Publicystyka

Gra pozorów trwa: ugodowe związki udają obrażonych na Komisję Trójstronną

Prawa pracownika | Publicystyka

W dniu 16 stycznia, trzy centrale związkowe ogłosiły, że zawieszają swój udział w pracach Komisji Trójstronnej. Jak napisały związki, „Ta trudna dla nas decyzja spowodowana jest łamaniem przez rząd obowiązującej w RP ustawy o Trójstronnej Komisji do Spraw Społeczno-Gospodarczych [...], a tym samym lekceważeniem przez stronę rządową dialogu społecznego i organizacji partnerów społecznych, reprezentujących wobec rządu kilkumilionową rzeszę pracowników”.

Cóż takiego musiało się stać, że ugodowe związki nagle się zbuntowały? Te same związki, które jeszcze w grudniu ub. r. były gotowe do kolaboracji z rządem i pracodawcami, które rozważały zgodę na stałe ograniczenie praw pracowniczych wprowadzone czasowo dzięki furtce tzw. "ustawy antykryzysowej"?

Dyżurni neoliberałowie z „Gazety Wyborczej” (zapewne zatrudnieni na umowach śmieciowych i czekający na swoją kolejkę do odstrzału) z nieustającym zapałem przystąpili do mieszania z błotem tego skromnego buntu. Stają oczywiście po stronie pracodawców.

- Ten fakt należy traktować jako wyraz braku odpowiedzialności tej grupy za sytuację społeczno-gospodarczą kraju - mówi prezydent Pracodawców RP, Andrzej Malinowski. A może związki zawodowe już nie potrafią rozmawiać, a jedynie palić opony i rzucać kamieniami? - zastanawia się Malinowski. - Przedstawiciele związków postanowili na znak protestu zerwać negocjacje, a ściślej rzecz ujmując - nawet ich nie zaczynać. W praktyce oznacza to tyle, że po prostu przestali dbać o interesy swoich członków, których reprezentują.

Wedle pracodawców, dobry związkowiec, to tylko taki który czołga się u stóp pracodawców. A interesy pracowników są najlepiej reprezentowane, gdy nie są reprezentowane wcale. Chyba tego uczą na jakiś kursach hipnotycznych.

Przypomina się opublikowana na WikiLeaks wypowiedź managera jednej z korporacji, która nielegalnie zwolniła działacza związkowego i która za wszelką cenę nie chciała dopuścić do jego powrotu do pracy. W wiadomości do wszystkich pracowników ostrzegającej przed pikietą w obronie zwolnionego, zwołanej pod siedzibą firmy, napisał on:

Zwróćmy się także do naszego byłego pracownika, aby zaprzestał ataków wymierzonych przeciwko swojej byłej firmie i całej społeczności pracowników Lionbridge, których interesów - jeśli byłby prawdziwym działaczem związkowym - powinien bronić.

Pouczanie związkowców przez pracodawców na temat prawdziwych interesów pracowników należy do kanonu tego gatunku sztuki.

Jednak nie róbmy sobie nadziei, że nagle – jakimś cudem – ugodowe związki odkryły w sobie odwagę cywilną i zaczną faktycznie reprezentować interesy pracowników. Te związki będą bardziej niż usatysfakcjonowane samymi pozorami wiarygodności. Problem polega na tym, że rząd i pracodawcy odebrali już im nawet te pozory.

To się jednak da szybko naprawić. Dlatego premier Tusk zaproponuje ministrowi pracy i polityki społecznej Władysławowi Kosiniak-Kamyszowi objęcie funkcji przewodniczącego Trójstronnej Komisji do Spraw Społeczno-Gospodarczych i będzie gotów do uczestniczenia w obradach Komisji dotyczących najważniejszych reform.

Grzegorz Ilka może odetchnąć z ulgą – stołek został zachowany.

Egipt tuż przed rocznicą "Rewolucji 25 Stycznia' oraz pierwszymi wyborami

Świat | Publicystyka

W środę na placu Tahrir widoczna była mobilizacja władzy do spotkania się z niezadowoleniem społecznym z dyktatury wojskowej.

2 drogi prowadzące na plac zostały zablokowane ogromnymi blokami betonowymi. Na Synaju oraz głównym ladzie Egiptu co jakiś odcinek postawione są wojskowe i policyjne blokady w celu kontroli społeczeństwa w obawie o samoorganizacje społeczna jak i o nieposłuszeństwo obywatelskie czy to samych Beduinów czy Arabów zamieszkałych miasta.

25 stycznia jest rocznica rewolucji, która przerodziła się w dyktaturę wojskowa. Część społeczeństwa uwierzyła w przyjazna twarz armii, lecz większa cześć zdawała sobie sprawę z kolejnej dyktatury po zdjęciu przyjaznej maski na prawdziwa z bronią, palka i gazem w reku. Armia obecnie po przewrocie kontroluje ulice i miasta jak to się dzieje podczas okupacji, w tym wypadku 'własnego wojska'. Wyładowane po brzegi stróżami bezprawia policyjne samochody ciężarowe kontrolują miasta, w tym sama stolice będącą największa aglomeracja w Afryce mającą ok 20 mln oficjalnych mieszkańców. Banki z egipskim kapitałem obstawione są po bakier. W Egipcie istnieje przymusowa służba wojskowa, co jest szansa ze część żołnierzy w czasie możliwego kolejnego powstania odrzuca bron zdejmując mundur i przyłączy się do społecznego niezadowolenia przechodząc na stronę protestujących. Możliwe jest ze demonstracja przerodzi się w silny protest anty-militarny oraz anty-autorytarny, który może potrwać więcej niż jeden dzień i zarówno miejscowi anarchiści jak i społeczeństwo połączą się organizując się oddolnie tworząc grupy samopomocy jak i wspólnego podejmowania decyzji w tworzeniu społeczeństwa bezklasowego.
Można mieć tylko nadzieje ze dorobek poprzedniego powstania i zalążki samoorganizacji społecznej wypuszcza kolejne ziarna i zakorzenia się w działaniu, a dyktatura wojskowa czy religijna nie przejdzie.

Jest część społeczeństwa która będzie świętować rewolucje uznając ja za udana, lecz zapewne będzie mniejszością.

Przeciętna miesięczna płacą za prace to 100 dolarów, lecz około 70 procent społeczeństwa pracuje za jednego dolara dziennie. W wielu miejscach ludzie pracują po kilkanaście godzin dziennie. Zdarzają się przypadki pracy tylko z 4 godzinnym snem będącym przerwa tak jak to ma miejsce z moimi zaprzyjaźnionymi pracownikami w nadmorskim Mieście Dahab na Synaju, gdzie pomagałem im w przyrządzaniu falafeli dla turystów oraz miejscowych, by pracujący mogli mieć więcej czasu wolnego.

W samym Egipcie oprócz większości muzułmanów jest kilka milionów chrześcijan Koptów, którzy żyją w pokojowej atmosferze razem z Muzułmanami.

Jakiś czas temu odbyła się demonstracja niezadowolenia społecznego w której wzięli udział w większości Chrześcijanie, lecz także Muzułmanie. Nagle jakaś większa grupa zaatakowała demonstracje i zaczęła się rzez na demonstrantach, w której wielu zostało pomordowanych. W stronniczych mass mediach pro-Mubarakowych scena została przedstawiona jako konflikt religijny. Grupę demonstrującą przedstawiona jako Chrześcijan, a grupę atakującą jako Muzułmanów ukazując tylko atak w wiadomościach. Są spekulacje czy to byli muzułmańscy fanatycy religijni, lecz ludzie słabo wierzą w ta teorie, gdyż wyznawcy obu religii żyli jak dotąd w pokoju. Ci którzy nie dają wiary mass media twierdza ze była to prowokacja rządowa by podzielić ruch społeczny przeciw władzy na 2 zwalczające się grypy innych wyznań religijnych.

Oprócz rocznicy powstania i rewolucji nadchodzą pierwsze wybory parlamentarne w historii Egiptu. Jedynymi 'konkurentami' na których można glosować to generalicja czyli rządy armii oraz Bractwo Muzułmańskie. 'Konkurentami' są na plakatach i w mediach masowego przekazu, lecz jest to już oczywistym ze obecnie władzę sprawują oba te 2 obozy, gdzie Bractwo Muzułmańskie ma 70 % udziału w rządzeniu.

Czyli pewne jest ze u władzy pozostaną te same pionki, a wybory są tylko mydleniem oczu niezadowolonemu społeczeństwo.

Co ciekawe, glosowanie jest przymusowe, a za odmowę glosowania grozi kara pozbawienia wolności czyli odsiadka w wiezieniu. Do odmowy zaliczane jest również wrzucenie pustej karty wyborczej.

Na dniach tekst zostanie zaktualizowany poprzez ciekawe nadchodzące dni.

Spostrzeżenia i przemyślenia autora przebywającego obecnie w Egipcie.

Basta! Walczmy z cięciami socjalnymi i antyspołeczną polityką rządu!

Publicystyka

Wszyscy na ulice w dniu 31 marca - Dzień Gniewu Społecznego!

Podział na biednych i bogatych w Polsce pogłębia się coraz bardziej. Politycy i biznesmeni są zajęci wypełnianiem sobie kieszeni, a zwykłym obywatelom mówi się, że powinni "zacisnąć pasa" i być gotowi, by pracować ciężej i brać na swoje barki większą część kosztów. Nie jest prawdą, że cięcia socjalne są niezbędne ze względu na fakt, iż społeczeństwo żyje ponad stan. Mamy tu do czynienia z oszustwem na masową skalę, gdyż koszty które każe się nam ponosić nie są kosztami związanymi ze spełnianiem podstawowych potrzeb społecznych, ale kosztami gigantycznej machiny korupcji i zysków pompowanych do prywatnych firm i korporacji. Problem z zadłużeniem wynika więc z samej natury systemu. Tak naprawdę, będziemy płacić więcej tylko po to, by garstka bogaczy zarabiała jeszcze więcej.

Rząd wymusza na nas różne formy cięć socjalnych. Politycy mają w tym wprawę - robili to od lat. Publiczne pieniądze pochodzące z podatków są kierowane do niepotrzebnych projektów, które generują wiele kosztów zapewniających godziwy zysk dobrze ustosunkowanym. Ale na koniec, to my musimy zapłacić rachunek, gdyż rzekomo "nie ma już pieniędzy" na inne usługi dla obywateli.

Maciej Mikulewicz – Jazz dla amerykańskiej demokracji

Publicystyka | Represje

Czego by sobie nie życzyć na początku 2012 roku, wojna ze złem trwa w najlepsze i prawie nic nie zapowiada jej końca… Kiedy ciężkie (oleiste!) chmury zbierają się nad Bliskim Wschodem, my możemy odetchnąć spokojnie – jesteśmy daleko i po właściwej stronie. Stronie wartości demokratycznych. Prawda?

Być może tylko dlatego, że nagłówki „Iran grozi światu” tak skutecznie przyciągają uwagę, mało kto dowiedział się, że sylwestrową decyzją prezydenta USA Baracka Obamy, było podpisanie ustawy umożliwiającej bezterminowe przetrzymywanie przez armię USA terrorystów i osób podejrzanych o wspieranie grup wrogich Stanom Zjednoczonym bez postawienia im zarzutów i bez prawa do sądu. Nikt nie może mieć już żadnych nadziei, co do tego, że za jego kadencji pożegnamy się z więzieniem w Guantanamo. Żeby nie było wątpliwości – nowe prawo dotyczy również obywateli amerykańskich. I to właśnie budzi za oceanem największe kontrowersje.

Przepisy, kiedy wspominają o Amerykanach są dość nieprecyzyjne i trudno wyzbyć się wrażenia, że nieprzypadkowo. Z jednej strony mowa jest o tym, że obywatele amerykańscy im nie podlegają, ale żeby zaraz dodać, że tylko ci, którzy zostali aresztowani na terenie USA. Następnie podkreśla się obowiązek przekazania wojsku każdego zatrzymanego, który znajduje się na liście (kto wie jak trafia się na listę?) osób powiązanych z Al-Kaidą lub innymi wrogimi siłami. Co w tej sytuacji z Amerykanami? Jeden z paragrafów stanowi krótko, że ów obowiązek, może zostać zawieszony, w przypadku postępowania z obywatelami USA. Może, ale nie musi.

Poprzednie przepisy z 2001 roku [1], na podstawie których prowadzono wojnę z Al-Kaidą oraz tymi, którzy zostali uznani za jej sojuszników, bardzo precyzyjnie odnosiły się jedynie do winnych ataków z 11 września 2001 roku. Obecnie pojawia się dużo szersza definicja osób, które mogą stać się obiektem aresztowań dokonywanych przez siły militarne USA, chodzi o „Osoby, które były częścią lub w sposób znaczący wspierały Al-Kaidę, Talibów lub związane z nimi grupy zaangażowane we wrogie działania wymierzone w Stany Zjednoczone lub ich koalicjantów, włączając w to każdego, kto dopuścił się wrogich aktów lub bezpośrednio wspierał takie akty wrogich ugrupowań tego rodzaju” [2]. Amerykańscy komentatorzy podkreślają nieprecyzyjność tych zapisów, które łatwo stać się mogą przedmiotem nadinterpretacji i nadużyć.

Jak zdefiniować „wrogi akt” i kiedy „wsparcie” staje się “znaczące”? Czy znaczącym nazwać można dopiero sprzedaż broni członkowi wrogiej organizacji, czy już na przykład wynajęcie mu samochodu? Czy niezbędna jest premedytacja czy wystarczy przypadek? Możliwość udzielania odpowiedzi na te i pozostałe pytania ma tylko jedna ze stron.

