Wybory

Nie oddawaj swojego głosu! Bojkotuj wybory!

Wybory

Po raz kolejny, politycy sięgają po władzę. I znów nic się nie zmieni, gdyż polityka, to tylko gra o podział władzy pomiędzy biorącymi w niej udział.

Nie damy się oszukać: nikt nie może być "naszym przedstawicielem w rządzie", ponieważ oddając nasze głosy, dajemy politykom mandat, by robili co chcą. No i rzeczywiście głosują jak chcą, a my nie mamy żadnej szansy, żeby ich odwołać, choćby działali wbrew naszym interesom i łamali obietnice wyborcze. Prawie każdy polityk obiecuje wszystko podczas kampanii wyborczej... A potem albo okazuje się, że nie miał wcale zamiaru spełniać swoich obietnic, albo postanowił zrezygnować ze swoich postulatów, albo zaistnieć w jakiejś koalicji. Czasem okazuje się, że realizacja obietnic jest "niemożliwa". W takiej sytuacji nie dysponujemy żadnymi realnymi mechanizmami, aby zmusić polityka do dotrzymania swoich obietnic wyborczych. Obywatel nie ma żadnej gwarancji, że politycy będą działać jako głos wyborców.

Zamiast głosować i instalować kolejnych pajaców we władzach, musimy budować realne alternatywy. To nie jest łatwe zadanie, ale tylko oddolne, poziome i demokratyczne zgromadzenia, komitety czy związki zawodowe mogą zagwarantować, aby każda decyzja przedstawiciela była zgodna z oczekiwaniami obywateli. Do tego dążymy - nie do fałszywych struktur państwowych "samorządów", które zrzeszają jedynie karierowiczów pracujących w swoim własnym interesie, w interesie władz i kapitalu.

W niedziele pamiętajmy, że prawdziwa demokracja buduje się na co dzień, a nie przez pięć minut przy urnie raz na kilka lat. Budujmy demokrację BEZPOŚREDNIĄ a nie PRZEDSTAWICIELSKĄ!

Niech żyje anarchia i prawdziwa samorządność!

Czytaj publicystykę: Non possumus | Dlaczego 21 listopada nie warto iść głosować | Głosowanie to jest to | Samorząd a samorządność | Zaangażowanie zamiast głosowania | Anarchistyczny argument na rzecz transformacji społecznej | Octave Mirbeau: Strajk wyborców | Dlaczego anarchiści nie głosują

http://wybory.zsp.net.pl/

Stanowisko LA dotyczące samorządu

Publicystyka | Wybory

Bojkot, partycypacja czy nacisk społeczny?

Poniższe stanowisko ma stanowić podsumowanie kilkuletnich doświadczeń, jakie zdobyły osoby zaangażowane w działalność w ramach Lewicowej Alternatywy. Od 2004 r. staramy się działać na polu konkretnych problemów społecznych, które ściśle wiążą się ze sferą samorządową - przede wszystkim jest to kwestia mieszkaniowa, choć okazyjnie staraliśmy się angażować także w kampanie związane z transportem publicznym.

W toku tych działań wielokrotnie w naszej organizacji miały miejsce dyskusję na temat tego, czy warto brać udziału w samorządowych strukturach władzy. Pojawienie się tego pomysłu było uwarunkowane kilkoma czynnikami:

* zaangażowaniem w pracę z konkretnymi grupami interesu (przede wszystkim lokatorzy i osoby z problemami mieszkaniowymi), wśród których rozpowszechnione jest przekonanie o konieczności zdobycia "własnej reprezentacji" (nie tyle "politycznej", co raczej "obywatelskiej");
* trwającym od lat sporem na linii lewica-anarchizm, wokół kwestii udziału w strukturach władzy. Spór ten ma uwarunkowania historyczne, jednak często powracał przy okazji konkretnych inicjatyw bieżących. Jako organizacja "czerpiąca z obu źródeł" bylismy więc w pewnym sensie rozdarci pomiędzy ortodoksyjnym stanowiskiem anarchistycznym (bojkot wszelkich struktur władzy) a - nieraz zbyt daleko idącym, pragmatyzmem organizacji radykalnej lewicy (trockistów czy socjalistów);
* poszukiwaniem skuteczniejszych metod osiągania naszych celów, jako że nie zawsze podejmowane lokalnie działania przynosiły pożądane efekty.

Wszystko to sprawiło, że zdecydowaliśmy się podsumować stanowiska i opinie, które do tej pory pojawiały się przy okazji debat o samorządzie.

Chcemy więc odnieść się do ogólniejszej dyskusji: w jaki sposób ruch anarchistyczny (rozumiany tu w jego wymiarze społecznym i traktowany jako część radykalnej lewicy) oraz współpracujące z nim ruchy społeczne (lokatorskim, pracowniczym, ekologicznym, antywojennym) powinny odnosić się do istniejących struktur samorządu terytorialnego.

Czym jest samorząd?

Z założenia, ideowej i wolnościowej lewicy (w naszej optyce w pojęciu tym mieści się zarówno społeczny anarchizm, jaki i te odłamy ruchu socjalistycznego czy komunistycznego, które sprzeciwiają się systemom autorytarnym) powinna być bliska idea samorządu. Jeżeli przez samorząd rozumiemy pozwolenie ludziom na decydowanie o swoim otoczeniu, a także kreowanie polityki na wyższym szczeblu oddolnie przez instytucje oparte na zebraniach mieszkańców to z pewnością nasz ruch powinien czynnie angażować się w rozwój tych procesów. Uzasadnieniem dla tej tezy jest założenie, że samorząd opierający się na aktywności społeczeństwa to mechanizm o wiele lepszy i skuteczniejszy od odgórnie narzuconego systemu politycznej reprezentacji. Natomiast praktyczną realizacją tych założeń mogą być rozwiązania z zakresu ekonomii uczestniczącej, czy budżetu partycypacyjnego.

Niestety, obecnie w Polsce pod pojęciem "samorządu" rozumie się coś zupełnie innego. Tylko pozornie znajduje się on bliżej obywateli niż urzędy centralne, parlament czy rząd. W rzeczywistości powiela wszelkie wady kapitalistycznego, oligarchicznego systemu politycznego stanowiąc przedłużenie tzw. "demokracji parlamentarno-gabinetowej": premiowanie ogólnopolskich struktur partyjnych, sprowadzenie polityki do "postpolityki", kult ekspertów, brak zależności reprezentantów od społeczności, które ci pierwsi mają reprezentować oraz ograniczone mechanizmy społecznej partycypacji.

Sama samorządowa ordynacja wyborcza dla dużych miast, a z tym rodzajem samorządu mieliśmy jak dotąd do czynienia w naszej działalności, została ułożona tak aby również na poziomie lokalnym dawać przewagę głównym siłom politycznym. System 5% progów wyborczych które trzeba przekroczyć na poziomie całego miasta w większości przypadków eliminuje inicjatywy lokalne takie jak komitety wyborców zakładane na bazie pewnych problemów społecznych. Inicjatywy tego typu nie mają również szans w starciu z partyjnymi machinami wyborczymi przeznaczającymi niemałe fundusze na kampanie promocyjne.

Wybory samorządowe stają się przedstawieniem podobnym do parlamentarnych, a kwestie lokalne są często spychane w nich na plan dalszy. Widać tu "postpolityczność" czyli opieranie się nie na ideach czy konkretnych programach, ale dominację polityki Public Relations (wizerunku, stylu przemawiania, obecności w mediach, rozpoznawania "twarzy kandydata"). Z naszych doświadczeń z Radą miasta stołecznego Warszawy wiemy, że samorząd często zajmuje się sprawami mającymi niewiele wspólnego z sytuacja mieszkańców, ale za to takimi, które niosą ze sobą znaczny ładunek propagandowy. Są to na przykład kłótnie o tym komu przyznać honorowe obywatelstwo miasta czy jaką uchwałą uczcić pamięć postaci historycznych. W kwestiach typowo samorządowych panuje natomiast kult ekspertów, którzy de facto dyktują radnym jak ci mają głosować. Dochodziło do sytuacji gdy działaniami radnych w sprytny sposób manipulowali miejscy urzędnicy. Radni nie wykazywali natomiast większego zainteresowania sprawami samorządowymi, często nie wiedząc nawet dokładnie nad jakimi uchwałami rady głosują. Najlepszym przykładem jest przegłosowanie przez Radę Warszawy zasad polityki lokalowej i wieloletniego planu gospodarowania zasobem komunalnym w 2009 r. - podczas debat, przedstawiciele Ratusza dość dokładnie opisywali wzrost inwestycji na mieszkalnictwo i ilości budowanych mieszkań oraz chwalili się podniesieniem kryterium dochodowego, ale nikt z Radnych z opozycji nie przeanalizował podstawowych informacji na temat sytuacji mieszkaniowej w Warszawie. Gdyby ktokolwiek zdobył się na ten wysiłek, mógłby łatwo podważyć propagandę Ratusza, ponieważ planowane budownictwo nie pokrywa nawet ubytków w miejskiej substancji mieszkaniowej (powstałych w skutek wyburzeń i reprywatyzacji), inwestycje mieszkaniowe wcale nie są znaczącym wydatkiem w budżecie Warszawy, a nowe kryteria dochodowe cały czas pozbawiają dużą grupę potrzebujących mieszkańców możliwości starania się o lokal komunalny.

