AGNIESZKA PRZYCHODZKA (mł.): BERLIN, maj ‘06
„Ulica Wszystkich Świętych” # 6 (78) przyniosła materiał, którego niektórych bohaterów znamy już z publikowanego w # 23 „Innego Świata” tekstu „Erfurt w deszczu”. Gdyby nie serdeczność tłumaczki – Anki Wajdy i gościnność „Lipy” – miłych wspomnień po imprezie byłoby pewnie tyle, co po erfurckim Forum…
Jedziemy drogą z Wrocławia ku Wałbrzychowi. Ojciec fotografuje Ślężę i zastanawia się, czemu pewne miejsca odgrywają rolę w historii kultury, a inne nie. Przesiadka w Świdnicy (wystarczy przejść tory na odrapanej, pięknej kiedyś chyba stacyjce, by znaleźć się na przystanku busów) i powolny zjazd długą, brudną ulicą do centrum Wałbrzycha.
Miasto piękne kiedyś, z dynamiczną, secesyjną zabudową – obecnie obraz nędzy i rozpaczy. Jak w Lublinie – widać na pierwszy rzut oka niegospodarność lokalnych władz.
Roman Janiszek załatwia ostatnie sprawy przed naszym wyjazdem do Berlina, ja z ojcem poprzez kamienicę Vandy Zakrzewskiej wspinamy się na Wzgórze Schillera (na planach: Park Broniewskiego, nikt z miejscowych nie używa nowej nazwy), potem ul. Psie Pole ku Mauzoleum i otaczającym je kiedyś polom biedaszybniczym. Mauzoleum zniszczone, jak reszta miasta – w l. 30-tych XX wieku było dobrze widoczną bryłą narodowej świątyni hitleryzmu: monumentalność, wartownicy, „wieczny” znicz pamięci…
Tuż przed drogą odwiedza nas jeszcze Grzegorz, syn Władysława Wałowskiego, najbardziej nie lubianego przez tutejszy Ratusz działacza Stowarzyszenia „Biedaszyby”. Życzy powodzenia i przypomina, że współodpowiedzialny za berlińską konferencję (niejaki Marek) już rok temu dał wobec wałbrzyszan plamę w Erfurcie. Mamy więc uważać.
Wóz mamy dobry, kierowcę zawodowego, toteż mimo remontów na autostradzie i przejściowych ulew docieramy do Berlina na czas. Adres przy Oranien Str. sprawdza się. Przed bramą tłumacza, jaki zaproponował nam gościnę, stoją już kolega ojca – neoekonomista Krzysztof Lewandowski („Alter”, „Ulica…”) i facet, na którego widok Janiszek zaciska szczęki. To ten słynny pan Marek z Erfurtu.
Na razie wszystko gra, bo przybywa uśmiechnięty „Lipa”, nasz gospodarz. Gadamy, potem dochodzi Anka Wajda, druga tłumaczka (ją pamiętam najmilej) i ruszamy do klubu „Kato”. Po drodze spięcie między Anką a panem Markiem, załagodzone przez Lewandowskiego i Kazika Wojciechowskiego, ex-górnika, naszego kierowcę. Wychodzimy z klubu mocno zmęczeni prelekcjami i myślimy już tylko o spaniu. Nawet jeść się nie chce, a ojciec, gdy ma fajki – nawet o jedzeniu nie myśli.
Rano za to jesteśmy głodni. Gdyby nie zapobiegliwy („A mówiłem, kuźwa, mamy duplikat Erfurtu, a wyście się dziwili, po co biorę tyle żarcia”) Romek Janiszek (tak naprawdę z nim i Kazimierzem dopiero wieczorem przechodzę na „Ty”), nasze żołądki byłyby całkiem puste. Rozliczenie po workshopach, a nikt nie ma nawet grosza na wymianę.