Amerykanie obudzili się pierwszego stycznia w kraju, w którym prawo do obrony staje się łaską, a administracyjna decyzja może zadecydować o czyimś losie w sposób równie demokratyczny, co średniowieczne procesy o czary – przecież jak wtedy, tak i dzisiaj można w razie potrzeby troszkę podtopić przesłuchiwanego…

Nowe prawo nie zmusza oczywiście do przetrzymywania więźniów w nieskończoność, a jedynie to umożliwia. Ktoś niewinnie wrzucony do tego worka, może więc mieć nadzieję, że prędzej czy później się z niego wydostanie. Przewidziano bowiem procedurę, która co roku ma weryfikować status więźnia, to znaczy oceniać, czy nadal stanowi on zagrożenie dla bezpieczeństwa USA. Nie istnieją jeszcze dotyczące jej szczegółowe przepisy, wiadomo natomiast, że nie musi w niej uczestniczyć żaden obrońca (w końcu zatrzymanie nie równa się już oskarżeniu). Ustawa przewiduje jednak, że przed ewentualnym zwolnieniem lub przeniesieniem więźnia poza jurysdykcję armii Stanów Zjednoczonych komisja musi wziąć pod uwagę kilka czynników ryzyka. Wśród nich także: „Prawdopodobieństwo rodzinnej, plemiennej lub rządowej rehabilitacji lub poparcia dla więźnia po jego przeniesieniu lub uwolnieniu.”[3] A to może ostudzić nadzieje ewentualnego niewinnie osadzonego. Wie, że rodzina o nim nie zapomniała, jego plemię nie wierzy Departamentowi Bezpieczeństwa USA albo może jego rząd wysyła kolejne noty z żądaniem poszanowania prawa międzynarodowego? Jest w kropce, ewidentnie nie nadaje się do życia w miłującej pokój cywilizacji…

Autorzy ustawy wykazali się też niespotykaną pomysłowością określając moment, do którego trwać mają te specjalne przywileje armii. Czas odsiadki skończy się bowiem z „chwilą ustania wrogości”[4], co ma szansę zostać zapamiętane jako jedna z najciekawszych metafor nieskończoności…

Co ciekawe, mimo trwających właśnie prawyborów w Partii Republikańskiej mających wyłonić kandydata, który wystartuje przeciw Barackowi Obamie w wyścigu o fotel prezydenta w listopadzie tego roku, żaden z nich nie zakwestionował nowych przepisów. Projekt uzyskał bowiem akceptację obu partii, między innymi dlatego, że podczepiony został pod ustawę zatwierdzającą budżet Pentagonu – brak zgody oznaczałby brak pieniędzy dla armii.
Republikanie, zazwyczaj uczuleni na wszelkie przejawy wzmacniania władzy prezydenta, nie mają żadnego problemu z metodami, które częściowo już od czasów W.G. Busha zadomowiły się w praktyce prowadzenia „Wojny z terroryzmem”. Różnica polega na tym, że do tej pory były one „jedynie” silnie kwestionowaną interpretacją prawa z 2001 roku. Należy się spodziewać, że ustawa, która teoretycznie wymierzona jest jedynie w terrorystów szybko znajdzie swoje zastosowania w codziennej praktyce dyscyplinowania obywateli, tak jak to było z AUMF z 2001 roku [5] .

Od momentu pojawienia się projektu ustawy nie ustaje krytyka ze strony obrońców praw człowieka, niezależnych komentatorów (jak np. John Stewart z The Daily Show), ale i dużych mediów takich jak redakcja New York Timesa, którzy po pierwszym zdumieniu (prezydent zapowiadał, że ustawy nie podpisze) organizują medialny opór przeciw zawieszaniu praw obywateli demokratycznego kraju. Mimo iż prezydent Obama podkreślał, że podpisuje ustawę żywiąc do niej poważne zastrzeżenia, po czym wydał oświadczenie, w którym zapewnia, że jego administracja nie pozwoli armii na przetrzymywanie Amerykanów w nieskończoność, to przepisy weszły w życie, a zaufanie do prezydenta może już tylko spadać.

Nikt nie może zresztą zapewnić, że przepisy w odniesieniu do Amerykanów pozostaną martwe także w przypadku zmiany na najważniejszym stanowisku amerykańskiej administracji. Pojawiają się głosy obawy przed nowym makkartyzmem, a dawni sojusznicy Obamy ogłaszają, że zostali oszukani jego pustą retoryką.

Nie ma co wypatrywać niepokojących oznak końca świata w 2012 roku, ale kto wie, czy gdzieś nad nami siedmiu aniołów Apokalipsy nie czyści właśnie swoich trąb, żeby zagrać amerykańskiej demokracji kawałek pożegnalnego, nowoorleańskiego jazzu.

1. Authorization to Use Military Force (AUMF): http://news.findlaw.com/wp/docs/terrorism/sjres23.es.html [↩]
2. „(2) A person who was a part of or substantially supported al-Qaeda, the Taliban, or associated forces that are engaged in hostilities against the United States or its coalition partners, including any person who has committed a belligerent act or has directly supported such hostilities in aid of such enemy forces.” SEC. 1021., (b), (2) lub s. 654 w. 12-18. [↩]
3. “(4) ensure that appropriate consideration is given to factors addressing the need for continued detention of the detainee, including—
(A) the likelihood the detainee will resume terrorist activity if transferred or released;
(B) the likelihood the detainee will reestablish ties with al-Qaeda, the Taliban, or associated forces that are engaged in hostilities against the United States or its coalition partners if transferred or released;
(C) the likelihood of family, tribal, or government rehabilitation or support for the detainee if transferred or released;” SEC. 1023., (b), (4), (A)-(C) lub s. 661, w. 11-23. [↩]
4. „(1) Detention under the law of war without trial until the end of the hostilities authorized by the Authorization for Use of Military Force.” SEC. 1021., (c), (1) lub s. 654, w. 22-24 [↩]
5. Authorization to Use Military Force (AUMF): http://news.findlaw.com/wp/docs/terrorism/sjres23.es.html [↩]

Źródło: Praktyka teoretyczna.

Nowa ciemność w południe

Publicystyka

Niektórzy się zastanawiają, czemu fotoreporterzy Agory i agencji Fotorzepa tak łatwo złożyli broń i bez słowa protestu pogodzili się z utratą pracy i - co tu owijać w bawełnę - odejściem na śmietnik. Jeden ze zwolnionych fotoreporterów ujął to tak: „wszyscy zachowują się tak, jakby im obcięto jaja”. Wydaje mi się jednak, że to coś więcej niż kompletny brak odwagi. To nie tylko pogodzenie się z losem, ale też pełna akceptacja ideologiczna zaistniałej sytuacji.

Ktoś mógłby się spodziewać, że piewcami liberalnego ustroju mogą być tylko ci, którym się w nim powiodło i mają piękne mieszkania, prywatną służbę zdrowia i elitarne szkoły dla dzieci. Z chwilą, gdy z powodu nieubłaganej logiki neoliberalnych cięć tracą wszystko, mając wciąż na karku kredyt na mieszkanie i wszystkie konsumpcyjne wspaniałości, na które ich nie było stać, wydawałoby się, że powinni się ocknąć. Nic bardziej mylnego. W rzeczywistości nawet ci kompletnie podeptani przez buciory ustroju wciąż znajdują w sobie dość heroizmu, by bronić interesów klasy, do której nigdy nie będą należeć.

Taką paradoksalną, wymykającą się ludzkiemu pojęciu postawę zrozumiał kiedyś Arthur Koestler. W swojej słynnej powieści, „Ciemność w Południe” opisał historię bolszewika, który całe życie walczył o wdrożenie leninowskiej doktryny, aż w końcu sam padł ofiarą czystek logicznie z niej wynikających. Jak to wpłynęło na jego świadomość? Czy zbuntował się i zrozumiał swój błąd? Wręcz przeciwnie, z heroizmiem postanowił sam się oskarżyć w imię dobra partii komunistycznej i jej dziejowej misji. Wolał zginąć na mocy wyroku wydanego w procesie pokazowym, niż zdradzić ideologię która jego samego uznała za wroga.

Choć funkcję stalinowskich trybunałów przejęły dziś sądy wydające wyroki eksmisji na bruk i komornicy zajmujący całość wynagrodzenia skazując ludzi na wegetację, heroizm spauperyzowanych obrońców kapitalistycznej logiki, miażdżącej ich samych, jest nie mniej godny podziwu.

Tak więc nie dziwmy się, że dziennikarze, którzy całe dorosłe życie wychwalali zdobycze kapitalizmu i dziejową misję godziwego zysku, w momencie gdy utracą swoją przyszłość w wyniku decyzji podyktowanej tylko i wyłącznie nieubłaganym dążeniem do zwiększenia zysku, nie mogą nagle odwrócić się od ideologii, która stała się od nich nierozdzielna. Wolą bez sprzeciwu udać się pod katowski topór, niż zakwestionować zasadność logiki, która wreszcie ich również dosięgła.

1 maja należy do pracowników, a nie do pracodawców! Jedyna demonstracja antykapitalistyczna!

Publicystyka

Święto 1 maja, które swoje źródła czerpie w prawdziwych walkach pracowniczych, od lat jest przedmiotem ataków różnego rodzaju. SLD i inni socjaldemokraci próbują z tego święta uczynić celebrację obłudnej postawy polegającej na szermowaniu hasłami o obronie pracowników, gdy w rzeczywistości wspierają ataki na prawa pracownicze i niszczenie ich dotychczasowych zdobyczy. Lewica, której nie powiodła się budowa znaczącego i klasowo zorientowanego ruchu społecznego, stara się wciąż dokonać zmian odgórnie, przez przejęcie władzy, wybierając wciąż nowych charyzmatycznych liderów, którzy mogą pomóc wciągnąć działaczy do parlamentu - gdzie nadal będą tą samą bezradną zgrają, niezdolną do rozwiązania prawdziwych problemów, z którymi borykają się ludzie pracy. Poszukujący alternatywy dla SLD co kilka lat wiążą swoje nadzieje z nowymi szarlatanami, którzy pojawiają się na scenie, patrząc przez palce na ich chore ambicje i dążenie do władzy za wszelką cenę.

Najnowszym graczem na tym fałszywym rynku jest Janusz Palikot, oczywisty zwolennik neoliberalnej polityki, członek pokrętnej klasy posiadaczy, który wzbogacił się na pracy zwykłych ludzi, zachowując dla siebie większą część wypracowanej przez nich wartości, podczas gdy pracownicy musieli się zadowolić nędznymi zarobkami. Nie przestając ani na chwilę być wrogiem klasy pracującej, udało mu się utworzyć coś w rodzaju soft-lewicy, pozbawionej rzeczywistej polityki społecznej i zdolnej przekupić jednych i przypodobać się drugim. W efekcie powstała mieszanka liberalnego stylu życia i neoliberalnej ekonomii, która pozostawia gospodarcze status quo nietknięte i nie stanowi żadnej odpowiedzi na materialne warunki egzystencji pracowników i większości społeczeństwa. Janusz Palikot stara się wykorzystać popularne tematy, takie jak legalizacja marijuany, czy ruch lokatorski, by walczyć o wpływy i władzę. Nie jest jednak w stanie dostarczyć realnych rozwiązań dla tych problemów.

Umowy śmieciowe cofnęły nas do XIX w.

Kraj | Gospodarka | Prawa pracownika | Publicystyka | Tacy są politycy

Poniżej rozmowa z inspektorem pracy Marcinem*, o tym jak wspólnym wysiłkiem państwa, pracodawców i pracowników cofnięto w Polsce stosunki pracy do XIX w.
*Na prośbę rozmówcy, wieloletniego pracownika PIP, jego imię zostało zmienione a nazwisko pozostaje do wiedzy redakcji.

Juliusz Ćwieluch: – Polacy spędzają w pracy najwięcej czasu spośród wszystkich społeczeństw europejskich. Komentatorzy ekonomiczni pieją z zachwytu. Powinni?

Marcin, inspektor z Państwowej Inspekcji Pracy:
Jeśli podoba im się XIX-wieczny porządek ekonomiczny, to jak najbardziej. Ale później ludzie uznali, że praca powinna przebiegać w godnych warunkach, nie może być wyniszczająca i powinna być sprawiedliwie opłacana. I wszystko to zapisano w nowoczesnych kodeksach pracy.

- Mamy chyba taki.

Polski Kodeks pracy jest, rzeczywiście, bardzo nowoczesnym dokumentem. Ma tylko jedną wadę – jest martwy. A konkretnie został uśmiercony przez bardzo inteligentnych i sprawnych prawników. Trzeba dodać, że stało się to za ogólnym przyzwoleniem. W połowie lat 90., kiedy zaczęło się psucie prawa, to sami pracownicy naciskali na pracodawcę, żeby wyjść spod opieki Kodeksu pracy. Teraz pewnie niejeden z nich chętnie wróciłby pod ten parasol.

- Gdzie znaleziono furtkę?

W Kodeksie cywilnym. Występuje tam rodzaj umów, nazwanych umową-zleceniem. Pierwotnie była ona przeznaczona do prowadzenia interesów drugiej osoby – mam jakiś zakładzik i powierzam panu prowadzenie moich interesów. Zawieram z panem umowę-zlecenie. I ktoś się dopatrzył, że istnieje taka klauzula w Kodeksie cywilnym, która pozwala podciągnąć pod te umowy czynności różne. Chodzi o tzw. umowy inaczej nienazwane. I – w dużym uproszczeniu – dzięki temu kruczkowi udało się zastosować przepisy dotyczące zlecenia do kwestii świadczenia pracy.