Oderwaniu samorządu od społeczeństwa sprzyja również brak skutecznych mechanizmów odwoływania przedstawicieli którzy się nie sprawdzą oraz niezależność reprezentantów od potrzeb i opinii mieszkańców. Radni czy prezydenci miast mogą jawnie działać na szkodę lokalnych społeczności wiedząc, że nie czekają ich za to poważne konsekwencje, ponieważ - w myśl podstawowych zasad liberalnej demokracji - jedynym praktycznym mechanizmem oceny ich działań są wybory. Wpływ obywateli na skład list wyborczych pozostaje - w skutek czynników opisanych powyżej, niewielki.
Wreszcie, istniejące mechanizmu partycypacji społecznej są w praktyce ograniczone do dwóch modeli: oficjalnej współpracy organizacji pozarządowych z władzami prowadzonych w ramach Komisji Dialogu Społecznego oraz debat prowadzonych podczas sesji Rady miasta.
Pierwszy z tych modeli opiera się na "niekonfliktowej współpracy" dużych NGO'sów z miastem i przede wszystkim polega na zlecaniu niektórych zadań organizacjom III sektora. Jest to więc raczej podwykonawstwo, a nie realna konsultacja kształtu polityki miejskiej.

Jeżeli chodzi o udział w sesjach rady Warszawy, to jest to najczęściej forma dialogu wystąpująca przy okazji konfliktów społecznych: na sesjach protestują lokatorzy, przeciwnicy konkretnych inwestycji, mieszkańcy zainteresowani upamiętnieniem konkretnych wydarzeń historycznych a nawet kibice piłkarscy (w przypadku Warszawy, klubu Polonia, domagającego się takiego samego wsparcia, na jakie może liczyć stołeczna Legia). W tym wypadku, Radni najczęściej mnożą formalne przeszkody aby głos mieszkańców nie mógł być uwzględniony. Przykładowo: Nawet dosyć silne wydawałoby się grupy takie jak pracownicy Warszawskiego STOENu w konfrontacji z samorządem nie mogły nic wywalczyć, a ich firmę czeka najprawdopodobniej prywatyzacja.

Z doświadczeń z warszawskim samorządem wiemy, że nawet ten ograniczony dialog społeczny, który jest możliwy w obecnej sytuacji okazuje się fikcją. Władze lokalne bardzo rzadko przychylają się do wniosków strony społecznej, co najwyżej wykorzystując je do swoich politycznych rozgrywek.
Walka o rzeczywisty samorząd musi więc oznaczać zmianę sposobu jego wybierania jak również ułatwienie odwoływania przedstawicieli, którzy się nie sprawdzili. Powinna się wiązać również z promocja aktywności obywatelskiej jako alternatywy wobec partyjnych rozgrywek politycznych.

Czy wchodzić do samorządu?

Pomimo wszystkich wad, samorząd terytorialny wydaje się tą strukturą, w której być może udział przedstawicieli ruchów społecznych czy grup anarchistycznych pozwoliłby na znaczące zmiany. Przekonanie to wynika po pierwsze z zakresu kompetencji władz samorządowych (wraz z decentralizacją władzy, wiele kluczowych sfer takich jak: mieszkalnictwo, edukacja, pomoc społeczna czy ochrona zdrowia jest de facto w gestii samorządu), a po drugie - z konstatacji, iż w tych wyborach dużo łatwiej przebić się inicjatywom nie powiązanym z politycznym establishmentem.

Przebicie się ze swoim przekazem, a niekiedy nawet zdobycie przedstawicieli we władzach lokalnych jest najłatwiejsze na najniższym poziomie, czyli w gminach lub dzielnicach, gdzie kwestie lokalne są czasem ważniejsze niż polityczne. Dobrze zorganizowana kampania na poziomie kilku dzielnic ma szansę powodzenia, jednak musiałoby to być poprzedzone długotrwałą analizą lokalnych problemów społecznych. W takiej sytuacji niezbędne byłoby nawiązanie jakiejś formy koalicji, składającej się zarówno z aktywistów politycznych, jak i przedstawicieli ruchów społecznych czy grup protestu (lokatorów, pracowników zakładów usług komunalnych, grup ekologicznych).

Nawet jednak powołanie takiej koalicji nie oznacza jednak sukcesu; może ona bowiem napotkać na kilka istotnych przeszkód. Po pierwsze działanie w jednym obszarze takim jak na przykład mieszkalnictwo, czy ochrona środowiska, nie oznacza całościowej znajomości lokalnej specyfiki. Praca samorządu wiąże się z podejmowaniem bardzo różnych tematów, a ewentualni kandydaci ruchów społecznych musieliby poznać przynajmniej najważniejsze zagadnienia. Co więcej, konieczna byłaby długotrwała dyskusja nad wspólnym stanowiskiem w kwestiach, w których do tej pory przedstawiciele hipotetycznej koalicji nie mieli do czynienia. Z dotychczasowych doświadczeń ruchu anarchistycznego z samorządem wynika, że jest to dosyć trudne: w praktyce w większości miast ruch anarchistyczny współpracuje jedynie z jedną (najwyżej dwoma lub trzema) grupą mieszkańców reprezentujących konkretną sytuację czy konkretny problem. Brak jest więc podstaw do budowania szerszych sojuszy, zwłaszcza, że poza ruchem lokatorskim nie doczekaliśmy się wielu lokalnych inicjatyw w innych sferach problemowych takich jak: służba zdrowia, edukacja, pomoc społeczna, transport czy kwestie ekologiczne.

Zresztą, nawet dostanie się do samorządu osób popieranych przez ruch nie oznacza sukcesu. Mogą one albo uznać się za samozwańczych liderów, albo skupić jedynie na rozwiązywaniu bezpośrednio ich dotyczących problemach, nie pamiętając o szerszym kontekście społecznym. Radny musi natomiast podejmować decyzje w wielu różnych dziedzinach związanych z funkcjonowaniem miasta. "Wepchnięcie" kilku osób do rad dzielnic czy nawet rady miasta może się w tej sytuacji zakończyć jeszcze większa klęską niż pozostanie poza strukturami władzy: utrata wiarygodności reprezentantów czy błędne decyzje podejmowane w imieniu całej koalicji mogą przyczynić się do podziałów i upadku całej inicjatywy.

Musimy pamiętać, że ewentualni kandydaci ruchów społecznych powinni prezentować sobą o wiele wyższy poziom niż lokalni politycy partyjni. Nie stoi za nimi przecież rozbudowany aparat partyjny, a decyzje muszą podejmować samodzielnie, a nie pod wpływem dyrektyw od politycznych liderów. Praca takiego radnego jest więc o wiele trudniejsza i bardziej monotonna. Nie może on pozwolić sobie na niedbalstwo czy brak aktywności. Musi być również świadomy tego, że w momencie przedstawiania lokalnych inicjatyw uderzających w status quo może zetknąć się ze zjednoczonym frontem partyjnych obrońców dotychczasowego porządku. Popierany przez ruchy społeczne radny powinien więc być odporny zarówno na szantaż jak i przekupstwo ze strony lokalnych elit politycznych.
W związku z wyżej zarysowanymi problemami, uważamy, że nie ma prostej odpowiedzi na to czy brać udział w wyborach samorządowych czy też wzywać do ich bojkotu.

Bojkot wydaje się naturalną drogą dla odrzucającego system polityczny anarchisty. W rzeczywistości jednak często ruchy społeczne z którymi współpracujemy wręcz oczekują od nas aktywności na polu samorządowym. Powiedzenie im iż dla zasady bojkotujemy władze lokalne, a nawet nie chcemy z nimi rozmawiać, byłoby dużym błędem nie tylko "taktycznym".

