historyk David Musto - wykorzystać marijuanę do zdobycia powszechnego rozgłosu, który ukierunkował jego polityczną karierę. Jego zadaniem w tym czasie było przekonanie Kongresu, że marijuana stanowi dla społeczeństwa wielkie niebezpieczeństwo. Przy wsparciu Hearsta Anslinger rozpoczął więc masową kampanię propagandową, która tłumaczyła narodowi amerykańskiemu to, co po dziś dzień pobrzmiewa w świadomości nawet tzw. ludzi „wykształconych”: że marijuana „zabija młodzież”, „wywołuje agresję prowadzącą do przemocy, gwałtu i morderstw” oraz „prowadzi do uzależnienia od heroiny”. Propaganda odniosła sukces. Kongres przegłosował ustawę zakazującą uprawy, handlu i dystrybucji marijuany przez osoby i firmy nie posiadające specjalnej licencji w formie znaczka skarbowego. Jego uzyskanie od państwa okazywało się potem dla wielu zainteresowanych oczywiście niemożliwe.

Rok później zasadność wprowadzenia ustawy została poddana surowej krytyce przez burmistrza Nowego Jorku, Fiorello LaGuardia, który zlecił grupie ekspertów z Nowojorskiej Akademii Naukowej zbadanie problemu marijuany w największej metropolii Ameryki. Po czterech latach wnikliwych badań, prowadzonych w nowojorskich szkołach, a także analizie skutków stosowania marijuany przez dorosłych, komisja opublikowała raport, który zawierał m.in. następujące wnioski: palenie marijuany nie prowadzi do uzależnienia, nie jest powszechne wśród szkolnych dzieci, marijuana nie jest decydującym czynnikiem głównych przestępstw i zbrodni, a rozpowszechniane w mieście publikacje prasowe na temat katastroficznych skutków używania narkotyku są niczym nieuzasadnione.

Zbigniew Jankowski

Rocker: Tragedia Hiszpanii cz.3

Publicystyka

Rudolf Rocker: Tragedia Hiszpanii
cz. 3
sierpień 1937

Cele służące dyktaturze

Rola jaką w Hiszpanii odgrywała i nadal odgrywa Rosja jest oczywista dla każdego, kto ma szeroko otwarte oczy. Istnieje jeszcze inny powód przez który radzieccy autokraci i ich zagraniczni zwolennicy nie­nawidzą rewolucji hiszpańskich robotników i chłopów z całego serca. Tym powodem jest duch wolnościowy, który został wytworzony przez ruch, przez długie lata ciężkiego rozwoju, czyniąc z wolności podstawę działań i podstawę do walki przeciwko każdej formie dyktatury.
Jest to wielka zasługa wolnościowego socjalizmu w Hiszpanii - który dzisiaj znajduje swoje odzwierciedlenie w CNT-FAI - który od czasu Pierwszej Międzynarodówki, a nawet jeszcze wcześniej, rozwijał w hiszpańskich robotnikach postawę, która ponad wszystko ceniła wolność, z intelektualnej niezależności uczyniła najważniejszy czynnik egzystencji. Wolnościowy ruch pracy w Hiszpanii nigdy nie zagubił się w labiryncie ekonomicznej dialektyki, a prężny intelektualizm nigdy nie został sparaliżowany fatalistycznymi ideami, co często działo się z socjalizmem w innych krajach. Nie tracił także sił na ponure czynności burżuazyjnego parlamentu. Dla niego socjalizm nie był rzeczą, którą można by narzucić ludziom z góry przez jakąś grupę czy partyjną biurokrację, lecz organicznym procesem, który wzrasta wraz z aktywnością społeczną mas, tworząc podstawy ekonomiczne łączące w sobie wszystkie kreatywne siły, nie narzucając sztucznych barier dla inicjatyw indywidualnych.

Rocker: Tragedia Hiszpanii cz.2

Publicystyka

Rudolf Rocker: Tragedia Hiszpanii
cz. 2
sierpień 1937
Konstruktywna praca społeczna CNT i FAI

Socjaliści wszystkich szkół, szczerzy liberałowie i burżuazja antyfaszystowska, która miała możliwość śledzenia na gorąco cudowne powstawanie nowego porządku socjalnego, mają tylko jedno zdanie na temat kreatywnych umiejętności CNT składając jej pracownikom wyrazy najszczerszego uznania. Nikt nie mógł powstrzymać się od wychwalania wrodzonej inteligencji, dalekowzroczności i rozwagi, a ponad wszystko, bezprzykładnej tolerancji, z którą pracownicy CNT przepro­wadzali swoje trudne zadanie. W taki właśnie sposób wypowiadał się o tym szwajcarski socjalista, wykładowca Uniwersytetu w Genewie, profesor Andres Oltmares:

„W samym środku wojny domowej anarchiści dowiedli, iż są najwyższej klasy organizatorami politycznymi. Rozpalali w każdym wymagane poczucie odpowiedzialności i wiedzieli jak, poprzez elokwentne apele, utrzymywać przy życiu duch poświęcenia dla dobra ogółu ludności.

Rocker: Tragedia Hiszpanii cz.I

Publicystyka

Rudolf Rocker: Tragedia Hiszpanii
(sierpień 1937)

Rola kapitału zagranicznego

19 lipca był rocznicą dnia, w którym grupa wojskowych awanturników powstała przeciw republikańskim rządom w Hiszpanii i z pomocą zewnętrznych wpływów i obcych oddziałów pogrążyła kraj w krwawej wojnie. Owa mordercza wojna pochłonęła dotąd prawie milion ofiar (w tym kobiety i dzieci) oraz przemieniła szerokie połacie kraju w pustynny ugór. Głębia tragedii polega na tym, iż nie jest to zwykła wojna domowa, lecz również arena zmagań obcych Hiszpanii mocarstw zalewających jej obszar. Dwa wrogie imperialne obozy walczą o zasoby naturalne (mające dać im strategiczną przewagę nad przeciwnikiem) obcego kraju. Przebieg tej wojny, który dzieląc kraj na obóz rewolucyjny i kontrrewolucyjny, ma niewątpliwy wpływ na zmagania Hiszpanów w walce o niepodległość.

Kanał XML