- A dlaczego pracownikom tak się to spodobało?

Bo w krótkiej perspektywie na tym zyskiwali. Pracodawca mógł im płacić więcej, skoro sam płacił za ich pracę mniej. Dzięki bowiem zastosowaniu tych przepisów nie musiał na przykład oddawać haraczu do ZUS w wysokości prawie 50 proc. wynagrodzenia.

- Składkę na ZUS nazywamy haraczem, a przecież ZUS to emerytury dla nas, ale i dla naszych rodziców, dziadków.

To pracodawcy zaczęli nazywać ją haraczem, bo na początku transformacji sztucznie utrzymywany był system odziedziczony po PRL. To pracodawca opłacał całość składki emerytalnej i rentowej. Pracownik tylko odprowadzał zaliczkę na podatek dochodowy. To logiczne, że pracodawca, który całkowicie ponosił ciężar składek, szukał drogi ucieczki przed ZUS, przed kosztami ubezpieczeń społecznych. A te umowy dawały taką możliwość.

- Czyli był to rodzaj porozumienia między pracodawcą a pracownikiem: ty wychodzisz z systemu, w efekcie ja będę mniej płacił, więc podzielę się z tobą tym, co zaoszczędzę na – co tu dużo mówić – oszukaniu państwa.

To jest wariant pozytywny. Innym, częstszym, było postawienie człowieka pod ścianą. Pracodawca zawsze jest stroną silniejszą. Wystarczy, że postawił ultimatum: słuchaj, kolego, od jutra nie przychodzisz do firmy, niestety, nie stać mnie na zatrudnianie ciebie. Ale mogę zlecić ci jakąś robotę. Konkretnie będziesz robił to samo, w tym samym miejscu, za mniej więcej te same pieniądze.

- Niektórzy na wyjściu z ZUS zyskiwali.

Niektórzy tak. Tym, którzy dużo zarabiają, zawsze się podoba, jak mogą zarabiać jeszcze więcej. Mówimy o dobrze płatnych specjalistach, którzy poszli w tzw. samozatrudnienie.
Ale ktoś wymyślił, że można pójść jeszcze dalej. Tak powstały firmy jednoosobowe. Zaczęło się to w branży pracowników fizycznych, zwłaszcza w budowlance. Specjaliści typu hydraulik, elektryk zakładali własną działalność gospodarczą i na własny rachunek robili nadal to samo na rzecz tego samego pracodawcy, zawierając z nim umowę o świadczeniu usług. To było jak epidemia, bo kto nie szedł w tym kierunku, skazany był na porażkę. Po prostu przestawał być konkurencyjny.

- Spójrzmy na to inaczej: ludzie uczyli się samodzielności, nie byli skazywani na jednego pracodawcę i jego kaprysy.

Takie formy zatrudnienia zaburzyły równowagę pomiędzy pracodawcą a pracownikiem. Pracodawca nie miał żadnych zobowiązań wobec dawnych pracowników, a obecnych samodzielnych podmiotów gospodarczych. W efekcie pojawiły się problemy z podstawowymi normami, choćby w kwestii BHP i higieny pracy. A państwo szybko zauważyło, że skoro część społeczeństwa wymyka się spod oskładkowania, to trzeba coś z tym fantem zrobić.

- No i co zrobili?

Umowę-zlecenie, która była najpowszechniejszą i nadal jest najpowszechniejszą formą pozapracowniczego zatrudnienia, obciążyli składkami. W efekcie od tych dochodów odprowadzane są normalne składki na ubezpieczenie społeczne. Część składek od umowy-zlecenia to składki obowiązkowe typu ubezpieczenie emerytalne, ubezpieczenie rentowe, natomiast część jest dobrowolna. Miało to na celu, po pierwsze, oskładkowanie tych kwot. A po drugie, ograniczenie zawierania umów cywilnoprawnych w miejsce umowy o pracę.

- Rozumiem, że prawnicy również nie próżnują i ciągle potrafią czymś zaskoczyć inspektora pracy?

To prawda. Proszę sobie wyobrazić sytuację, w której Kowalski zarabia 1,5 tys. zł, a odprowadzane od tego wynagrodzenia składki oscylują na poziomie 7 zł. Mechanizm jest dosyć skomplikowany, więc posłużę się przykładem. Rejestruje pan w urzędzie gminy działalność gospodarczą jako Bolko Agencja Ochrony. Zatrudnia pan dziesięciu Kowalskich do ochrony jakiegoś obiektu. Zawiera pan z nimi umowy-zlecenia na ochronę tego obiektu za 100 zł za miesiąc pracy.

- Przecież to nierealna stawka. Rozumiem, że resztę dostaną pod stołem.

Pod stołem nie. To ryzykowne i karalne. Wystarczy w krajowym rejestrze sądowym zarejestrować spółkę z o.o. Bolko Bis, której jest pan jedynym właścicielem i jednocześnie prezesem zarządu. Jako prezes, działając w imieniu tej spółki, zawiera pan z tymi dziesięcioma Kowalskimi kolejne umowy. Tym razem na powiedzmy 1,4 tys. zł za chronienie tego samego obiektu. Ale przedkłada pan im do podpisania oświadczenie, że ponieważ są już zatrudnieni w firmie Bolko i tam odprowadzają składki na ubezpieczenie społeczne, wobec tego nie są zainteresowani objęciem ich ubezpieczeniem w firmie Bolko Bis. I tak przy płacy rzędu 1,5 tys. zł, oskładkowana kwota to zaledwie 100 zł. Wszystko to w świetle prawa. A co najśmieszniejsze, to takie umowy podpisywane są również przy ochronie nieruchomości podmiotów państwowych.

- W przetargach wygrywa najtańszy. A na ludziach najłatwiej się oszczędza.

Oczywiście. Umowy te zawiera się tylko i wyłącznie w tym celu, aby ograniczyć pewne wydatki związane z zatrudnieniem pracownika, takie, jak choćby koszt badań lekarskich, szkoleń BHP, urlopów wypoczynkowych. Nie płaci się za pracę w godzinach nadliczbowych i szereg innych rzeczy. Zleceniobiorca, o ile w umowie-zleceniu nie zawarto jakichś dodatkowych warunków, tak naprawdę nie jest uprawniony do żadnych świadczeń pracowniczych. Nie przysługuje mu urlop macierzyński, wychowawczy, ojcowski. Nie ma prawa do okresu wypowiedzenia, jaki przysługiwałby mu w ramach przepisów Kodeksu pracy.

- A może nasz Kodeks pracy jest przeregulowany i dlatego pracodawcy nie chcą zatrudniać według tych przepisów, po prostu nie stać ich na to?

Zależy, z kim chcemy się porównywać. Jeśli z krajami rozwiniętymi, to nie. Francuski kodeks pracy nawet wizualnie jest cztery razy grubszy od polskiego, w Niemczech poza kodeksem istnieje szereg porozumień ze związkami zawodowymi na poziomie regionalnym i federalnym. W obu tych krajach liczba klauzul ochronnych również jest znacznie większa. Obiektywnie rzecz biorąc, polski Kodeks gwarantuje pracownikowi sporo praw albo – jak mówią pracodawcy – przywilejów. I katalog ten jest rozszerzany, jak chociażby w kwestii urlopów macierzyńskich czy ojcowskich. Stale wydłużający się okres urlopu macierzyńskiego, urlop ojcowski, dodatkowy urlop na prawach urlopu macierzyńskiego, możliwość skrócenia wymiaru czasu pracy w okresie, w którym pracownik jest uprawniony do urlopu wychowawczego.

Z punktu widzenia pracodawcy to obciążenie. Ale z punktu widzenia populacji to niezbędne zmiany, które mają poprawić naszą dzietność. Inaczej gospodarkę dobije niż demograficzny. Nie można wyjmować sporej części społeczeństwa spod regulacji prawa pracy, bo wszyscy za to zapłacimy.

- A kto jest najbardziej narażony na to wyjęcie spod ochrony?

Z moich obserwacji wynika, że po pierwsze, młodzi i wchodzący na rynek. Równie często osoby o niższych kwalifikacjach zawodowych. Jest jeszcze jeden niuans. Zatrudnienie pozapracownicze nie daje możliwości nabywania jakichkolwiek uprawnień. Można mieć przepracowanych 10 lat i nigdy nie być pracownikiem w świetle prawa.

- Na szczęście do walki z patologią rynku pracy mamy was.

Teoretycznie tak. Teoretycznie, bo choć mamy narzędzia prawne, to okazuje się, że nieskuteczne. Art. 22, par. 1 z indeksem 1 mówi wyraźnie: „Zatrudnienie w warunkach określonych w paragrafie pierwszym jest zatrudnieniem na podstawie stosunku pracy. Bez względu na nazwę zawartej przez strony umowy”. Czyli niezależnie, czy my sobie nazwiemy ją umową-zleceniem, umową o dzieło czy jakąkolwiek inną, jeżeli ktoś jest zatrudniony w miejscu wskazanym przez pracodawcę, za wynagrodzeniem i pod jego kierownictwem, to zawsze powinien być to stosunek pracy. Jeszcze jest dodatkowo indeks 2: „Nie jest dopuszczalne zastąpienie umowy o pracę umową cywilnoprawną, przy zachowaniu warunków pracy określonych w paragrafie pierwszym”.

Tyle teoria. W praktyce orzecznictwo Sądu Najwyższego mówi o nadrzędnej roli woli stron. Czyli w momencie, w którym obydwie strony zgodnie zdecydowały się na zawarcie umowy cywilnoprawnej, chociaż warunki mogłyby przemawiać za tym, że praca jest wykonywana w warunkach pracowniczych, to powództwo jest oddalane. Moim zdaniem sąd przyjmuje fałszywą przesłankę, że obydwie strony są równe.

- Ktoś pracuje 15 godzin przez siedem dni w tygodniu i nie można mu tego zabronić, bo to lubi.

No, tak. Jeżeli jest trudna sytuacja na rynku pracy, wiadomo, że nie znajdzie pan zbyt wielu osób, które odważyłyby się na podważanie woli pracodawcy. Zresztą, jeżeli ktoś zaproponuje panu wybór: albo umowa-zlecenie, albo brak pracy, to tak naprawdę wyboru nie będzie. Jeśli jednak stwierdzę, że wspólnej woli stron nie było, mogę skierować sprawę na drogę sądową. Z powództwem mogę wystąpić nawet bez zgody Kowalskiego, którego zmuszono do zmiany formy zatrudnienia. Oczywiście sąd w pierwszej kolejności zapyta pana Kowalskiego, czy on jest w ogóle zainteresowany ustaleniem, jaki jest jego stosunek pracy. Na co Kowalski z reguły mówi: nie, i po sprawie. Nie ma się co dziwić, że w skali jednego województwa jest to raptem kilka spraw rocznie.

- W której branży jest najwięcej patologii pracy?

O branży budowlanej mógłbym długo opowiadać. Zwłaszcza o zawieraniu fikcyjnych umów o dzieło, które już wypisane czekają w szafce na przyjście kontroli. Inspektor pracy żąda przedłożenia dokumentów, które potwierdzają stosunek prawny łączący pracodawcę z osobą pracującą na jego budowie, i oczywiście dostaje takie umowy, według których okazuje się, że ktoś jest pierwszy dzień albo tydzień w pracy. W budowlance tak się porobiło, że robotnicy bardzo często nie wiedzą, na jakiej podstawie są zatrudnieni. Werbują ich do konkretnej pracy niewielkie firmy podwykonawcze. Ustalają z nimi stawkę i później się ich pozbywają.

-Do tanga trzeba dwojga.

To prawda, że wielu tak zatrudnionym osobom jest to na rękę. Nie są zainteresowane formalnym zatrudnieniem, bo na przykład pobierają zasiłek. Albo straciły już prawo do zasiłku, ale mogą korzystać z innych świadczeń socjalnych, których wysokość uzależniona jest od dochodu na członka rodziny. Bywa, że są to osoby, których dochód zajęty byłby przez komornika albo fundusz alimentacyjny. Zdarza się, że ktoś ma się stawić w zakładzie karnym. Trudno się dziwić, że tacy ludzie nie skarżą się na warunki, a pracodawcy nie zadają zbyt wielu pytań.

- Ale pan może je zadawać. Może pan wiele. Przecież inspektor pracy ma uprawnienie prokuratorskie.

Nie mogę przeszukiwać szafek pracodawców, czy nie pochowali tam jakichś lewych umów. Pracodawca ma obowiązek na moje żądanie wydać odpowiednie dokumenty. A jak mówi, że ma je u księgowej, to przecież nie aresztuję go i nie pojadę na przeszukanie do księgowej. Na rynku funkcjonują firmy, które wykonują ogromne kontrakty, a pracuje tam pięć osób na etatach. Wiele osób o tym wie. Niewielu to dziwi.

- A kto jeszcze w ogóle może liczyć na etat?

Właściwie tylko administracja państwowa, budżetówka, służby, administracja samorządowa. Wysoko kwalifikowana kadra specjalistyczna. Ale także pracownicy większych, szanujących się firm, w których dobre imię firmy stanowi, że nie narusza się podstawowych norm i stara się zatrudniać zgodnie z Kodeksem pracy.

- A może tak musi być, bo państwo jest słabe i nie ma narzędzi.