Radny anarchista

Jednym z rozwiązań jest start w wyborach samorządowych ludzi związanych z ruchem anarchistycznym. Również oni zetkną się jednak z problemami podobnymi jak przedstawiciele lokalnych ruchów społecznych. Ewentualny start anarchistów w wyborach musiałby być poprzedzony długimi przygotowaniami merytorycznymi, analizą szans i zagrożeń. Jest to droga wymagająca wieloletniej oraz systematycznej pracy, mogąca przynieść efekt nie w najbliższych i nie w kolejnych wyborach samorządowych. Przy przyjęciu takiego modelu działania natykamy się dodatkowo na kilka problemów, które nie występują w przypadku "modelu koalicyjnego": konieczność samodzielnej rejestracji komitetu wyborczego i wytypowania osób na listy wyborcze (wbrew pozorom to spora przeszkoda zważywszy na słabą liczebność ruchu), potrzeba przełożenia założeń programowych anarchizmu na konkretne rozwiązania społeczne czy polityczne (projektu uchwał), ewentualne problemy jakie mogą wystąpić na linii ruch anarchistyczny - współpracujące z nim ruchy społeczne (zarzuty o chęć "wybicia się na czyichś problemach") oraz potencjalne zagrożenie sprowadzeniem w mediach i debacie przedwyborczej "komitetu wyborczego anarchistów" do kabaretu bądź grupy politycznych ekstremistów (bazujące na powszechnym przeświadczeniu utożsamiającym ruch anarchistyczny z uliczną przemocą).

Za błędne uważamy rozumowanie iż przedstawiciele ruchu wolnościowego czy organizacji społecznych powinni kandydować z list partyjnych. Nawet jeśli będą robili to jako osoby bezpartyjne oznacza to polityczne związanie z którąś z głównych opcji, a co za tym idzie utratę wiarygodności jako wyraziciela protestu przeciwko zastałemu porządkowi społecznemu. Start z listy partyjnej wiąże się często również ze zobowiązaniami niekoniecznie formalnego charakteru.
Czynnikiem korumpującym może być składana takiej osobie przez lokalnych partyjnych liderów obietnica zostania zawodowym radnym czyli otrzymywania w zamian za posłuszeństwo dobrych miejsc na listach wyborczych.

Podsumowując, w sytuacji gdy ruch anarchistyczny wciąż pozostaje nieliczny i jeszcze dość słabo zakorzeniony w innych (czasem równie słabych) ruchach społecznych, strategia samodzielnego startu w wyborach wydaje się wysoce ryzykowna. Może się ona także zakończyć faktycznym powieleniem oficjalnego modelu polityki partyjnej "żerującej" na ruchach społecznych, jest więc ona także wątpliwa pod względem etycznym.

Inna droga

Istnieje również trzecia droga. Zamiast brać udział w wyborach czy jawnie nawoływać do bojkotu ruch może współdziałać w tworzeniu sieci grup i organizacji walczących o prawa społeczności lokalnych. Takie rozwiązanie jest korzystne ponieważ daje wiedzę o regionalnej specyfice, minimalizuje ryzyko korupcji, pozwala na poszerzenie horyzontów uczestników "ruchów jednej sprawy" (protestujących lokatorów z danej kamienicy czy pracowników konkretnego przedsiębiorstwa komunalnego) oraz generuje konflikt społeczny na linii władza - obywatele i inicjuje debatę o kluczowych kwestiach lokalnych. Przedstawiciele różnych inicjatyw tworzących lokalną sieć mogą wymieniać się doświadczeniami, a przy tym tworzyć podwaliny alternatywnego programu samorządności. Na bazie grup tych można budować nacisk na lokalne władze. W wypadku gdy nacisk ten będzie odpowiednio silny i widoczny sam udział przedstawicieli strony Społecznej w organach samorządu nie będzie konieczny. Ujmując rzecz prościej: nie jest wtedy ważne kto zasiada w Radach miast/gmin czy piastuje urząd prezydenta - ważne, jest, że osoby te robią to, co "nakazuje im" społeczeństwo.

Organizowanie oporu tego typu ma również przewagę nad klasyczna strategią wyborczą, ponieważ integruje uczestniczących w nim ludzi. Skłania do podejmowania samodzielnych działań i uczestnictwa w życiu społecznym zamiast do liczenia na odgórną pomoc ze strony władz.

W praktyce, tą strategię realizujemy na co dzień w Warszawie ramach współpracy z ruchem lokatorskim. Efekty tych kilku lat pracy są widoczne (rozwój ruchu lokatorskiego, pojawienie się tematu w mediach i debacie publicznej, burzliwa debata o kwestii mieszkaniowej), jednak strategia ta ma wciąż wiele ograniczeń i pod wieloma względami jest niedoskonała: Po pierwsze, ciężko uzyskać w niej konkretne, mierzalne sukcesy, co zniechęca wiele osób i skłania do popierania "prostszych rozwiązań", takich jak zaangażowanie się w wybory po stronie którejś z istniejących sił politycznych lub też "niezależnych" inicjatyw samorządowych (tworzonych najczęściej przez uciekinierów z wielkich partii i przedstawiających się opinii publicznej jako "bezpartyjni" i "fachowi" miłośnicy danego miasta). Strategia "sieci grup protestu" jest więc bardzo wrażliwa na bieżące zmiany nastrojów politycznych, a jej skuteczne zastosowanie wymaga "czasu i spokoju".

Po drugie, starając się naciskać na samorząd "od dołu" napotykamy na wiele ograniczeń, które zasygnalizowaliśmy w analizie obecnego systemu samorządowego: w praktyce nie ma stuprocentowego sposobu na zmuszenie władz samorządowych do realizacji konkretnych postulatów ruchów społecznych. Niezależnie od tego, czy planujemy złożyć "obywatelski projekt uchwały", czy też staramy się skłonić radnych opozycji do złożenia projektu w naszym imieniu, koalicja rządząca miastem (często przy faktycznym poparciu pozorowanych "opozycjonistów") jest w stanie te propozycje odrzucić lub też zepchnąć do komisji, gdzie najczęściej umierają śmiercią naturalną. Przekonaliśmy się o tym w Warszawie w październiku tego roku, gdy porozumienie grup lokatorskich złożyło projekt uchwały powołującej "Okrągły Stół w sprawach mieszkaniowych" (projekt komisji złożonej z przedstawicieli grup lokatorskich, Rady Warszawy i ratusza). Radni (zarówno z rządzącej koalicji PO-SLD, jak i opozycyjni PiS i niezależni) po kilkugodzinnej debacie skierowali projekt do prac w komisjach, gdzie najpewniej doczeka wyborów (co oznacza, że trafi do kosza).
Te przeszkody sprawiają, że w najbliższym czasie konieczna będzie krytyczna analiza naszych dotychczasowych dokonań i wspólne zastanowienie się nad dalszą strategią działań. W praktyce bowiem jeszcze raz staje przed nami pytanie, czy wobec powolnego rozwoju ruchów społecznych i nie widocznych na pierwszy rzut oka efektów działalności oddolnej, nie warto spróbować aktywniejszego udziału w samorządowych strukturach władzy.

Jaka strategia

Podsumowując, wybór strategii w sferze samorządowej zależy naszym zdaniem od lokalnej specyfiki. Nie można dać jednej i stałej odpowiedzi - co robić? W zależności od miasta, sytuacji w ruchu anarchistycznym i kondycji ruchów społecznych, zmiana społeczna może się dokonywać zarówno na skutek protestów, jak i udziału w strukturach samorządowych. Co więcej, w tej sferze sytuacja jest dynamiczna i nie można dać odpowiedzi "raz na zawsze": zmieniają się struktury instytucji samorządowych, kultura polityczna, dynamika społecznego oporu i kondycja antysystemowych ruchów politycznych. Przy tak wielu zmiennych, zadekretowanie "po wsze czasy" bojkotu wyborów, czy startu w wyborach bez względu na okoliczności jest tylko dogmatyzmem, a nie poważna analizą strategii zmiany społecznej. Jak widać z analizy idei i praktyki samorządu, nie jest to wcale struktura jednoznaczna i potencjalnie stać się może ona podstawą rozwijania bardziej demokratycznych instytucji. Wszystko zależy jednak od tego, czy i w jaki sposób będziemy starać się na nią wpłynąć.

Bunt wyborczy mieszkańców 2 wsi - zerowa frekwencja

Kraj | Protesty | Wybory

Mieszkańcy Bieczyna i Bieczynka, tak jak zapowiadali, nie poszli na wybory. 140 osób zamiast głosować, zorganizowało protest - walczą o drogę, która nie była remontowana od 70 lat.