Gdyby tak było, to pewnie byśmy nie rozmawiali. Ale już w latach 70. umowy cywilnoprawne funkcjonowały powszechnie w tzw. obrocie chałupniczym. Nazywano je umowami o pracę nakładczą. Mówimy o prostych zajęciach typu składanie długopisów, zszywanie ścierek. I nasz ustawodawca co prawda nie przypisał im uprawnień wynikających ze świadczenia pracy w ramach Kodeksu pracy, jednakże upoważnił Radę Ministrów do wydania rozporządzenia o zakresie stosowania do tych umów prawa pracy. To jest dosyć szeroka ochrona, bo zapewnia w pewnym zakresie urlopy wypoczynkowe, ochronę związaną z macierzyństwem i ochronę czasu pracy. Takie elementarne rzeczy.

Dlaczego do tej pory żaden z ustawodawców nie wpadł na pomysł, żeby w analogiczny sposób wprowadzić do Kodeksu pracy regulacje dotyczące umów cywilnoprawnych typu umowa-zlecenie, umowa o dzieło? Tym bardziej że taka możliwość zapisana jest w art. 303 par. 2 Kodeksu pracy.

- No właśnie, dlaczego?
Nie wiem, może po tym wywiadzie ktoś odpowie.

Źródło: tekst pojawił się w internetowym wydaniu tygodnika "Polityka"

James Guillaume - zapomniany myśliciel anarchistyczny

Publicystyka

W Polsce James Guillaume (1844-1916) jest postacią praktycznie nie znaną – jeżeli jest już kojarzony, to przede wszystkim jako bliski przyjaciel Kropotkina oraz współpracownik Michała Bakunina w MSR. Do tego stopnia pozostaje on postacią nieznaną, że żaden – z wielu – artykułów tego szwajcarskiego anarchisty, współtwórcy Jury i działacza MSR, nie został przetłumaczony na język polski.

Automatycznie rodzi się pytanie: czy Guillaume można włączać do „panteonu” klasyków anarchizmu ?

W tym wypadku uważam, że nie. Jego dorobek z całą pewnością nie pretenduje go do tego grona. Jednocześnie nie wspomnienie o nim, a przede wszystkim o jego najważniejszym tekście Myśli o organizacji społecznej[1] (Idées sur l’organisation sociale/Ideas on social organization) z 1876 roku byłaby krzywdzące zarówno wobec Guillaume, jak i wobec bogactwa jakie niesie za sobą anarchizm. Sam z resztą artykuł jest bardzo ważny dla anarchokolektywizmu. Stanowi on bowiem jego syntezę oraz podsumowanie (nieprzypadkowo Guillaume opublikował go w roku śmierci Bakunina), a także bardzo precyzyjną i konkretną wizję przyszłej organizacji życia społecznego i ekonomicznego.

Sam Guillaume jest postacią dosyć specyficzną, ale i zarazem bardzo ważną. Z jednej bowiem strony, jak pisałem, Myśl o organizacji społecznej stanowi syntezę koncepcji Michała Bakunina, z drugiej zaś strony specyfika okresu w którym pisał ten artykuł, czyli okres przejściowy pomiędzy kolektywizmem a komunizmem na łonie ruchu anarchistycznego, powoduje, że Guillaume staje się pośrednikiem pomiędzy tymi dwoma koncepcjami. To znaczy, że był w tym okresie jeszcze kolektywistą i z pozycji kolektywistycznej pisał ten artykuł, jednocześnie dopuszczał już zasadność i słuszność zasad komunistycznych. Można wręcz odnieść wrażenie, że Guillaume traktował kolektywizm jako swoisty „okres przejściowy”, który jest początkiem drogi do komunizmu.

Nawiasem mówiąc program ten, co doskonale spostrzegł Piotr Kropotkin w swoich Wspomnieniach rewolucjonisty, obrazuje nam powolne odchodzenie od zasad bakunizmu jeszcze przed śmiercią Bakunina (tekst został opublikowany po jego śmierci, ale jego napisanie datuje się na rok 1874) na rzecz komunizmu jako integralnej części anarchizmu.

Jednocześnie J. Guillaume jest ciekawy z jeszcze jednego powodu: szwajcarski anarchista miał to szczęście, że przyszło mu żyć w czasach wzlotów (i upadków) ruchu anarchistycznego oraz zasadniczych zmian w samym ruchu. Z jednej bowiem strony, Guillaume swoją anarchistyczną aktywność zaczynał jako anarchokolektywista, gdy był członkiem I MSR i współpracownikiem Bakunina, z drugiej strony w jego pracach widać było silne tendencje komunistyczne, a po trzecie na początku XX wieku stał się jednym z ważniejszych rzeczników anarchosyndykalizmu redagując pismo La Bataille Syndicaliste. Z resztą w różnych opracowaniach, Guillaume ze względu na zakładane przez niego związki zawodowe w Szwajcarii jeszcze w 2 połowie XIX wieku, bywa traktowany jako protoplasta dla anarchosyndykalizmu[2].

Rewolucja

Na wstępie warto zaznaczyć, iż w koncepcji tego anarchisty od samego początku drzemie wielka sprzeczność: z jednej bowiem strony pisze o spontanicznym charakterze rewolucji i spontanicznie budowanym społeczeństwie po niej. Z drugiej jednak strony, przedstawia nam bardzo – wręcz ze szwajcarską precyzją – szczegółową wizję modelu społecznego, jaki powinni anarchiści stworzyć po rewolucji społecznej.

Zaczynając od samego pojęcia rewolucji, to Guillaume nadaje jej kluczowe znaczenie, pisząc o niej jako o długim procesie ewolucji „powolnej konwersji ideałów, potrzeb i metod działania wewnątrz społeczeństwa”. Jest ona zupełnie czymś naturalnym, ale i spontanicznym – nie da się z góry zaplanować jej nadejścia, albowiem jej źródło tkwi w pozbawionym kontroli impulsie.

Stanowi ona warunek niezbędny, ale i zarazem dopiero pierwszy etap, przebudowy społeczeństwa, bowiem charakteryzuje się dwoma stronami: destrukcyjną (likwidacja państwa i kapitalizmu a także instytucji je wspierających) oraz pozytywną (wyzwolenie oraz uspołecznienie, poprzez społeczne zarządzanie kapitałem i narzędziami pracy).

Rolnictwo i przemysł

Rewolucja niesie wyzwolenie wszystkim uciemiężonym. Przykładowo chłopom bezrolnym gwarantuje możliwość zdobycia ziemi wywłaszczonej wielkim posiadaczom i szlachcie (jednocześnie rewolucja powinna zagwarantować nietykalność ziemi należącej – już wtedy – do chłopów, zwalniając ją równocześnie od wszelkich obciążeń) dając im prawo wyboru: tworzenia kolektywów z wywłaszczonej ziemi, lub podzielenia wywłaszczonej ziemi pomiędzy sobą i pozostania przy indywidualnym modelu rolnictwa, bowiem ziemia może należeć tylko do tych, którzy na niej pracują.

Jednocześnie Szwajcar był przekonany, iż tendencje kolektywistyczne zwyciężą wśród chłopów – naturalnie zaznaczał, że nie od razu. Czasem będzie mogło minąć całe pokolenie nim ziemia zostanie skolektywizowana. Przewidywał, że pierwszym krokiem ku kolektywizacji może być tworzenie czegoś w rodzaju spółdzielni (w modelu duńskim) przez chłopów w celu wspólnej sprzedaży plonów, następnie rozszerzy się jej zasięg o pomoc wzajemną, np. poprzez dzielenie się maszynami.

Tylko w jednej sytuacji Guillaume przewidywał natychmiastową kolektywizację – dotyczyło to pojedynczych, wielkich, gospodarstw rolnych, które natychmiast winne zostać skolektywizowane i tworzyć samodzielną komunę (lub kilka nawet). Zasadniczo zaznaczał, że nie jest konieczne by model rolnictwa był wszędzie taki sam, wystarczy by poszczególne modele respektowały zasady równości i sprawiedliwości.

Także do kompetencji każdej gminy (komuny) czy też kolektywu należy podjęcie decyzji o długości dnia pracy, który powinny zależeć od potrzeb. Guillaume uważał, że wszystkie dobra i produkty wyprodukowane przez wspólnotę powinny do niej należeć, gdzie każdy powinien otrzymywać je (w formie wynagrodzenia lub w naturze) zgodnie z pracą przez niego wykonaną. Myśliciel zastrzegał jednak, że nie istnieje „jedyny i słuszny model”. Każda wspólnota sama powinna podejmować decyzję, czy zamierza redystrybuować dobra ze względu na ilość przepracowanych godzin, wkład czy wysiłek włożony w pracę.

Szwajcar deklarował jednak, że ideałem, do którego powinno się zmierzać jest wdrożenie w życie zasady: „od każdego wg możliwości, każdemu wg potrzeb”. Jego zdaniem jest to możliwe do osiągnięcia i wdrożenia w życie dzięki postępowi technicznemu i mechanizacji produkcji, co może nastąpić w nawet kilka lat po rewolucji.

Guillaume był także wyjątkowy w jeszcze jednym aspekcie: bardzo dużo uwagi poświęcił przemysłowi, co jawnie zaprzecza powszechnie propagowanemu poglądowi, jakoby anarchizm do czasów narodzin anarchosyndykalizmu, miał nieindustrialny, rolniczy i antymodernizacyjnych charakter.

Anarchista z Jury, dzielił robotników na 3 rodzaje:

    1. Robotników indywidualnych, np. szewców (można powiedzieć, że są to odpowiednicy rzemieślników)

    2. Zawody wymagające współpracy kilku osób (np. drukarnie, murarze, etc.)

    3. Robotnicy pracujący w gałęziach wymagających ogromnego kapitału i dużej siły roboczej (przemysł ciężki)

Od przynależności zależało czy dani pracownicy powinny tworzyć kolektywy, czy też nie. W mniemaniu Guillaume rzemieślnicy, tj. Pracownicy indywidualni, nie muszą tworzyć kolektywów, które naturalnie będą jednak dobrze widziane, albowiem wspólna praca jest lepsza, bardziej wydajna, bardziej wolnościowa, równościowa a także łatwiejsza.

W przypadku dwóch pozostałych grup, szwajcarski anarchista przewidywał taką konieczność. Wszystkie narzędzia pracy, maszyny, etc. Powinny zostać uspołecznione jego zdaniem, tak by wszyscy – wspólnie lub indywidualnie – mogli z nich korzystać.

Same zakłady pracy winne być zarządzane przez stowarzyszenia robotnicze, z poszanowaniem indywidualności, równości i sprawiedliwości. Istotne wydają się również rozważania Guillaume nad kłopotliwością kwestii uspołecznienia środków produkcji. W tym wypadku Guillaume opowiedział się za tym, by środki produkcji należały do wszystkich pracowników danej federacji branżowej na poziomie całego kraju, tak by wszyscy pracownicy danego sektora mogli z nich swobodnie korzystać. Oczywiście nie jest to takie proste. Szwajcarski anarchista sądził, że nastąpi to stopniowo i z biegiem czasu, lecz tego wymaga równość i sprawiedliwość.

Życie społeczne, ochrona zdrowia, edukacja, bezpieczeństwo

Podstawową jednostką życia społecznego jest gmina (komuna), która sama lub poprzez federacją powinna zadbać o zapewnienie wszelkich niezbędnych usług publicznych. Do takich zadań zaliczał np. służbę zdrowia, do której dostęp winien być nieograniczony (tj. zgodny z potrzebami) oraz oczywiście darmowy. Do zadań służby zdrowia, Guillaume zaliczał nie tylko leczenie, ale także zapobieganie chorób.

Do zadań gminy i społeczeństwa leży również zapewnienie wszystkim dzieciom właściwej edukacji oraz możliwości rozwoju, podkreślając jednocześnie, iż nie można traktować dzieci jako „własności rodziców”. Z tego właśnie powodu to wspólnota powinna zapewnić utrzymanie dzieciom a także zadbać o ich rozwój.

Guillaume zgodnie z anarchistycznym podejściem nie dzielenia pracy na „fizyczną” i „umysłową” postulował by, komuna zadbała zarówno o rozwój fizyczny, umysłowy oraz zawodowy dzieci. Z tego powodu, nie będzie można zostawić nauczania „zawodowej kaście” nauczycieli. Sam model szkolnictwa Guillaume proponował podzielić na dwa etapy: (1) okres wczesnego dzieciństwa, kiedy należałoby głównie zadbać o rozwój fizyczny dzieci, (2) okres dojrzewania, w którym dbano by o rozwój intelektualny (zarazem także o rozwój, który dzisiaj można by określić mianem „Inteligencji emocjonalnej”) oraz zawodowy dzieci. Szczególnie interesujący wydaje się być drugi etap. Guillaume proponował aby dzieci podczas trwania edukacji odwiedzały różne fabryki czy innego rodzaju zakłady, tak by mogły samodzielnie wybrać własną specjalizację. Umożliwiłoby to możliwość kształcenia zawodowych dzieci przez pracowników danych zakładów, tak by zespolić teorię z praktyką.