Mieszkańcy Bieczyna (woj. zachodniopomorskie) od lat proszą lokalne władze o remont ośmiokilometrowego odcinka drogi między Bieczynkiem a Nobielicami. Droga nie była remontowana od 70 lat. Jak mówią, "jest zebranie, po zebraniu obiecanki-cacanki, a później się zapomina".

Droga jest w fatalnym stanie. Ludzie skarżą się, że co pół roku muszą wymieniać amortyzację w swoich samochodach. Przywołują sytuację, kiedy pogotowie nie dojechało na czas do umierającej kobiety.

W piątek do Bieczyna przyjechał starosta gryficki. Kazimierz Sać poinformował, że rozstrzygnięto przetarg i została podpisana umowa. – Półtora kilometra zostanie zrobione do jesieni tego roku - mówił. Mimo to, 20 czerwca urny cały dzień stały puste. - Chcemy remontu całej drogi - mówi Zdzisław Matusewicz, politolog, mieszkaniec Bieczyna.

Mieszkańcy wsi zapowiadają, że jeśli cała droga nie zostanie wyremontowana, nie zagłosują również w II turze wyborów prezydenckich, ani nie pójdą na wybory parlamentarne.

Zapłacimy miliony złotych za parodię demokracji

Tacy są politycy | Wybory

Wydatki Państwowej Komisji Wyborczej związane z organizacją i przeprowadzeniem dwóch tur głosowania wyniosą w sumie ponad 121 mln zł (105,3 mln zł trafi do samorządów, a 14,7 mln zł to wydatki Krajowego Biura Wyborczego).

Na co dokładnie pójdą gigantyczne pieniądze? Same diety członków tysięcy obwodowych komisji w pierwszej turze (prawie 198 tys. osób) pochłoną grubo ponad 28 mln zł. Członek obwodowej komisji wyborczej otrzymuje 130 zł, zastępca przewodniczącego 150 zł, natomiast przewodniczący 165 zł - mówi RMF FM Beata Tokaj, szefowa biura organizacji wyborów w PKW. Najwięcej pieniędzy PKW przekaże samorządom, gdyż to one wykonują większość zadań zleconych w związku z organizacją wyborów.

Oświadczenie i plakaty w Krakowie.

Publicystyka | Wybory

Oświadczenie Federacji Anarchistycznej Kraków w sprawie wyborów prezydenckich w Polsce 2010 r.

Dnia 20 czerwca 2010 r. odbędą się kolejne wybory prezydenta Polski. Po raz kolejny politycy namawiają nas do udziału w wielkiej farsie, którą zwą „wolnymi wyborami”. Po raz kolejny próbują kupić nasz głos, aby usprawiedliwić swoją władzę. Po raz kolejny tysiące obietnic o poprawie sytuacji społeczno-gospodarczej w kraju padnie z ust kandydatów. Po raz kolejny z naszych podatków zostanie opłacona walka „elit”. I po raz kolejny uwierzymy w to wszystko i pójdziemy zagłosować.

Czy jednak wybory coś zmienią?

Czy naprawdę nasz głos będzie wpływał na decyzję prezydenta?

Czy taka demokracja jest naszym celem?

Odpowiadamy: NIE!

W Polsce i na świecie funkcjonuje system oparty na władzy, rządach „elit”, hierarchii. Uważamy, że społeczeństwo może, chce i potrafi zorganizować się samodzielnie. Wierzymy, że wyłącznie oddolna inicjatywa jest wyrazem prawdziwej demokracji – demokracji bezpośredniej.

Właśnie do takiej demokracji – poprzez pomoc wzajemną, solidarność społeczną i partycypacje obywatelską – dążymy. Nie chcemy jedynie krytykować demokracji przedstawicielskiej, nie dając nic w zamian – jak to często przedstawiają media oraz nieprzychylne nam opcje polityczne. Proponujemy demokrację bezpośrednią, która opiera się nie na negacji, lecz na tworzeniu realnych wspólnot.

Bojkot wyborów nie wystarcza. Ważne jest, aby społeczeństwo współpracując miało możliwość rozwoju własnych struktur i własnych projektów, jak na przykład wprowadzenie realnej partycypacji miejskiej – bez udziału polityków, bez rozkazu Pana, Dyrektora, Prezydenta etc. Ważne, aby społeczeństwo poprzez swój sprzeciw tworzyło inną rzeczywistość opartą nie na woli władzy, lecz na decyzjach podjętych oddolnie w szerokich kręgach społecznych.

Za Lysanderem Spoonerem powtarzamy: „Człowiek nie przestaje być niewolnikiem tylko dlatego, że raz na cztery lata może wybrać nowego pana.”

Nie narzucamy chaosu.

Wybór należy do Was!

Zanim pójdziecie na wybory, pamiętajcie:

„Gdyby wybory coś zmieniały, byłyby zakazane”

Federacja Anarchistyczna Kraków

http://fakrakow.wordpress.com/

Antywyborcza kampania FA-Śląsk

Kraj | Wybory

Federacja Anarchistyczna Śląsk przed dzisiejszymi wyborami przeprowadziła kampanię, nawołującą do ich bojkotu. W większości śląskich miast pojawiły się plakaty, a na witrynie internetowej znajduje się baner kierujący do broszury dotyczącej demokracji uczestniczącej.

Rozlepiane plakaty można pobrać bezpośrednio stąd lub stąd.

Zapraszamy na:
www.fas.bzzz.net

Deklaracja redakcji "Dalej!" przed wyborami prezydenckimi

Publicystyka | Wybory

Nie mamy wyboru

W nadchodzących wyborach prezydenckich, 20 czerwca 2010 r., jako lewica antykapitalistyczna – nie mamy swojego kandydata, nie mamy wyboru. Każdy wybór jest zły.

Głosowanie będzie miało charakter plebiscytarny. Z kolei to, że w praktyce jest tylko dwóch kandydatów na urząd prezydenta, jest zapowiedzią wdrożenia w Polsce systemu pozornie dwupartyjnego. Pozornie – bo polityczne różnice, dzielące obie główne partie, Platformę Obywatelską oraz Prawo i Sprawiedliwość, są z punktu widzenia lewicy społecznej tak drugorzędne, że realny układ sił politycznych w parlamencie wkrótce będziemy mogli uznać za monopartyjny. Znajdzie to wyraz w niepisanym porozumieniu pod nieformalnym szyldem POPiS – współczesną wersją niegdysiejszego Frontu Jedności Narodu – a więc liberalno-konserwatywnego amalgamatu ze znaczną domieszką klerykalizmu.

Dwaj główni kandydaci na urząd prezydenta – J. Kaczyński i B. Komorowski – niezależnie od wyniku wyborów, czują się skazani na sojusz. I tylko wymogi kampanii wyborczej nie pozwalają im całkiem otwarcie zadeklarować gotowości do jego zawarcia. Zaznaczają to w inny sposób.

Kaczyński już zrezygnował z fałszywych proroctw «Polski solidarnej» na rzecz społecznego solidaryzmu, odrzucił też karzący miecz IV RP, bo – jak ocenia – «jeśli w wyniku wyborów nie powstanie układ monopolistyczny» powinno być możliwe zawarcie kompromisów, «które pozwolą wyjść z różnych niemożliwości». Dopytywany, gdzie widzi pola, na których jest szansa na porozumienie się z rządem Donalda Tuska, Kaczyński odpowiada: «musimy wspólnie doprowadzić do tego, by państwo było w stanie podjąć wielkie wyzwania».

Komorowski zaś, uprzedzając zarzuty nieboszczki «Polski solidarnej» – gromko dystansuje się od terminu «prywatyzacja» na rzecz «komercjalizacji» – ma się rozumieć, w granicach prawa. A prawo będzie stosownie «modernizowane», by nie było już naginane. Co więcej, Komorowski oskarżył polityków PiS o to, że przyklejają mu «łatkę zwolenników prywatyzacji służby zdrowia». W taki to sposób wzrostowi emocji wyborczych towarzyszy upodobnienie się retoryki obu wiodących kandydatów. W odróżnieniu od słownych deklaracji, dla obu program polityczny, jak dowodzi tego praktyka, jest sprawą drugorzędną.

Kolejnym krokiem do nieformalnej politycznej wspólnoty pod znakiem POPiS będzie swoisty zamach na konstytucję, aby zrezygnować z zasady proporcjonalności w wyborach parlamentarnych, tym samym eliminując z gry sejmowe «przystawki» – Lewicę i PSL. W ten sposób Platforma wraz z PiS-em chce ostatecznie zawłaszczyć całą scenę polityczną, pod dyktando potrzeb wielkiego kapitału. Bo mechanizmy władzy w Polsce są już w takim stopniu kontrolowane przez dyktat rynku, a więc przez procesy od naszej rodzimej «demokratury» niezależne, że władza ta, obiecując coś – i tak nie jest w stanie tego spełnić.