Nawiasem mówiąc warto wspomnieć o przedefiniowaniu modelu rodziny przez Guillaume oraz sposobu traktowania dziecka. Zaprzeczał on, że anarchizm neguje instytucje rodziny. Chciał jedynie ograniczenia władzy rodzicielskiej, zapewniając dzieci wolność oraz równość, co jest naturalną konsekwencją wolnego i równego modelu społecznego. Można wręcz odnieść wrażenie, że chce on ratować „rodzinę” jako pewną jednostkę społeczną, chcąc zmniejszyć zasięg i siłę zatargów w rodzinie, które – w jego odczuciu – głównie wynikają z „tyranii rodziców”. Miłość ta będzie głębsza i szersza, gdy nauczy się dzieci szanować a wzajemna prawa a miłość wykroczy poza wąskie grono rodzinne na całą ludzkość. Z resztą rodzicie jego zdaniem są także bardzo często niekompetentni by dać dziecku wystarczającą wiedzę początkową, zwłaszcza że lubią nadużywać własnej władzy.

Szwajcarki anarchista podkreślał jednak, że sam model szkolnictwa powinien być wolny – tj. nie powinien polegać władzy absolutnej pedagogów a dzieci powinni cieszyć się dużą swobodą dyskusji, inicjatywy, etc. Oczywiście sam model szkolnictwa winien być całkowicie darmowy.

Sporo, interesującej, uwagi Szwajcar poświęcił problemowi mieszkalnictwa (co raczej było rzadkie w rozważaniach anarchistycznych) propagując pogląd, iż tymczasowo po rewolucji wszyscy będą mieszkać w starych mieszkaniach (wszystkie domy staną się własnością komuny) – z wyjątkiem rodzin mieszkających w zbyt złych warunkach. Takie rodzinny będą umieszczane w pustych mieszkaniach, poprzednio zajmowanych przez bogaczy.

Jest to jednak tymczasowe rozwiązanie. W dłuższej perspektywie podstawowym celem wolnego społeczeństwa będzie budowa nowych, komfortowych, mieszkań dla wszystkich. Zadaniem komuny będzie zapewnienie budowlańcom wszelkich niezbędnych materiałów ku temu. Naturalnie same mieszkania będą darmowe i wolne od wszelkich obciążeń.

Oddzielną kwestią jest zapewnienie bezpieczeństwa wspólnocie – zarówno od zbrodni, jak i wypadków (np. pożarów), których ciężar na siebie będzie musiała wziąć cała wspólnota. Guillaume przekonany był, że powszechny dobrobyt oraz rozwój intelektualny i moralny doprowadzi do tego, że przestępczość w rozumieniu kradzieży, czy rozboje zostanie praktycznie zmarginalizowana. Pomimo tego, dla zachowania bezpieczeństwa, w każdej komunie powinna istnieć „gminna policja”, lecz nie jako oddzielny urząd, lecz w rodzaju powszechnej mobilizacji wszystkich mieszkańców zdolnych do obrony.

Inaczej sprawa wygląda z mordercami. Guillaume uważał, że w świecie w którym dobrobyt i rozwój moralności oraz edukacja sprawią, że przestępczość stanie się marginesem, ludzi którzy będą dokonywać morderstw nie będzie można traktować jak zdrowych, tylko jak chorych psychicznie. Oczywiście nie oznacza to, że będą musieli oni pozostać wolni. Nie, uważał – pomimo delikatności tej sprawy – że ich wolność powinna zostać ograniczona do momentu, aż będą mogli wrócić do społeczeństwa.

Banki wymiany i redystrybucja dóbr

Przyszły ustrój wyklucza handel w kapitalistycznym rozumieniu. Sam Szwajcar był jednocześnie przekonany, że żadna wspólnota nie będzie samowystarczalna, w związku z tym zaproponował on wymianę niezbędnych i brakujących dóbr za pośrednictwem „banków wymiany”[3]. Proces ten polegałby na tym, iż każda gmina powoływałaby swój „bank wymiany”, do których wytwórcy oraz stowarzyszenia robotnicze powinni oddawać nadwyżkę owoców swojej pracy w depozyt. W zamian dostawać będą „bony”[4], będące akceptowalną walutą na terenie całej federacji. Wartość produktów i ilość „bonów” winna być ustalana na drodze dobrowolnego porozumienia pomiędzy komunami oraz wytwórcami.

Z zasady tej wyjęta będzie dystrybucja żywności. Każda gmina powinna jak najszybciej zająć się produkcją żywności lub jej przetwarzania (ze składników dostarczanych przez rolników lub kolektywy rolne) po to by jak najszybciej zapewnić bezpłatną dystrybucję podstawowych towarów spożywczych.

Same „banki wymiany” w takiej formule będą mieć jednak tymczasową formę. Z czasem – jak przewidywał Guillaume – system handlowy zostanie zastąpiony prostszymi i bardziej bezpośrednimi formami redystrybucji dóbr. Ideą tego banku jest w gruncie rzeczy reglamentowanie towarów do momentu wzrostu produkcji, która powinna nastąpić szybko wraz z upowszechnieniem bardziej racjonalnych form organizacji pracy, konieczność reglamentowania zniknie i wtedy „banki wymiany” będą dystrybuować wszystkie produkty zgodnie z potrzebami komun.

Federacja

Guillaume uważał, że federacyjny model budowy nowego społeczeństwa nie może przybierać wyłącznie terytorialnego charakteru, wręcz przeciwnie postulował dwa poziomy rozwoju federacji:

    1. Federacja gmin (komun)

    2. Regionalne federacje branżowe („regional corporative federations”)

Ideą federacji branżowych jest możliwość zapewnienia wspólnego – tj. kolektywnego – korzystania z narzędzi pracy, będących – co wcześniej zostało opisane – kolektywną własnością całej federacji. Dzięki temu zabiegowi, możliwa będzie koordynacja i wspólna kontrola produkcji, zarówno w obrębie samej korporacji jak i pomiędzy federacjami branżowymi w celu zaspokojenia potrzeb społecznych.

Sama federacja funkcjonować miałaby za pośrednictwem trzech środków komunikacji: (1)bezpośrednich relacji delegatów federacji pomiędzy sobą, (2) za pośrednictwem organizowanych walnych zgromadzeń delegatów oraz (3) za pośrednictwem stale funkcjonującego biura wybieranego przez kongres i przed kongresem odpowiadającego, mającego być pośrednikiem pomiędzy częściami składowymi federacji branżowej jak i pomiędzy różnymi federacjami branżowymi. Obok tego istnieć powinno „Biuro statystyczne”, którego celem będzie badania i wysuwanie wniosków dotyczących produkcji, efektywności, kosztów a także potrzeb (ma ono jednak pełnić jego rolę doradczą, nie mieć żadnej mocy wiążącej).

Guillaume zaznaczył jednocześnie, że rewolucja aby być zwycięska nie może ograniczyć się wyłącznie do jego kraju, bowiem wtedy zostałaby ona zdławiona. Zaznaczył, że to co proponuje jest tylko jego propozycją, zdaje sobie bowiem sprawę z różnic programów i różnych punktów widzenia na łonie ruchu socjalistycznego, stąd też modele społeczne poszczególnych federacji za pewne będą się od siebie różnić.

Oczywiście współcześnie istniejące (sztuczne) granice państwowe będą zniesione i poszczególne federacje oraz gminy będą się łączyć niezależnie od tych sztucznych granic i niezależnie od narodowości członków.

[1] Posłużyłem się tłumaczeniem tytułu zaproponowanym przez M. Sarnecką i K. Latinową, które takiego tłumaczenia użyły w polskim przekładzie Wspomnień rewolucjonisty

[2] Wskazuje na to między innymi polski badacz ruchu robotniczego Ludwik Kulczycki , w publikacji Syndykalizm rewolucyjny, cz.1 (brak numerowanych stron)

[3] Angielskie określenie mówi o „agencjach wymiany”, nie brzmi to jednak najlepiej, dlatego zamiast tego określenia proponuję pojęcie „banków wymiany”, które także często pojawiają się w anarchistycznych dyskusjach

[4] W angielskim tłumaczeniu pada wyrażenie „kupony”, które kojarzy się mocniej z loteriami, czy zniżkami, aniżeli walutą wymiany

Demokracja czy darwinizm w Warszawie? Wokół zabójstwa Joli Brzeskiej

Publicystyka


Jakąkolwkiek realną dyskusję o charakterze Warszawy ucina masowa prywatyzacja tysięcy kamienic, a także skwerów i ogrodów. Prawo mieszkańców do godnego życia i wpływu na tkankę miejską zastępuje wolna amerykanka. W Warszawie AD 2012 wygrywa silniejszy, bogatszy, ten „kto da więcej”. Tragedię miasta dobitnie odzwierciedla historia śmierci Jolanty Brzeskiej, warszawskiej działaczki społecznej, walczącej przeciwko podwyżkom czynszów.

Za: syrena.tk

Brzeska aktywnie broniła praw najemców lokali miejskich i zreprywatyzowanych. O ile nie miała złudzeń, że władze miasta kierują nim jak firmą, ignorując potrzeby lokatorów, to już na własnej skórze odczuła, że prawdziwe kłopoty zaczynają się gdy miasto dosłownie ustępuje miejsca firmie: Oddana przez ratusz w ręce książęcego duetu Massalski - Mossakowski – profesjonalistów od skupu roszczeń, powszechnie znanych z nękania lokatorów kilkudziesięciu już budynków przejętych w całej Warszawie, szybko wpadła w pułapkę stale windowanych opłat za lokal. Mimo beznadziejnej sytuacji, toczyła z Mossakowskim boje w sądzie, będąc ostatnią lokatorką, której kamienicznik nie potrafił usunąć.

Jola walczyła także o systemową zmianę w Polsce – jedynym kraju postkomunistycznym, gdzie lokatorów rzucono „na żywioł”: nigdzie indziej bowiem roszczeń nie załatwia się kosztem mieszkańców. Za to „biedna” Warszawa, zamiast wzorem innych krajów zdecydować się na niewielkie odszkodowania, drenuje swój budżet płacąc 100 proc. wartości rynkowej, albo – co gorsza – całkiem oddaje kilkumilionowe nieruchomości, wraz z ludźmi w środku, niczym z wkładką mięsną, oraz z metką: „róbcie z nimi, co chcecie”.

Prosty komunikat władz zrozumiało wielu kamieniczników, nie tylko „właściciele” Joli. Opowieści o brukaniu godności lokatorów po obu stronach Wisły mrożą krew w żyłach. Praga. Odpowiedź na prośbę o ponowne podłączenie wody: jest za dużo gówna, zarówno ludzkiego, jak i psiego. Jak tylko gówno opuści budynek, wszystkie problemy przestaną istnieć. Bo budynek jest deficytowy, dopóki siedzi w nim gówno. Podpisane: administrator Kris Kozłowski. Śródmieście. Znów podwyżka czynszu. Czy można tak człowieka dwa dni przed świętami wyrzucić? - Ale to nie jest człowiek, odpowiada kamienicznik Anna Ferguson. Reakcja władz wobec dramatu mieszkańców, od Ursusa po Rembertów, jest z reguły taka, jaką słyszała Jola: „To prywatna własność. Sprawa między właścicielem a najemcami”.

Praktyka nękania najemców często narusza prawo. Do Brzeskich dobijano się w trakcie ciszy nocnej, Mossakowski z księciem Massalskim wtargnęli do mieszkania Joli, wycinając zawiasy drzwi szlifierką kątową, grozili im słownie – wszystko w niemej obecności kilku policjantów. Podobnych historii są dziesiątki. Jakże kontrastują one choćby z ostatnimi scenami obrony mlecznego baru na Śródmieściu, gdzie stoły z pierogami otoczył podwójny kordon w pełni uzbrojonych funkcjonariuszy gotowych do szturmu!?

Dlatego też ożywiona m.in. obroną Baru Prasowego debata o lokalach miejskich – przetargach profilowanych i niższych czynszach, trafia na bariery. Demokratyczną dyskusję o charakterze miasta ucina bowiem nie tylko ignorancja władz, demonstracja sił porządkowych i paranoidalna obawa przed społeczną samoorganizacją, ale też masowa prywatyzacja tysięcy kamienic oraz skwerów i ogrodów. Prawo mieszkańców do godnego życia i wpływu na tkankę miejską zastępuje wolna amerykanka. W Warszawie AD 2012 wygrywa silniejszy, bogatszy, „kto da więcej”. Historia śmierci Jolanty Brzeskiej, warszawskiej działaczki społecznej, walczącej przeciwko podwyżkom czynszów, dobitnie odzwierciedla dzisiejszą tragedię miasta.

Na samej Marszałkowskiej już ponad czterdzieści kamienic zostało przekazanych w ręce prywatne. Na zwrot czeka nawet dwadzieścia tysięcy nieruchomości oraz tereny zielone, o których utrzymanie wbrew planom zabudowy desperacko walczą okoliczni mieszkańcy. Ogółem, według opinii grup zrzeszających właścicieli nieruchomości, 97 proc. terenu przedwojennej Warszawy powinno zostać zwrócone w naturze (ewentualnie w gotówce). Pole do otwartej dyskusji na temat charakteru miejskiej tkanki zawęża się więc dramatycznie i ustępuje prywatnemu widzimisię. Problem nie dotyczy oczywiście tylko stolicy: według raportu Andreasa Billerta nt. zmian w polskich miastach na tle standardów unijnych, polityka rozwoju miasta, realizowana w Polsce, osiągnęła dziś formy nieznane obecnie w krajach unijnych. Niepożądane procesy zachodzące w polskich miastach, są ewidentne i szeroko rozpoznane. Głównym beneficjentem powyższego stanu rzeczy są prywatni deweloperzy (...). Uruchomiono na olbrzymią skalę, procesy suburbanizacji, dezurbanizacji i chaosu przestrzennego. Polityka nie reaguje również na wzrastającą krytykę społeczną skierowaną na sytuację miejską. W kręgach fachowych uznano to za polityczną kompromitację i brak realizacji przez instytucje polityczne ich społecznego mandatu w zakresie zrównoważonego rozwoju miast: (...) prawie 20 lat od rozpoczęcia transformacji i zmiany ustroju społeczno-gospodarczego, rządzących Polską, niezależnie od reprezentowanej przez nich tzw. opcji politycznej, nie interesuje sytuacja w polskich miastach ani też los ich mieszkańców, czyli sposób życia 62% obywateli.

Politycy mają oczywiście ogromny wpływ na przyszłość Warszawy. Na ile ich wizja bliska jest woli mieszkańców? Obwieszczone na powszechnie dostępnym profilu facebooka umiłowanie burmistrza Śródmieścia, Bartelskiego do elitaryzmu, dynamiki, ryzyka, prywatnej gospodarki, a także jego cecha szczególna: brak wrażliwości społecznej nie pozostawiają złudzeń. Ten były aktywista Unii Polityki Realnej i wiceprezes libertariańskiego klubu KoLiber, nie ukrywa, że należy do zagorzałych zwolenników prywatyzacji czegokolwiek. Paplanina o „europejskich aspiracjach” Warszawiaków i fałszywa opozycja „tanie-przaśnie, drogie-modne”, którą burmistrz postulował w niedawnym wywiadzie dla Wyborczej, mają najzwyczajniej uzasadnić jego politykę segregacji miasta wg cenzusu majątkowego. Zarówno UPR jak i KoLiber, uznane są – obok Klubu Zachowawczo-Monarchistycznego – za najwierniejszych sojuszników inwestorów korzystających z reprywatyzacji. Stanowisko burmistrza – nie mówiąc o jego obecności na scenie politycznej – nie jest oczywiście aberracją. Wszak sam premier, i to trzy dni po odnalezieniu spalonego ciała Joli Brzeskiej, w rozmowie z reporterem PAP 11. marca br. stwierdził, że wprowadzenie ustawy reprywatyzacyjnej byłoby nieuczciwe wobec... obywateli, biorąc na siebie odpowiedzialność za decyzję o zamrożeniu prac nad regulacją.

W tym kontekście nie dziwią nonszalanckie gesty każdej ekipy partyjnej, burmistrza i reszty władz miasta, ich brak sympatii wobec zdemokratyzowania polityki lokalowej – oddając co można w prywatne ręce, władze same zarządzają miastem niczym firmą. Głosy „podwładnych”, czyli mieszkańców – obrońców skwerów, barów mlecznych, lokatorów – są całkowicie ignorowane. Mieszkańcy zasiedlający oddane lokale znaleźli się w samym ogniu walki: każdego roku konsekwentnie uszczupla się ich prawa, byle szybciej ustąpili miejsca na rzecz elitarnej wizji inwestorów: likwidacja „okresu ochronnego”, możliwość eksmisji do garaży, piwnic, suteren, w końcu – budowa osiedli kontenerów w Józefowie.

W świetle radykalnej utraty wręcz podstawowych praw do godnego życia w Warszawie, nie można się dziwić, że mieszkańcy biorą sprawy w swoje ręce i domagają się większego wpływu na miasto: przejęcie Prasowego, brygady „Okrzejówki” patrolujące praskie kamienice zagrożone częstymi pożarami, zajmowanie pustostanów dla lokatorów wyrzuconych na bruk, przecinanie łańcuchów na bramach skwerów zamkniętych przez deweloperów, to jedynie pierwsze oznaki, iż Warszawiacy nie godzą się na lekceważenie ich potrzeb. Dramatyczny apel wzniesiony w marcu przez lokatorów – przyjaciół Joli Brzeskiej: „wszystkich nas nie spalicie!”, jest dziś przekuwany w czyn. Nadzwyczaj nerwowa reakcja miasta wobec próby odbicia baru mlecznego nie jest zaskoczeniem: włodarze Warszawy zdali sobie sprawę, że bezpowrotnie kończy się pewna epoka. Wątła wiara w kontrakt społeczny, który od dawna już obowiązywał tylko jedną stronę – obywateli – zostanie ostatecznie pogrzebana wraz z ciałem Joli Brzeskiej, we wtorek na cmentarzu komunalnym w Antoninowie. Praktyka redukowania miasta do roli "spółki z ograniczoną odpowiedzialnością", a mieszkańców - do "zasobów ludzkich", jest logiką darwinizmu społecznego, a nie prawdziwej demokracji. Jeśli władze chcą zapobiec coraz bardziej dramatycznym konfliktom wokół prawa do korzystania z miejskiej przestrzeni, nie mają innego wyjścia jak tylko włączyć mieszkanki i mieszkańców miasta do procesu współdecydowania. Kapitał i politycy się zmieniają - my zaś, jakkolwiek "przaśni", jesteśmy podstawową tkanką miejską. Odzyskamy miasto!

Pogrzeb i marsz ku pamięci Joli Brzeskiej we wtorek 3.01.2012 o godz. 11:00,
ul. Nabielaka 9

Skąd bierze się węgierski neofaszyzm?

Publicystyka | Rasizm/Nacjonalizm

Można odnieść wrażenie, że Jobbik i Fidesz są sobie wrogie. Niepoprawny optymista mógłby pomyśleć, że gdzie dwóch się bije tam trzeci korzysta i że ktoś „normalny” w końcu przejmie władzę w kraju.

Nic bardziej mylnego.

Prawicowe partie w Polsce bardzo często nadużywają odwołania do NSZZ „Solidarność”. Mamy ruch „Solidarni 2010” albo „Solidarną Polskę” ze Zbigniewem Ziobro na czele. Mamy słowa „my staliśmy tu gdzie wtedy”, choć osoby głoszące te hasła często żadnych przemian na oczy nie widziały lub pamiętają, że pewnego dnia nie było „Teleranka” tylko jakiś pan w okularach gadał. Wreszcie mamy „Polskę Solidarną, a nie liberalną”.

Oczywiście wszystkie te hasełka nie mają nic wspólnego z postulatami „Solidarności” z Sierpnia 1980 roku.

Prawicowe środowiska w Polsce z podziwem patrzą na węgierską partię Fidesz, która wygrała wybory parlamentarne i odsunęła od władzy socjaldemokrację. Mówią:

Weźmy przykład z Węgrów. Przemiany, które podziwiamy w ich ojczyźnie nie wydarzyły się same z siebie. Oni je sobie wymodlili.

Co to w rzeczywistości są za przemiany? Zarówno narodowo-konserwatywny Fidesz jak i faszystowski Jobbik powołują się na rewolucję z 1956 roku. Określają ją jako narodowe i antyrosyjskie powstanie lub walkę z komunizmem. Starają się socjaldemokrację obstawić w roli sowieckiego okupanta. Podobnie jak w Polsce pomija się postulaty „Solidarności” tak na Węgrzech nie mówi się o tym czym była rewolucja węgierska. Propaganda przedstawiała walczących Węgrów jako reakcjonistów spod znaku Horthy’ego, faszystów czy zwolenników kapitalizmu.

Jak było naprawdę? Pod wpływem rozruchów w Poznaniu (*), studenci węgierscy podnieśli strajk żądając większych swobód społecznych i gospodarczych. Po represjach ze strony władz do strajku zaczęły przyłączać się miliony. Siłą doprowadzono do zawieszenia broni ze Związkiem Radzieckim. Siły rewolucyjne rozpoczęły kolektywizację zakładów pracy i usuwanie stalinowskich biurokratów.

Postulowanymi przez rewolucjonistów zasadami były:

  1. Niezależna polityka kraju oparta na zasadach socjalizmu;
  2. Równość w relacjach z ZSRR i innymi państwami demokracji ludowej;
  3. Rewizja umów gospodarczych w duchu równości praw narodowych;
  4. Oddanie fabryk robotnikom i specjalistom.
  5. Prawo rolników do decydowania o swoim losie.
  6. Usunięcie kliki Rakosiego, stanowisko w rządzie dla Imre Nagy’ego i zdecydowane działania przeciwko wszystkim siłom i aspiracjom kontrrewolucyjnym.
  7. Kompletna polityczna reprezentacja klasy robotniczej - wolne i tajne wybory do parlamentu i do wszystkich niezależnych organów administracji.

Fidesz

Postulaty Fideszu nijak mają się do rewolucji w 1956. Ich propozycje gospodarcze niczym nie różnią się od tego co praktykowanego przez rządzącą wcześniej socjaldemokrację neoliberalizmu. Swój obraz „alternatywy” budują na naiwności ludzi, którzy mają uwierzyć, że wolny rynek i narodowo-konserwatywne wartości przyniosą im lepsze jutro. Różni się jednak od partii rządzącej wrogością wobec mniejszości etnicznych zamieszkujących Węgry i radykalnie antyspołeczną polityką. Nie chcą oni zmiany systemu gospodarczego tylko obsadzenia stanowisk państwowych swoimi.

Jedną z ich wielkich reform jest wprowadzenie przepisów na mocy których za bycie bezdomnym płaci się równowartość 2 tys. złotych grzywny. Jest to sposób na problem stolicy, w której 10 000 osób nie ma domu. Władze Fideszu uważają, że problem bezdomności nie zniknie kiedy da się ludziom dach nad głową. Wolą inwestować w więzienia.

Zamordyzm jest im niezbędny w związku z silnym oporem społecznym. W mieście Esztergom przestano oświetlać ulice oraz dostarczać jedzenie do szkół, po tym jak władze miasta sprywatyzowały usługi zajmujące się jednym i drugim. Gdy mieszkańcy miasta przyszli na posiedzenie władz samorządowych, radni zostali z sesji wyprowadzeni pod ochroną policji.

Protest przeciwko polityce gospodarczej rządu ściągnął do centrum stolicy dziesiątki tysięcy ludzi domagających się dymisji premiera Viktora Orbana. Lud domaga się zmian. Nie chce Fideszu.

Jobbik

Jest jeszcze drugi wspomniany obóz prawicowy. Również nie jest alternatywą ani wobec socjaldemokracji, ani wobec Fideszu. Nie staje po stronie ludu, nie głosi żadnego z postulatów rewolucji, ani nie tworzy niczego nowego.

Próbuje on wyrastać na innym gruncie. Sytuację w kraju próbuje tłumaczyć „żydowskim spiskiem” i „post-stalinizmem”. Partia ta jest również znana z dokonywania napaści na tle rasowym w całych Węgrzech.

Korzenie Jobbiku sięgają jeszcze Strzałokrzyżowców współpracujących z III Rzeszą. Rewolucję ukazują jako antyrosyjskie czy „antykomunistyczne” powstanie narodowe kompletnie nie mówiąc o klasowym charakterze wydarzeń z 1956.

Jobbik jest powiązany z paramilitarnymi bojówkami takimi jak Magyar Guarda. Te odziały dokonują napaści na osiedla romskie. Jeden z najbardziej spektakularnych miał miejsce w kwietniu 2011 gdzie musiały interweniować policyjne odziały specjalne.

Faszyści starają się budować swoją pozycję na niezadowoleniu społecznym. Wykorzystują sytuację, że istnieją ludzie, którzy prędzej uwierzą w żydowski spisek niż to, że system jest zły.

Najgorsze jest jednak to, że pod wpływem wzrostu poparcia dla Jobbiku, Fidesz radykalizuje się i jako partia konserwatywna stara się upodobnić do Jobbiku żeby przekonać do siebie część jego potencjalnego elektoratu. Takie samo zjawisko można zaobserwować we Francji, gdzie w stronę skrajnej prawicy dryfuje Sarkozy. Jego partia zakazała noszenia burek.

W Polsce w taki sam sposób próbuje grać Prawo i Sprawiedliwość. Jego posłowie patronują marszowi ONR i Młodzieży Wszechpolskiej.

Czy rewolucja na Węgrzech powtórzy się? Reakcja na rosnący w siłę faszyzm może być równie silna. Tym bardziej, że skrajna prawica nie zlikwiduje kryzysu, a wszelki oddolny opór będzie tłumić z coraz większą brutalnością.

A co z Polską? Jobbik był gościem tegorocznego Marszu Niepodległości. Młodzież Wszechpolska była na Magyar Sziget – węgierskim festiwalu nacjonalistycznym. Taktyka zawłaszczania tradycji opozycji antyrządowej w PRL jest do złudzenia podobna.

Duże manifestacje w stolicy ściągające masy typu wspomniany już Marsz, czy też akcje w mniejszych miejscowościach takich jak Myślenice, mają za zadanie zastraszyć społeczeństwo. Tak żeby bało się stawiać opór.

Faszyzm jako system totalitarny będzie dotykał szczególnie ludzi gorzej sytuowanych. Zawsze służy systemowi. Na Węgrzech wielu byłych Strzałokrzyżowców pracowało później w stalinowskich służbach bezpieczeństwa. Do służb trafiało wielu Żydów, którzy chcieli się mścić za swoje krzywdy, jednak byli też tacy co chcieli się mścić na Żydach.

Zygmunt Berling w pamiętnikach opisuje jak NKWD rekrutowało do polskiej bezpieki agentów nazistowskich. W latach 80-tych władze PRL używały faszystowskich skinheadów do prowokowania zamieszek na festiwalach rockowych. Także demonstracje „Solidarności” bywały atakowane.

Magyar Guarda już „broni” Węgrów przed Cyganami, z których zrobiła wroga narodu. Owym wrogiem narodu można stać się bardzo łatwo. Wystarczy, że wystąpi się przeciwko interesom partii lub porządkowi państwowemu.

Czy Fidesz i Jobbik to wrogie obozy?