Fakt odstąpienia "na pniu" amerykańskim koncernom nowo odkrytego bogactwa kraju – gazu łupkowego – jest symbolicznym przykładem zależności polityków od wielkiego biznesu. «Różnice polityczne nie mogą dłużej blokować budowy nowoczesnego kraju» – deklaruje Kaczyński, – pośrednio uznając, że kapitalistyczna modernizacja jest nierozłącznie związana z utratą gospodarczej i politycznej suwerenności.

Takie też właśnie potrzeby «nowoczesności» rozstrzygnęły o narzuconym charakterze wyborów, zamienionych przez media w infotainment, czyli informację przekształconą w rozrywkę – medialne zarządzanie emocjami, które tylko z pozoru mają charakter świadomie polityczny, wyborczy.

Część lewicowego elektoratu przeżywa rozterki, związane z ewentualnym głosowaniem na kandydata Sojuszu Lewicy Demokratycznej, G. Napieralskiego. SLD, odgrywająca na naszej scenie politycznej rolę socjaldemokracji, jest nadal partią PRL-owskiej nomenklatury, a więc w decydującej mierze bezideową pokoleniową wspólnotą politycznych rzeczników uwłaszczenia i wyprzedaży Polski.

Pojawienie się Napieralskiego na czele SLD stwarza nieco inną perspektywę. Napieralski jest dziś obiektywnie skazany na walkę z nomenklaturowym bagażem SLD, z tą częścią partii, która dotąd decydowała o politycznej naturze SLD. To pozwalałoby na postrzeganie go jako ewentualnego przywódcy socjaldemokracji bez nomenklaturowego garba, a więc jako lidera burżuazyjnej lewicy na modłę zachodnią. «Nie wrócimy do «planu Hausnera», który w rządach Leszka Millera i Marka Belki uprawiał neoliberalizm na rachunek SLD» – zapewnia Napieralski i deklaracja ta brzmi jak zapowiedź kolejnego etapu walki wewnątrzpartyjnej. Jeśli jednak konsekwentnie by ją podjął, przeciwko sobie będzie miał asy tej miary, jak Aleksander Kwaśniewski, Leszek Miller, czy Włodzimierz Cimoszewicz, a co za tym idzie – perspektywę wchłonięcia większości SLD przez Platformę.

W gronie lewicowych wyborców nie obce jest przekonanie, że lepiej mieć do czynienia z socjaldemokratyczną centrolewicą, niż – z równie bezideową, lecz pamiętliwie wrogą wobec lewicy niekoncesjonowanej – post-stalinowszczyzną, mierzwą ciągnącą dziś ku PO. Obecny lider SLD nie wykazał dotąd determinacji do podjęcia wewnątrzpartyjnej walki, rozstrzygającej choćby o burżuazyjno-lewicowym charakterze tej formacji. Skrajny serwilizm SLD wobec imperializmu amerykańskiego (Irak, Afganistan), Kościoła (konkordat), skrajna uległość wobec dyktatu krajowych i międzynarodowych krwiopijców (wspomniany plan Hausnera, "reformy" finansowe Belki) – wszystko to dziś, w toku kampanii wyborczej, stało się kamieniem u szyi Napieralskiego. A on sam nie potrafi, bądź nie jest zdecydowany pozbyć się tego politycznego brzemienia, nie ma też niezbędnego politycznego zaplecza w SLD. Naszym zdaniem nie ma więc w praktyce szans na centrolewicową odnowę tej formacji.

Lewica antykapitalistyczna, lewica niekoncesjonowana przez kapitał – nie jest jeszcze w stanie stworzyć w Polsce alternatywy instytucjonalnej, a więc partii politycznej w pełnym tego słowa znaczeniu. Możemy jednak i musimy tworzyć alternatywę programową. A to wyklucza udzielenie nawet krytycznego poparcia kandydatowi SLD, przy obecnym, chwiejnym potencjale politycznym tej formacji i równie nieokreślonym jej przywódcy.

Bogusław Ziętek, pretendujący do miana kandydata lewicy z grona «kandydatów niszowych», lider Polskiej Partii Pracy, sam się z kolei dla wyborców określił, mówiąc: «ludzie, którzy mają społeczną wrażliwość, lewicowe poglądy mogą w tych wyborach głosować i na Bogusława Ziętka i na Grzegorza Napieralskiego, a także odwrotnie». Dodał, że zna poglądy szefa Sojuszu i wie, że więcej obu ich łączy niż dzieli.

Patriotyczno-narodowe frazesy odziane w radykalnie lewicową retorykę, dające PPP podstawę programową, w połączeniu z chaotycznym poszukiwaniem politycznej tożsamości między obozem patriotycznym a lewicą socjaldemokracji oraz wodzowskim charakterem PPP – nie mogą być dla lewicy społecznej argumentem na rzecz oddania głosu na Ziętka.
Jak słusznie zauważa Związek Syndykalistów Polski w «Liście otwartym do Noama Chomsky’ego», powstałym w kontekście wyłudzenia od niego podpisu pod deklaracją poparcia dla B. Ziętka, lidera Polskiej Partii Pracy:

«Sposoby finansowania tej partii są bardzo niejasne. Partia ta ma na sumieniu różne nieprawidłowości wyborcze, takie jak tworzenie fałszywych list kandydatów, czy umieszczanie na listach kandydatów o nazwiskach podobnych do nazwisk znanych polityków - w nadziei iż któryś wyborca się pomyli. Ilość afer z udziałem Bogusława Ziętka jest niepokojąca, tym bardziej że został uznany winnym przed Sądem Pracy za to iż sam naruszył prawa pracownicze zatrudnionych przez siebie osób».

Podzielając te zastrzeżenia nie widzimy możliwości udzielania poparcia liderowi autorytarnej korporacji wyborczej, występującej pod szyldem WZZ Sierpień 80 i Polska Partia Pracy.

Społeczna wrażliwość nakazuje wspomnieć o kandydacie jedynej do niedawna parlamentarnej partii politycznej, powstałej oddolnie, z ludowym poparciem – a więc o Andrzeju Lepperze. Niestety, jego uparte trwanie przy socjalliberalnych iluzjach nie rodzi nadziei na bardziej prospołeczną, lewicową odsłonę, jak też na radykalną odnową reprezentowanej przezeń "Samoobrony".

Nie mamy wyboru.

Redakcja «Dalej!»

www.pismodalej.pl

Złudzenie Wyboru

Blog | Wybory

Coca-cola czy pepsi, oto odwieczny dylemat konsumentów z tak zwanego pierwszego świata. Oto decyzja, która definiuje styl życia. Oto dwa identyczne produkty, między którymi toczy się wielka walka: kampania wyborcza, zakrojony na szeroką skalę pojedynek o twój głos. Pepsi czy coca-cola? Oto złudzenie wyboru, którym karmieni jesteśmy od momentu, kiedy nasi rodzice nauczyli nas posługiwać się pilotem od telewizora. Żyjemy w świecie, w którym liczy się opakowanie, czyli pozór, rzeczywistość zaś obdarta została ze swego piękna i dziś nie jest w stanie dorównać kolorowemu światu reklam i telewizyjnych show.

Dalsza część tektu tutaj...

20 czerwca 2010 głosuję na Rysia z Klanu

Blog | Ironia/Humor | Tacy są politycy | Wybory

Na kogo zagłosujesz 20 czerwca? Głosowanie na jakiegokolwiek z tych pajaców to błazenada. Na ich tle najpoważniejszym kandydatem wydaje się Rysiu. Zatem 20 czerwca napiszę na karcie "Rysiu z Klanu" i zaznaczę krzyżyk. Niech mi nikt nie mowi, że nie chciało mi się iść na wybory.

Grupa na facebooku: tutaj

Chomsky popiera Ziętka?

Świat | Tacy są politycy | Wybory

Jak donosi portal lewica.pl, międzynarodowe środowiska lewicowe wydało list poparcia w nadchodzących wyborach prezydenckich dla Bogusława Ziętka, przewodniczącego związku zawodowego "Sierpień 80" i Polskiej Partii Pracy.

Tekst został podpisany przez następujące osoby jak: Noam Chomsky, Ken Loach, Michael Löwy, Hanna Malewska-Peyre, Josip Rastko Mocnik, Gilbert Achcar, Tariq Ali, Olivier Besancenot, Vickramabahu Karunarathne oraz Annette Groth. Sygnatariusze piszą, że Bogusław Ziętek jest kandydatem głoszącym bliskie im ideały, "broniącym interesów świata pracy, a nie posiadaczy".