Można odnieść wrażenie, że Jobbik i Fidesz są sobie wrogie. Niepoprawny optymista mógłby pomyśleć, że gdzie dwóch się bije tam trzeci korzysta i że ktoś „normalny” w końcu przejmie władzę w kraju.

Nic bardziej mylnego. Powstanie bojówek Jobbiku zbiegło się z kryzysem finansowym i politycznym, kiedy socjaldemokracja zniechęciła do siebie Węgrów. To wtedy Viktor Orban po raz pierwszy zaostrzył swój kurs.

Nie wspiera on skrajnej prawicy bezpośrednio. Zależy mu na tym, żeby była widoczna i straszyła. Orban już raz przegrał z socjaldemokracją. Musi proponować coś nowego. Stąd też zmodernizowanie skrajnej prawicy. Fidesz można trochę porównać z popularną w Europie Zachodniej tzw. „nową prawicą”. Nie ma rasizmu biologicznego. Jest rasizm kulturowy. Cyganów nie przedstawia się jako gorszą rasę, tylko jako bandytów.

Kiedy na Węgrzech dochodziło do zamieszek antyrządowych, nie były one podyktowane żądaniami ekonomicznymi. Orban uderzył w narodowo-patriotyczną dumę, którą skierował… przeciwko „sowieckiemu okupantowi” jakim był, wg niego, ówczesny rząd.

Rok później doszło do tego samego. Jednak jeszcze później kiedy już Fidesz był pewnien, że wygra wybory postanowił nie uczestniczyć w protestach. Nie chciał też stawać bezpośrednio obok prawicowych ekstremistów, którzy pojawili się na ulicach masowo. Wtedy nie doszło również do zamieszek.

Partia chcąca być mainstreamową zdystansowała się od podkutych butów. Te jednak napędzone przez tę partię zaczęły żyć własnym życiem i również weszły do mainstreamu.

Zło zostało zasiane, a Fidesz i Viktor Orban nieźle na tym wychodzą. Podobnie jak radykalna strona PiS, która uczestniczy w Marszu Niepodległości. Są to ludzie, którzy ciągną swoją partię w stronę faszyzmu.

Jacob Burns

(*) Przypomnijmy jednak co działo się w Poznaniu w 1956 roku. Był to środek wielkiego przemysłu. Pretensje wobec zakładu wysunęli robotnicy, którzy w obliczu trudnej sytuacji gospodarczej zarządali podatku pobieranego im niesłusznie przez trzy lata za przodownictwo pracy. Nie pomagały petycje oraz rozmowy z ministrem, który najpierw zgodził się na postulaty robotników, a później się ze zgody wycofał. To wywołało strajk, który przerodził się w masowe protesty.

https://cia.media.pl/wegierski_faszyzm_i_nacjonalizm
https://cia.media.pl/wegierscy_strzalokrzyzowcy
https://cia.media.pl/odrodzenie_faszyzmu_na_wegrzech

Historia syjonizmu w Palestynie

Dyskryminacja | Publicystyka | Rasizm/Nacjonalizm

Syjonizm przybył do Palestyny pod koniec XIX w. jako kolonizatorski ruch oparty na ideologii narodowościowej. Kolonizacja Palestyny ​​dobrze pasowała do interesów i polityki Imperium Brytyjskiego w przededniu pierwszej wojny światowej. Z poparciem Wielkiej Brytanii, projekt kolonizacji rozszerzył się i nabrał trwałych kształtów wraz z utworzeniem mandatu brytyjskiego w Palestynie po wojnie (w latach 1918-1948).

Podczas, gdy kolonizacja utrwalała się, rdzenne społeczeństwo poddało sie, jak inne społeczeństwa w pozostałej części świata arabskiego, stałemu procesowi tworzenia tożsamości narodowej. Ale z jedną różnicą. Podczas gdy reszta świata arabskiego kształtowała swoją polityczną tożsamość poprzez walkę przeciwko europejskiemu kolonializmowi, w Palestynie utwierdzenie zbiorowej tożsamości oznaczało zarówno sprzeciw wobec brytyjskiego kolonializmu, jak i ekspansji syjonizmu.

Konflikt z syjonizmem był dodatkowym obciążeniem. Prosyjonistyczna polityka brytyjskiego mandatu w naturalny sposób doprowadzała do wzrostu napięcia pomiędzy Wielką Brytanią, a lokalną społecznościa palestyńska. To doprowadziło w końcu do buntu w 1936 roku przeciwko Londynowi i rozwijającemu się syjonistycznemu projektowi kolonizacji.

Powstanie, które trwało trzy lata, nie powstrzymało brytyjskiego mandatu od realizacji polityki, która została zapoczątkowana w 1917 roku. Brytyjski minister spraw zagranicznych, lord Balfour, obiecał przywódcom syjonistycznym, że Wielka Brytania pomoże ruchowi budować ojczyznę dla narodu żydowskiego w Palestynie. Liczba Żydów przybywających do kraju rosła z dnia na dzień - choć w latach trzydziestych, Żydzi stanowili zaledwie jedną czwartą ludności, posiadając zaledwie 4 procent gruntów.

Kiedy opór wobec kolonializmu wzmógł się, przywódcy syjonistyczni doszli do wniosku, że tylko poprzez całkowite wypędzenie Palestyńczyków będą mogli stworzyć własne państwo. Od początku, aż do lat 30-tych, myśliciele syjonistyczni propagowali potrzebę etnicznego oczyszczenia ludności Palestyny, chcąc w ten sposób zrealizować swoje marzenie o państwie żydowskim. Przygotowanie do realizacji tych dwóch celów - państwowości i etnicznej supremacji - przyspieszono po II wojnie światowej.

Kierownictwo syjonistyczne określiło 80 procent Palestyny ​​(dzisiejszy Izrael bez Zachodniego Brzegu), jako miejsce dla przyszłego państwa. Był to obszar, w którym milion Palestyńczyków mieszkało obok 600 tysięcy Żydów. Plan polegał na tym, by wysiedlić tak wielu Palestyńczyków, jak to możliwe. Od marca 1948 do końca tamtego roku plan został zrealizowany, mimo bezskutecznych prób przeciwdziałania podejmowanych przez niektóre z państw arabskich. 750 tys. Palestyńczyków wypędzono, a 531 palestynskich wsi zostało zniszczonych, a 11 dzielnic miejskich przeznaczono do rozbiórki.

Połowa populacji palestyńskiej została wysiedlona, a połowa zamieszkałych przez Palestyńczyków wiosek została zniszczona. Państwo Izrael powstało w 80% na terytorium Palestyny, przekształcając palestyńskie wioski na żydowskie osiedla i parki rekreacyjne. Jedynie niewielkiej liczbie Palestyńczyków pozwolono pozostać obywatelami Izraela. Wojna, która wybuchła w czerwcu 1967 pozwoliła Izraelowi zająć pozostałe 20 procent Palestyny.

Zajęcia terytorium dokonano w sposób zgodny z ideologią etniczna ruchu syjonistycznego. Izrael objął 100 procent terytorium Palestyny. W skład ludności państwa weszła dużą liczba Palestyńczyków, których syjoniści z takim wysiłkiem starali się wydalić w 1948 roku. Fakt, że społeczność międzynarodowa tak łatwo darowała Izraelowi w 1948 roku, nie podejmując próby ukarania przywódców za dokonane przez nich czystki etniczne, zachęciła do kolejnych czystek, których ofiarami padło kolejnych 300 tys. Palestyńczyków z Zachodniego Brzegu i Strefy Gazy.

Tłumaczenie własne - Vegan

Zobacz też film w jęz. angielskim i z napisami angielskimi, w którym wypowiada się m.in. Noam Chomsky:
http://www.youtube.com/watch?v=n3bxj1uvDXU&feature=related

Bank nie święty Mikołaj

Publicystyka

Okres około bożonarodzeniowy uległ „magicznemu” wydłużeniu. Już po 11 listopada, a nawet wcześniej pojawiają się w supermarketach czy hipermarketach czekoladowe figury świętych Mikołajów, bombek, choinek, i innych artykułów czysto świątecznych. Okres ten to czas żniw dla banków. Mają one bardzo dobrze rozbudowany marketing. Zatem w reklamie telewizyjnej, radiowej, ulotce danej instytucji finansowej możemy zobaczyć już nie tylko przysłowiowego świętego Mikołaja, ale znanego celebrytę, który chce wmówić nam, że jedynym naszym szczęściem, jakie może nas spotkać w święta jest wzięcie kredytu, tanio lub zero oprocentowanego. Możemy wedle zapewnień kuszącej reklamy oraz miłej pani w banku szybko wziąć kredyt i spokojnie szaleć w sklepach miejskich galeriach handlowych. Niestety czas świąt mija i ………

W skrzyńce na listy znajdujemy w kopercie rachunek, który może u nas wywołać wyższe ciśnienie. Bo niestety prawda jest taka, że bank nie jest świętym Mikołajem. Kredyt świąteczny jest często wyżej oprocentowany aniżeli inne w ciągu roku. Podyktowane jest to prostą kalkulacją. W okresie przedświątecznym wzrastają nasze potrzeby konsumenckie aż dwukrotnie. Banki odnotowują większe niż w normalnym okresie zainteresowanie ich ofertą kredytową. I wykorzystują to bez wahania. Sprzyja temu atmosfera komercjalizacji świąt bożonarodzeniowych, w których więcej jest już profanum niż sacrum. Pamiętajmy biorąc kredyt w banku, czy naprawdę chcemy świąt w stylu zastaw się, a postaw się. Pamiętać należy przede wszystkim o swoim budżecie. Oczywiste jest to, że w chwili podejmowania decyzji skuszeni reklamą, atmosferą, ciśnieniem na prezenty jesteśmy często gotowi podpisać „cyrograf” z samym diabłem, byle mieć upragnioną rzeczy. Zadajmy sobie po pierwsze pytanie. Czy są one jednak nam naprawdę potrzebne? Chcemy dać zarobić bankom, którym na dobrą sprawę nasze dobro najmniej leży w interesie? Z czego będziemy spłacać i czy jak dalej będziemy żyć?

Pamiętając, że jak co roku szykuje się nam podwyżki cen usług prądu, gazu, benzyny, co pociąga za sobą podwyżki cen żywności, ubrań etc., etc, etc. Za chwilę przyjemności przy wigilijnym stole możemy mieć w następnym roku pustki w lodówce, długi oraz komornika na karku. Oczywiście bardzo wielu mówi, że kredyt biorą ci, których stać na to. Nie jest to prawdą, bowiem osoby mające niskie dochody najczęściej sięgają po tego typu usługi finansowe. Owszem zmieniono prawo o kredycie konsumenckim, które jest ponoć bardziej korzystne dla klienta. Nie zdejmuje to za nas odpowiedzialności za nasze decyzje. Nie bądźmy przysłowiowym karpiem, który złapany w sidła, wyląduje na stole zachłannych bankowców. Ten czas możemy spożytkować bardzo pożytecznie, ucząc siebie, swoje dzieci a także inne osoby z rodziny oszczędności i gospodarowania własnymi pieniędzmi.

Bogactwem każdego człowieka jest własny rozum. Powinniśmy krytycznie podchodzić do telewizji oraz reklam serwujących nam nierealny świat. Świadomość, co kupujemy i czego naprawdę chcemy jest najlepszą rzeczą na święta. Dzięki temu nie będziemy sobie pluć w twarz, że za chwilę przyjemności w święta, będziemy płacić przez następne miesiące. I pamiętajmy o jednym: sklepy, często działając z bankami we własnym interesie, będą robić wszystko byśmy kupili w tym czasie, jak zawsze wszystko, co nam niepotrzebne.

Roberthist

Jak zorganizować FNB?

Publicystyka | Ubóstwo

W jaki sposób zorganizować grupę Food Not Bombs i wprowadzać ideę samopomocy w życie (poradnik):

Organizacja

Warto po zawiązaniu się grupy zrobić spotkanie i przedyskutować wszystkie kwestie z naszego poradnika. Dobrym pomysłem jest zrobienie strony internetowej lub bloga (np. na darmowym Worpdressie (www.wordpress.com) i konta na Facebooku, gdzie będziemy informować o naszych celach i zachęcać innych do przyłączenia się do nas (adres możemy podać na ulotkach i banerze). W celu wymiany informacji powinniśmy mieć też własną listę dyskusyjną, która bardzo ułatwia koordynację (możemy ją założyć za darmo na www.groups.google.pl). Powinniśmy też na początku sezonu (zazwyczaj akcja przeprowadzona jest w zimie lub okresie jesienno-zimowym) wybrać z góry koordynatorów wszystkich rozdawań (najlepiej by ta funkcja była rotacyjna). Koordynator to niezmiernie ważna funkcja i niezbędna w przygotowaniach. Do jego obowiązków należy sprawdzenie czy mamy wystarczającą ilość osób na gotowanie, odpowiednią ilość produktów, kuchnię, samochód, naczynia, terminowe rozdanie ulotek lub plakatów i koordynowanie samej akcji na miejscu.

Skąd brać produkty i co potrzeba?