Olsztyn: Wybory - daj głos!

Kraj | Ironia/Humor | Ruch anarchistyczny | Tacy są politycy | Wybory

W dniu 7 czerwca 2010 r. WSAT postanowił zabrać głos nt. zbliżających się wyborów :)
Wielkoformatowe plakaty pojawiły się przy głównych skrzyżowaniach ulicy Warszawskiej (jednej z arterii miasta). Myślimy, że komentarz jest zbędny.
Gdyby wyborczy spektakl cokolwiek by zmieniał, dawno zostałby zakazany.

WSAT
www.warmiastreetartterror.blogspot.com

Węgry: Antysemici odnoszą sukces - zasiądą w parlamencie

Świat | Rasizm/Nacjonalizm | Tacy są politycy | Wybory

Posłowie skrajnej prawicy po raz pierwszy od II wojny światowej zasiądą w węgierskim parlamencie. Partia Jobbik odniosła wielki sukces w wyborach parlamentarnych na Węgrzech. Z sondaży wynika, że niedzielne wybory wygrała centroprawicowa partia Fidesz, która zdobyła 57 proc. głosów. Skupiająca działaczy skrajnie prawicowych partia Jobbik może otrzymać od 15 do 17 proc. głosów. Rządzący do tej pory socjaldemokraci zdobędą nie więcej niż 20 proc. głosów.

Przedstawiciele organizacji żydowskich na Węgrzech ostrzegają, że do polityki wkracza partia, która jawnie głosi hasła antysemickie. Jest powiązana z paramilitarnymi organizacjami, które nawiązują do tradycji ugrupowań faszystowskich sprzed kilkudziesięciu lat.

Umarł król, niech żyje król! Czyli co teraz będzie, prawicowa dyktatura czy nadal pozór demokracji?

Publicystyka | Wybory

Bronisław Komorowski, jako marszałek sejmu, zgodnie z konstytucją przejął obowiązki prezydenta państwa. Musi teraz ogłosić wybory prezydenckie, które odbyć się mogą najpóźniej 20 czerwca 2010. Czasu na kampanie i decyzje personalne jest zatem mało. Ten sam Komorowski jest także oficjalnym już kandydatem Platformy Obywatelskiej na prezydenta. Będzie miał zatem dwa i pół miesiąca prezydentury na wsparcie swej kampanii.

Komorowski podpisze wszystko co przyśle mu jego przełożony – Donald Tusk. Tusk i Komorowski będą duetem niczym Putin i Miedwiediew. Nieomal na pewno wejdzie w życie ustawa o IPN, której Kaczyński był przeciwnikiem. Ale to jeszcze detal. Tusk ma masę pomysłów, a jego fantazję blokowała groźba prezydenckiego veta. Komorowski podpisze zapewne ustawę obniżającą renty. Ale nie zrobi tego przed wyborami.

Jeśli Komorowski faktycznie zostanie wybrany na prezydenta, do władzy dojdą doradcy w stylu Chicago Boys z czasów Pinocheta, czyli Lewiatan i Centrum Adama Smitha. Możemy się spodziewać zmian w kodeksie pracy, komercjalizacji szkolnictwa wyższego, z możliwością wprowadzenia płatnych studiów (na zasadzie: teraz albo nigdy) i tym podobnych przemian.

Ale śmierć Kaczyńskiego stwarza też szansę dla tzw. opozycji czyli PiS-u i SLD. Komorowski jest politykiem miałkim, znacznie mniej popularnym niż Tusk, Sikorski czy Kaczyński. Wygrałby pewnie z Lechem Kaczyńskim na zasadzie plebiscytu „nie PiS, ale PO”. Ale może nie wygrać z Jarosławem Kaczyńskim, który niczym hollywoodzki bohater będzie chciał kontynuować misję poległego brata. Żałoba może pomóc mniej popularnemu Kaczyńskiemu. Ale Komorowski może przegrać także z kandydatem SLD. Wielki sukces PO wyrósł na strachu przed PiS (oraz poczuciu, wyrażonym w zdaniu będącym mottem rządów Thatcher „There Is No Alternative”, „nie ma innej opcji” - w skrócie TINA). Paradoksalnie porażka PiS-u i tragiczna śmierć jego wierchuszki może PO osłabić. Bezzębny PiS nie jest już taki groźny.

Wyniki wyborów w Polsce zależą od frekwencji. Biedni nie głosują prawie nigdy, emeryci prawie zawsze. Wzrost frekwencji oznacza głównie większe zaangażowanie młodzieży i wielkomiejskich klas średnich, a więc wzrost poparcia dla PO. W zwołanych na szybko wyborach, bez wyrazistych kandydatów i bez groźby ze strony silnego PiS-u frekwencja będzie niska. A to może oznaczać, triumf drugiego Kaczyńskiego, albo co mniej prawdopodobne dobry wynik kandydata SLD. Ja na miejscu strategów SLD ściągnąłbym z powrotem Cimoszewicza, który swoim wizerunkiem i popularnością jest w stanie przyćmić Komorowskiego.

Jeśli popatrzeć na prawybory w PO w kontekście spadających samolotów, można powiedzieć śmiało, że Platforma strzeliła sobie w stopę. Gdyby ich nie przeprowadziła mogłaby wystawić teraz Radka Sikorskiego, który może mniej pokorny, ale z Cimoszewiczem by wygrał. Teraz zmiana kandydata po katastrofie lotniczej, która zdekapitowała przeciwników politycznych będzie dużym nietaktem. Druga tura z Cimoszewiczem i Kaczyńskim? W kontekście 50% poparcia dla Platformy w sondażach brzmi abstrakcyjnie. Ale nie skreślałbym tej możliwości.

Ale nie po to piszę ten artykuł byście poszli do urn. Pytanie brzmi bowiem, jaki będzie ostateczny efekt tej całej roszady. Wiadomo przecież nie od wczoraj, że w demokracji przedstawicielskiej intencje wyborców nie mają nic wspólnego z efektami ich głosów. Jeśli Jarosław Kaczyński zostanie prezydentem nic się nie zmieni. Tusk dalej będzie w żółwim tempie rozmontowywał osłony socjalne, budując w Polsce azjatycki wariant kapitalizmu. Cimoszewicz lub inny prezydent pod auspicjami SLD może być dla niego nawet mniejszą przeszkodą. SLD zdaje sobie sprawę, że ich „naturalny” elektorat fizycznie wymiera, a w oczach większości społeczeństwa Sojusz jest totalnie skompromitowany nieudanymi rządami pod koniec XX wieku. Starając się zyskać głosy młodzieży i wielkomiejskich klas średnich, może iść nawet bardziej pod rękę z PO, niż wspierający się głównie na emerytkach PiS. Prezydentura Cimoszewicza może po prostu jeszcze przedłużyć agonię SLD i podtrzymać przy życiu ten dziwny twór na poziomie chwiejnych 10% poparcia, w trakcie zyskanego czasu partyjka owa będzie nadal rozwadniać sens słowa „lewica”.

Być może dojście do prezydentury Komorowskiego najlepiej rokuje na rozwój ruchu społecznego w Polsce. Szybki demontaż osłon socjalnych wywoła fale niezadowolenia. Jeśli neoliberalne recepty zadziałają, bogaci zaczną się szybko bogacić, a nic bardziej nie denerwuje pracowników. Pozbawieni bezpłatnych studiów i opieki medycznej będą patrzeć, jak ich szefowie wymieniają auta na nowe. A kierownicy zmiany dostają 5% podwyżki rocznie. Oczywiście to brutalne i ryzykowne podejście. Oczywiście ja oddam głos nieważny. Tak tylko po to, żeby zobaczyć ilu nas jest. Tak czy inaczej nie ma co liczyć na wielkie zmiany. Chyba, że na gorsze.

Wybrzeże Kości Słoniowej - policja strzela do protestujących

Świat | Protesty | Represje | Tacy są politycy | Wybory

Trzy osoby zginęły a dziesiątki zostalo ranionych gdy policja otworzyła ogień do demonstrantów w mieście Ganoa 200 kilometrów na północ od Abidżanu, stolicy Wybrzeża Kości Słoniowej. Była to jedna z wielu demonstracji, które wybuchły w kraju po tym jak tamtejszy prezydent Laurent Gbagbo, który przedłuża swoją kadencję już o 5 lat rozwiązał rząd i komisję wyborczą.