Na początek najlepiej przejść wszystkie rynki i stragany w mieście. Dobrze jest porozmawiać z każdym sprzedawcą osobno na temat polityki odpadowej. Najczęściej sprawa wygląda tak, że warzywa i owoce, które nie sprzedały się w tygodniu, pod jego koniec (sobota) lądują w śmietniku, gdyż do poniedziałku się zepsują. Jeśli przedstawimy handlarzom nasze zamiary co do tych produktów istnieje duże prawdopodobieństwo, że wylądują one w naszej kuchni. W większych miastach można rozejrzeć się za giełdą owocowo-warzywną i tam podbić z podobną gadką. Oczywiście jeżeli już musimy płacić, to najlepiej kupować hurtowo warzywa na rynku od rolników. Jeżeli już posiadamy produkty z których następnie przyrządzimy sos, musimy zakupić jeszcze dużą paczkę „Warzywka” lub innej przyprawy plus sól, pieprz, koncentrat pomidorowy itp. specyfiki do smaku. Druga część naszego dania to kasza, którą również kupujemy na rynku lub w markecie w 5 kilogramowych paczkach (taka ilość starczy na ok. 70 porcji).

Gdy nie dysponujemy kuchnią kolektywną (np. na skłocie) to dobrze do tego celu nadać się może każda kuchnia domowa; wystarczy ustalić uprzednio zasady korzystania z niej z domownikami tudzież współlokatorami. Gdy to jest problemem można jeszcze spróbować wbić się na przykład do znajomych z akademika i tam się zabawić w kucharzy. Gdy już dysponujemy wszystkimi produktami i miejscem rozpoczynamy obieranie warzyw i kroimy je w drobną kostkę. Następnie całość zalewamy wodą, dodajemy przyprawy, wlewamy olej i gotujemy do momentu gdy wszystkie warzywa będą bardzo miękkie. W ostatnim momencie dodajemy koncentrat pomidorowy ze słoików lub puszki i jeszcze raz przyprawiamy do smaku. Warto też całość zagęścić mąką i dolać trochę oleju. Wyłączamy gaz pod garnkiem i go zdejmujemy. Rozpoczynamy przygotowywanie kaszy. Do gotującego się drugiego garnka z wodą sypiemy powoli kaszę i mieszamy ją co kilka minut (kasza bardzo łatwo przykleja się do dna i przypala). Jeżeli w garnku kasza napęczniała w ten sposób, że zabrakło wody, dolewamy ją. Czas gotowania kaszy zależy od jej rodzaju i dlatego warto zapoznać się najpierw z instrukcją na opakowaniu. Pamiętajmy jednak, że przed wyłączeniem warto sprawdzić czy jest dostatecznie miękka. Do naszego dania: kasza polana sosem (danie wegańskie, bardzo sycące i dające dużo kalorii) potrzebujemy: warzyw (ziemniaki, cebula, marchew, buraki, kapusta itp.), „Warzywko” i inne przyprawy (sól, pieprz, listek bobkowy, ziele angielskie), olej, koncentrat pomidorowy, kaszę. Koszt 100 porcji waha się w okolicy 100 zł. Warto sprawdzić też, czy w naszej miejscowości nie działa Bank Żywności ( http://www.bankizywnosci.pl/37/siec-bankow.html ) i czy nie będą nam dawać jakichś produktów za darmo do rozdawania.

Naczynia, garnki i zaplecze.

W procesie obróbki żywności przydają się bardzo garnki i patelnie. Gdy z jakichś powodów nie dysponujemy takowymi sprzętami, należy niezwłocznie postawić na nogi wszystkich krewnych i znajomych, by rozpoczęli poszukiwania w swych gospodarstwach wszelkich garów, (może babcia ma jakiś gar, którego już nie używa, a może koleżanki ojciec likwiduje knajpę – wystarczy ruszyć wyobraźnię). Jeżeli jednak mimo wszystko nie udało się zdobyć garów można je kupić. Koszt nabycia nowych garnków 50 litrowych na Allegro (http://allegro.pl/listing.php/search?category=0&sg=0&order=p&string=garnek+50&change_view=1) wynosi ok. 160 zł/ sztuka. Możemy również poszukać takowych na skupach złomu (są często sprzedawane ze zlikwidowanych barów czy stołówek). Koszt to połowa ceny nowego. W ostateczności warto próbować np. wypożyczyć je od Polskiej Akcji Humanitarnej lub skontaktować się z jakimiś fundacjami.

Gdzie informować o akcji?

Przygotowujemy 100-200 małych ulotek lub plakat z miejscem rozdawania, datą i godziną. Najlepiej robić akcję w niedzielne popołudnie (np. 13-14, byśmy mieli od rana możliwość ugotowania). Proponowane miejsca to obrzeża centrów miast (przejścia podziemne [okolice dworca lub centrum handlowego], skraje parków, skwery a nawet przystanki autobusowe). Dobrze by miejsce było zadaszone (np. przejścia podziemne). Przygotowane ulotki rozdajemy (lub przyklejamy plakat informacyjny) kilka dni wcześniej w miejscach gdzie możemy spotkać naszych potencjalnych „klientów”- przed stołówką Caritasu, Pomocą Społeczną, na dworcu. Dodatkowo można też puścić w miasto plakaty i zaproszenia. Na pierwsze rozdawanie może przyjść kilka osób, ale przy kolejnych powinno być coraz więcej. Oczywiście akcję warto powtarzać np. co tydzień lub co dwa tygodnie w zależności od możliwości i ilości osób zaangażowanych. Gdy tych jest dużo warto tworzyć dwie wymieniające się drużyny.

Jak sprawnie rozdawać jedzenie i co trzeba wiedzieć?

Jedzenie gotowe. Publiczność głodna czeka, czas wziąć się do roboty. Do sprawnego rozdawania jedzenia potrzebujemy stół (może być większy rozkładany stolik turystyczny), dwie chochle do nakładania kaszy i sosu, duże talerzyki jednorazowe i łyżki (najlepiej kupić je w hurtowni dla lokali gastronomicznych lub w markecie). Warto sprawdzić w kilku, bo ich ceny bywają bardzo różne. Można je nabyć również na Allegro (http://allegro.pl/listing.php/search?string=talerze+jednorazowe&category=5&sg=0 ). Powinny mieć średnicę przynajmniej 23 cm i być głębokie lub mieć przegródkę). W czasie akcji ustawiamy się w ten sposób, że pierwszy rozdający podaje łyżkę pierwszej osobie z kolejki i kładzie pusty talerzyk na stole. Następnie drugi nakłada kaszę i trzeci polewa to wszystko sosem (miski najlepiej podawać zainteresowanym już z jedzeniem). Tak więc potrzebne są minimum 3 osoby. Warto też by w czasie całej akcji jeszcze przynajmniej jedna lub dwie osoba zbierała wśród przechodniów pieniądze do puszki (na zakup kolejnych produktów). Z taką puchą i uśmiechem na twarzy można zresztą organizować zbiórkę drobnych w wielu miejscach naszego codziennego życia (szkoła, praca, impreza w knajpie, festiwal muzyczny itp.). Warto też wywieszać w czasie rozdawania transparent z nazwą akcji i rozdawać wśród przybyłych osób ulotkę informującą o charakterze przedsięwzięcia i np. o punktach pomocy dla potrzebujących osób w naszym mieście (noclegownie, punkty pomocy w przypadkach przemocy w rodzinie itp.). W razie pojawienia się mundurowych (co zdarza się bardzo rzadko, gdyż zazwyczaj omijają takie imprezy szerokim łukiem) należy pamiętać, że dzielenie się jedzeniem w Najciemniejszej Rzeczpospolitej nie jest przestępstwem.

Pozostaje tylko życzyć smacznego.

Czy wyzwoli nas husaria?

Publicystyka

Rozpocząłem szkicować ten tekst po przemówieniu Radosława Sikorskiego w Berlinie, które w Polsce wywołało szerokie echo polityczne. Po pewnym czasie pomyślałem jednak, że nie ma wielkiego sensu odnosić się do słów ministra spraw zagranicznych, który ma znikomy wpływ na bieg wydarzeń. To nie polski rząd rozdaje karty. A nawet nie niemiecki, czy francuski duumwirat. Karty w obecnej polityce rozdają tzw. “rynki finansowe”. Warto więc zastanowić się raczej nad tym i perspektywami wyjścia z obecnej sytuacji, a nie na wypowiedziach ministra, który dzisiaj jest, a jutro go może już nie być. A rynki będą.

Wściekłe masy przeganiają władzę i jej pałkarzy

Świat | Gospodarka | Protesty | Publicystyka | Represje

 Wiec protestacyjny mieszkańców WukanWukan, miejscowość położona w południowo-wschodniej części Chin, jest w tej chwili kontrolowana i zarządzana przez jej mieszkańców, po tym jak tydzień temu lokalne władze Partii Komunistycznej i policja zostały siłą wyparte z okolicy miasteczka. Ta niezwykła i niespotykana, jak na chińską rzeczywistość, sytuacja spowodowała następnie starcia lokalnej ludności z policją w walce o zachowanie terenów komunalnych, które władza planowała sprywatyzować (co zagroziłoby wielu okolicznym mieszkańcom popadnięciem w nędzę) oraz morderstwo jednego z delegatów ruchu oporu, powołanego przez mieszkańców.

Spór rozpoczął się już we wrześniu, gdy pojawiły się podejrzenia, że lokalna władza wyprzedaje wspólne tereny, nieodpłatnie używane przez ludność pod uprawę i hodowlę bydła. Nabywcą terenów miała być firma „Country Garden”, specjalizująca się w branży budownictwa i sprzedaży ekskluzywnych apartamentowców.

21-go września kilkuset mieszkańców Wukan pokojowo protestowało przed miejscowym biurem Partii Komunistycznej. W miarę jak tłum rósł, protestujący zaczęli blokować okoliczne drogi i atakować budynki firm na pobliskiej strefie przemysłowej. Trzech protestujących zostało aresztowanych, wobec czego następnego dnia przeszło sto osób obległo posterunek policji, żądając ich uwolnienia. Reakcja policji i wynajętych najemników była tym razem nagła i brutalna. Zaatakowano zgromadzonych, w tym dzieci i osoby starsze.

Ostatecznie policja wycofała się, zaś władze wykazały chęci ugodowego rozwiązania narastającego konfliktu. Jednak pozorny spokój i stabilizacja, które trwały kilka tygodni, skończyły się gwałtownie dnia 11-go grudnia, wraz ze śmiercią Xue Jinbo. Xue był jednym z trzynastu delegatów wybranych przez zbuntowaną ludność we wrześniu. Według relacji Gao, zięcia zamordowanego, gdy go zastał, Xue był cały posiniaczony, miał zakrzepniętą krew na twarzy i powyłamywane kciuki. Według komunikatu wystosowanego przez państwową agencję informacyjną Xinhua, Xue zmarł w wyniku ataku serca. Jeśli jednak jest to prawdą, to wskutek zawału serca będącego następstwem brutalnej napaści policjantów.

Miejscowa ludność na wieść o śmierci Xue wściekła się. Tym razem w zdecydowanej przewadze sił, zaatakowano lokalne posterunki policji. Siły policyjne wycofały się kilka mil za miasto i zabarykadowały główne ulice w obrębie miasta. Widząc gwałtowny przebieg zdarzeń, państwowi urzędnicy i lokalni przedstawiciele Partii Komunistycznej w obawie o życie, także ferowali się ucieczką. Na dzień dzisiejszy policyjne blokady wokół Wukan nadal stoją, a zasoby żywnościowe miasta szacowane są na okres nieco ponad tygodnia. Wszelkie decyzje w odciętym mieście podejmowane są kolektywnie przez mieszkańców.

Poniżej relacja, która ukazała się we wtorkowym wydaniu „Daily Telegraph”.

„Tysiące mieszkańców Wukan, rozwścieczonych śmiercią jednego ze swoich delegatów w policyjnym areszcie, zgromadziło się następnego dnia pod pagodą, w której mieści się lokalny ratusz. Przez 5 godzin siedzieli na długich ławach, śpiewali, wykonywali synchroniczne sekwencje imitujące walkę i wprowadzali się w stan wewnętrznej furii. Pod koniec dnia, kwadrans po nastaniu oficjalnego dnia żałoby po zamordowanym delegacie, tłum pogrążony w konwulsjach płaczu, gniewu i złości skandował głośne „Oddajcie ciało! Oddajcie naszego brata! Oddajcie naszą ziemię! Wukan został skrzywdzony! Krew za krew! Gdzie jest sprawiedliwość?!”.

Wydarzenia z Wukan są w tej chwili mocno cenzurowane przez „wielki fire-wall Chin”. Jednak dzięki umiejętnościom i technikom doświadczonych hakerów, część informacji przecieka i obiega cały świat. W ciągu kilku ostatnich tygodni przez bardziej uprzemysłowione regiony Chin przetoczyła się kolejna fala robotniczych protestów i wystąpień. Podczas gdy stacjonujące w Chinach, międzynarodowe korporacje odnotowują kolejne straty z tytułu słabnącego popytu eksportowego na swoje produkty, kapitaliści i bogate kraje zachodu domagają się dalszych zysków generowanych kosztem pracowników, nasilonego wyzysku i wzmożonej eksploatacji fabryk.

Choć Chiny zdołały przetrwać tę pierwszą falę załamania gospodarczego, stosując metody sztucznego pobudzania gospodarki, to jednak stale pogarszający się poziom życia klas pracujących w USA i Europie odbija się piętnem na kondycji zakładów wytwórczych na całym świecie, zwłaszcza w Chinach. W nadchodzącym roku rosnąca w siłę, rewolucyjna fala w Chinach może sprawić, że „Arabska wiosna ludów” będzie się przy niej jawiła jedynie jako przysłowiowa burza w szklance wody, oraz w istotny sposób wpłynie na kierunek, jaki przyjmie w najbliższym czasie walka klas wyzyskiwanych z kapitałem.

Kanał XML