Krok prezydenta ma prawdopodobnie na celu nie dopuszczenie do wyborów, które mogłyby w końcu odsunąć go od władzy. Wcześniej przeforsował on prawo, które pozbawia prawa głosu blisko 1/4 populacji kraju, czyli osoby pochodzeniu imigranckim. Północ kraju gdzie mieszka większość potomków imigrantów (głównie z Burkiny Faso) jest znacznie biedniejsza, a wladze ze stolicy często poslugują się wobec jej mieszkańców rasistowską retoryką. Urzędujący prezydent nie cieszy się tam popularnością. Kandydat z północy zostal wykluczony z elekcji w 2000 roku właśnie ze względu na pochodzenie. Dlatego też północ własnie była bastionem rebeliantów przez cały okres minionej wojny domowej.

Rozwiązany przez Gbagbo rząd był efektem kompromisu pomiędzy nim a rebeliantami z północy, którzy próbowali go obalić w 2002 roku co zapoczątkowało wojnę zakończoną w 2007 roku wejściem do rządu ostatniego z komendantów partyzantki. Rozwiązanie rządu jest zatem atakiem na konsensus pomiędzy wladzą a ludnością pochodzenia imigranckiego.

Demokracja i walka społeczna – między ruchami społecznymi, a powszechnymi wyborami

demokracja | Publicystyka | rewolucja | walka | Wybory

Źródło artykułu:
Le Monde Diplomatique – Andre Bellon (lipiec 2009)

Demokrację często przedstawia się dzisiaj, i zazwyczaj nie budzi to sprzeciwów, jako dążenie do konsensu. Czciciele systemu politycznego, który uchodzi za nowoczesny, ujęli to nawet w teorię i nazwali „demokracją złagodzoną”. Główni aktorzy sceny politycznej i większość instytucji pośredniczących podtrzymują tę koncepcję, ale nie realizują jej w praktyce. We Francji Partia Socjalistyczna (PS) zaczęła krzyczeć o po¬gwałceniu demokracji dopiero wtedy, kiedy jej własna zdolność ekspresji parlamentarnej została zagrożona przez większościową Unie Ruchu Ludowego (Union pour un Mouvement Populaire – UMP), choć na podobne naruszenie przymknęła oczy trochę wcześniej, nie występując przeciw Traktatowi Lizbońskiemu, który zlekceważył głosy Francuzów oddane w referendum z 2005 r. przeciwko europejskiemu Traktatowi Konstytucyjnemu.

revolution

Antyspołeczny walec konsensusu
Takie dość osobliwe postrzeganie polityki odwraca uwagę od prawdziwych rozłamów, a jednocześnie niszczy ruchy społeczne. Znamy dobrze tę śpiewkę intonowaną przy każdej manifestacji przez tych, którzy strzegą dominującego porządku: „Ulica nie będzie nami rządzić”. [3] Skoro jednak głęboki sprzeciw drążący organizm społeczny nie może dojść do głosu ani w ramach instytucji, ani na ulicy, to gdzie ma być miejsce tej ekspresji niezbędnej dla funkcjonowania demokracji?
Demokracja to nie dążenie do powszechnej zgody, ale sposób na położenie kresu niezgodzie. Kiedy w 570 roku p.n.e. Klejstenes wprowadził w Atenach powszechne głosowanie, to bynajmniej nie po to, by zaprzeczać konfliktom dzielącym społeczność, lecz po to, by zakończyć je w sposób pokojowy, by znaleźć reguły gry akceptowalne dla wszystkich obywateli. Mimo to jednak stosunek między demokracją a wal¬ką społeczną wciąż stanowi przedmiot licznych kontrowersji.

Państwo nie jest świętością
W XIX w. republikanie opowiadali się za powszechnym głosowaniem bezpośrednim. Dla nich państwo nie było czymś świętym, lecz pewnym rodzajem ludzkiej ekspresji, a jego legitymizacją może być tylko poparcie większości obywateli. Wyrazem takiego właśnie przekonania są słowa Leona Gambetty z 15 sierpnia 1877 r., gdy wykrzyknął do Patricea Mac Mahona: „Kiedy lud się wypowie, trzeba będzie postąpić zgodnie z jego wolą lub ustąpić.” Później, 9 października tego samego roku, wypowiedział się również na temat działa¬nia tej zasady w odniesieniu do konfliktów politycznych: „Jak możecie nie widzieć, że właśnie powszechne głosowanie, jeśli nic nie ogranicza jego funkcjonowania, i jeśli szanowana jest niezależność i autorytet po¬dejmowanych za jego pośrednictwem decyzji, jest sposobem na pokojowe zakończenie wszelkich kryzysów i rozwiązania wszelkich konfliktów?” [4]

W tym samym czasie rola bezpośredniego głosowania powszechnego stanowi¬ła również przedmiot sporów w środowisku robotniczym. Niektórzy uważali, że jest to jedynie sposób na rozwiązywanie konfliktów wewnętrznych w łonie burżuazji. Zwolennicy Proudhona sprzeciwiali się Marksowi, nie uznając możliwości autonomii w walce politycznej, a walkę klas rozumieli jedynie jako dążenie do modyfikacji warunków ekonomicznych. Jean Jaures odpowiadał na to, że historia ru¬chu robotniczego jest jednocześnie historią budowania przez robotników własnej przestrzeni publicznej, własnej autonomii w ramach społeczeństwa kapitalistycznego. Mówił o potrzebie demokracji, która ma być narzędziem wyzwolenia i narzędziem walki: „Ci ze współczesnych socjalistów, którzy nadal mówią o bezosobowej dyktaturze proletariatu albo przewidują siłowe przejęcie władzy i pogwałcenie demokracji, albo cofają się do czasów, kie¬dy proletariat był jeszcze słaby i miał do dyspozycji jedynie fałszywe drogi do zwycięstwa.” [5]

Wielka wojna i kryzys demokracji
Na początku XX w. coraz częściej widziano demokrację jako pewną zasadę uniwersalną. [6] Dwadzieścia lat później to podejście znacznie się zmieniło. Tendencje skrajnie prawicowe umocniły się na scenie politycznej, a Związek Radziecki wywierał coraz większy wpływ na środowiska robotnicze. Demokracja została ugodzona w samą swoją zasadę. Jak do tego doszło? Najprawdopodobniej zasadnicze cięcie stanowiła I woj¬na światowa. Demokratyczna rozgrywka bynajmniej nic doprowadziła do politycznych konfrontacji niezbędnych wobec zagrożenia wojną, a zamiast tego została wykorzystana do zamaskowania zbrodniczego konsensusu, uzasadniającego rzeźnię, jakiej nie znały dotychczasowe wojny.

Zaś po zakończeniu wojny w Rosji powstał ustrój radziecki, który bynajmniej nie opierał się na demokracji, a mimo to niektórzy rewolucjoniści nadal starali się dowodzić, że demokracja jest tym samym co walka klas. Co prawda Róża Luksemburg wzywała do „do szerszej i bardziej nieograniczonej demokracji”, przypominając, że „nie podlega dyskusji, iż bez nieograniczonej wolności prasy, bez całkowitej wolności zebrań i zgromadzeń, nie będzie możliwa dominacja szerokich mas ludowych.” [7] Ale było już za późno.

Oczywiście zakończenie II wojny światowej uznane zostało za zwycięstwo demokracji. Ale miejsce obywatela zajął teraz przedstawiciel mas, zatomizowana jednostka, pozbawiona punktów odniesienia i korzeni, łatwo padająca ofiarą tendencji autorytarnych. Tak więc w latach 40. i 50. echem makkartyzmu w Stanach Zjednoczonych były stalinowskie procesy w Moskwie, a echem amerykańskiej interwencji w Gwatemali (1954) zabrzmiała radziecka interwencja na Węgrzech (1956). Ten proces nie zakończył się bynajmniej wraz z wydarzeniami najnowszej historii, przede wszystkim z upadkiem muru berlińskiego. Wręcz przeciwnie, doszło do legitymizacji zwycięskiego kapitalizmu jako jedynego możliwego systemu.

Kapitalizm przeciw demokracji
Demokracja traci swój najgłębszy sens, kiedy brak realnej opozycji. Zamiast więc twierdzić, że pojęcia demokracji i walki społecznej są antynomiczne, należy powiedzieć jasno, że i wałka o demokrację jest podstawą walki społecznej. Arystoteles definiował ją tak: „Założeniem ustroju demokratycznego jest wolność” (…) Jedną z cech wolności jest to, że się na przemian to słucha, to rozkazuje. [8]

To prawda, że ze względu na obecny kryzys wielu obywateli jest skłonnych uznać demokrację za kwestię drugorzędną. Prawdą jest też, że widząc, jak jest ona obchodzona i wymijana przez liczne instytucje i partie można się zniechęcić do stawania w jej obronie. Najważniejszym celem jest teraz przy wrócenie jej sensu wobec ataków, których pada ofiarą.

Głosowanie powszechne jest niezbędnym narzędziem władzy ludu. Jednak odkąd ta zasada została powszechnie przyjęta, wynaleziono mnóstwo sposobów na wymijanie, obchodzenie jej sensu i pozbawianie jej rzeczywistego oddziaływania. We Francji w pierwszych etapach rewolucji 1789 r. nie wprowadzono powszechnego głosowania. Pierwsze Zgromadzenie Narodowe opowiedziało się za głosowaniem cenzusowym, zachowując zatem monopol bogatych na ekspresję polityczną. Powszechne głosowanie wprowadzono dopiero dzięki powstaniu ludowemu w 10 sierpniu 1792 r., kiedy to masy obaliły monarchię.

Po rewolucji zasada powszechnego głosowania utrzymała się, ale praktycznie jej stosowanie było zawieszone aż do końca XIX w. - a to ze względu na wypaczenie samej jej istoty przez plebiscyty organizowane za czasów Napoleona; ze względu na kryteria materialne ograniczające dostęp do urn (za II Republiki de facto z prawa do głosowania wykluczeni byli robotnicy); ze względu na brak kobiet w elektoracie. Można by na to odpowiedzieć, że dzisiaj ta zasada została przywrócona. Tak naprawdę jednak obecnie pojawiły się bardziej przemyślne sposoby obchodzenia jej. O ile bowiem jednomyślnie uznaje się powszechne prawo do głosowania, o tyle zakwestionowany jest jego przedmiot – a to ze względu na to, że wszystkie poważniejsze niuanse tej debaty tracą znaczenie w obliczu znaczenia pewnych konkretnych wyborów, prezydenckich, dających władzę prawie dyskrecjonalną osobie, która zebrała zaledwie od 20 do 35% głosów; ze względu na pewne ograniczenia, którym podporządkować się musi Parlament; ze względu na bardzo niewielkie pole manewru pozostawione debecie demokratycznej, rzekomo z powodu konieczności ekonomicznych i dyrektyw europejskich.

Zwolennicy takiej ewolucji, tłumacząc się, że taka właśnie sytuacja stabilizuje władzę i pozwala jej przetrwać poważne kryzysy społeczne, nie biorą pod uwagę, że często właśnie brak możliwości ekspresji politycznej prowadzi do ulicznych starć. Tak zamyka się koło, które się otworzyło w XIX w. Głosowanie prawie cenzusowe, gdyż wykluczające prawdziwych przeciwników gospodarczych i społecznych, ma być źródłem legitymizacji władzy, która skądinąd sprzeciwia się walce społecznej w imię demokracji i w imię liberalizmu. To właśnie proponowała ustawa La Chapeliera [9] na pierwszym Zgromadzeniu Narodowym, zabraniając wszelkich „koalicji” i ograniczając prawo wyborcze dla najbardziej uprzywilejowanych. Powrót do tych idei oznaczałby zniesienie stulecia postępu społecznego i politycznego.

Czyż o takim nieprawdopodobnym filozoficznym zwrocie wstecz historii nie świadczy już to, że słowa takie jak „lud”, „suwerenność”, „republika”, „obywatelstwo”, które niegdyś składały się na definicję demokracji, teraz są intensywnie urabiane i albo tracą sens, albo zyskują konotacje negatywne?

Marginalizacja zasady suwerenności ludu
Czym jest suwerenność? Wedle Konstytucji Francuskiej to władza ludu, którą sprawuje on albo bezpośrednio, albo za pośrednictwem swoich reprezentantów. Wedle Powszechnej Deklaracji Praw Człowieka [10] suwerenność jest podstawą autorytetu władz publicznych. Sprawa w zasadzie wydaje się prosta, tymczasem jednak nie wiadomo za bardzo, co myśleć, gdy w lipcu 2001 r. Romano Prodi, wówczas przewodniczący Komisji Brukselskiej oznajmił, że „Europa jest rządzona nie tylko przez władz europejskie, ale też przez władze państwowe, regionalne i lokalne, oraz przez społeczeństwo obywatelskie [11] Gdzie więc jest miejsce na suwerenność ludu? Co ma być źródłem legitymizacji słynnego społeczeństwa obywatelskiego, za którym tak naprawdę skrywają się wstydliwie wpływy takiego czy innego lobby? Gdzie mają wówczas dać o sobie znać prawdziwe spięcia prze nękające tkankę społeczną?

Na takiej złożonej scenie politycznej, na której lud jest tylko jednym z wielu lobby, legitymizacja walki klasowej może mieć tylko bardzo ograniczony charakter. Nie należy się więc dziwić wynikowi referendum we Francji 29 maja 2005 r., który oznaczał „nie” dla Traktatu Konstytucyjnego, „nie”, które zostało skądinąd zlekceważone, kiedy Parlament Europejski przegłosował, że nie trzeba go brać pod uwagę. W takim kontekście walka nie ma możliwości znalezienia dla siebie jakiegoś przełożenia politycznego. A to właśnie wyraża cynicznie Traktat Konstytucyjny, proponując przywrócenie archaicznego prawa do prośby, eufemistycznie nazwanego „prawem do petycji”. [11]

Demokracja jako środowisko, w którym działają klasy
Demokracja nigdy nie była doskonała. Ale była, jak to powiedział Jean Jaures „środowiskiem, w którym działają klasy”, a zarazem „siłą moderującą w sytuacji wielkiego kryzysu społecznego” [12]. Kiedy zaś godzi się w jej podstawowe zasady, coraz trudniejsze staje się polityczne wyartykułowanie tych głębokich konfliktów. Nie chodzi tu o złe czy dobre funkcjonowanie systemu, chodzi o ciągły wysiłek filozoficzny podkopujący same fundamenty idei demokratycznej. [13] Dzięki tej ideologicznej pracy słowo „lud” kojarzy się od razu z „populizmem”, słowo „suwerenność” z „suwerenizmem”, „naród” z „nacjonalizmem”, itd.

Sytuacja się odwróciła –  ci, w których rękach spoczywa suwerenność ludu, znaleźli się teraz w pozycji obrony, a przestrzeń polityczna, w której mogłyby się ujawnić walki społeczne, jest przedmiotem ataków. Podważana jest zarówno indywidualna wolność jednostki, jak i stawka prowadzonej przez nią walki. W ten sposób rozwinął się pewien konformizm, za którym idzie zanegowanie wagi demokratycznej debaty oraz potrzeby przestrzeni politycznej dla ekspresji konfliktów społecznych. Zaś rozwiązanie tych konfliktów zostaje odesłane w transcendencję, jaką są tzw. twarde prawa ekonomii.

tłum. Magdalena Kowalska

[1] Główny bohater powieści Giuseppe Tomasi de Lampedusa Lampart.
[2] Główny bohater powieści Juliusza Verne’a 20 tysięcy mil podmorskiej żeglugi.
[3] Słowa wygłoszone przez Jean Pierre’a Raffarina, premiera w 2003 r., w czasie manifestacji przeciw reformie systemu emerytalnego, powtarzane przez wielu ministrów, zwłaszcza w czasie wydarzeń w Gwadelupie w lutym 2009 r.
[4] Lćon Gambetta, mowa wygłoszona w Paryżu 9 października 1877 r.
[5] Jean Jaures, Ouestion de methode, artykuł wstępny z 17 listopada 1901 r. o Manifeście komunistycznym Marksa i Engelsa.
[6] Ci, którzy starali się ją obchodzić, czuli się jednak w obowiązku naginać również fakty, a potem cynicznie twierdzili, że przestrzegają jej zasad.
[7] Róża Luksemburg, Rewolucja rosyjska. Warszawa 2008.
[8] Arystoteles, Polityka, przeł. Ludwik Piotrowicz, Warszawa, 2003, s. 147.
(9) Ustawa /14 czerwca 1791 r. zakazująca zakładania związków robotniczych i strajków.
[10] Artykuł 21.
111] Praktyka charakterystyczna dla ancien regimc’u, jego absolutnej i paternalistycznej zarazem władzy.
[12] Jean Jaures, De la rćalite du monde sensible.
[13] Zob. Evelyne Pieiller, „Le couteau sans lamę du socialisme liberał”, Le Mondediplomatique, kwiecień 2009. Zob. również tezy Antonia Negri na temat rozmytej wielości, która zastępuje lud jako byt polityczny.

Kanał XML