BUKO (Die Bundeskoordination Internationalismus) organizowane jest od 1977 roku, co roku w innym mieście Niemiec. Najpierw tylko zachodnich, obecnie także w byłych landach wschodnich. Tym razem wypadło na Berlin. W planach warsztaty, wykłady i projekcje filmowe. Tematy główne to: energetyka, G8, migracje, miasto oraz system kontrolowania jego mieszkańców… Organizatorzy rozbili „Biedaszyby” i prezentację Krzysztofa Lewandowskiego na dwa dni. Udaje się ściągnąć wszystko na sobotę, 27. maja. W piątek uczestniczymy w wielkiej auli Uniwersytetu Technicznego przy Strasse des 17. Juni w gorącym apelu środowisk wolnościowych Rosji o pomoc podczas organizowania w Petersburgu imprezy opozycyjnej wobec G8, czyli kolejnego antyszczytu. Odzew żenująco mały. Niemieccy antyglobaliści ograniczą się chyba do akcji wsparcia - ale jak najdalej od Pitra. Słychać głosy, że owszem, może by i pojechali osobiście, gdyby… chronili ich anarchiści z Polski. Chyba się kolegom z Niemiec pomyliły lata, nasi anarchiści umieli się bić w latach 80-tych. Teraz zastąpili ich kibice marnych klubów piłkarskich.
W hallu co druga osoba pali, mimo plakietek zakazujących oddawania się nałogowi. Pety lądują na podłodze – „po to są sprzątaczki, żeby wymiotły do czysta” – mówi mi uśmiechnięty szeroko młody Turek. Kolorowo tu zresztą – czarni, żółci, biali… Mit jedności pryska kolejnej nocy podczas koncertów w wielkim systemie klubów koło dworca „warszawskiego” – czarni oddzielnie, Azjaci również. Biali bawią się głównie ze sobą.
W sobotę uczestniczymy najpierw w opowieściach o zanarchizowanej Hiszpanii z okresu wojny domowej. Dla nas, Polaków, fakt, że oszczędność energii pomaga stronom walczącym - to banał. Nie krzyczymy z radości, słysząc, że w Barcelonie przebudowywano podczas walk silniki tramwajowe na energooszczędne i starano się zaprząc do produkcji prądu wodę. Inne nacje – przeżywają. Ich problem.
Show następnego workshopu: „Collective Appropriation of Energy Resources in Consequence of Neo-liberal Pauperisation Processes in Eastern Europe. Biedaszyby - Galleries of the Poor in Poland” przerósł oczekiwania publiczności. Najpierw w miarę poważnie ojciec, potem na absolutnym luzie Roman – zaszokowali zebranych. Biedaszyby to dla niemieckich odbiorców rodzaj psychicznego wyzwania – tym bardziej, gdy dowiadują się, że górnicy z „dziupli” ryzykując codziennie życiem, zarabiają i tak mniej, niż ktokolwiek pracujący w Polsce legalnie. „A nie ma w Wałbrzychu innej pracy ?” – pyta ktoś z sali. „Jest – odpowiada Janiszek – można kraść, albo biegać z nożem…”. Film Wiszniewskiego i Romana, „Wszyscy jesteśmy z węgla” stawia kropkę nad „i”. To o czym opowiadano, teraz widać! Dyskusja trwa dwie godziny, tłumacze mają dość. Trzeba kończyć.
Idziemy na obiad, bo obiady organizatorzy fundują. Wczorajszy był jadalny. Dzisiejszy? Pierwszy miskę swojej bryi odstawia Romek, potem Kazimierz, potem ojciec… Nadrabiamy herbatą z kotła. Dobrze, że na I piętrze budynku, gdzie odbywa się BUKO, jest inna konferencja. Ludzie w garniturach, zastawione stoły… Wynoszę stamtąd - alternatywnie - co się da. Drugi dzień na pół-głodniaka nie będzie łatwo. Zjeść trzeba.
Janiszek załatwia fundusze z niemieckim kasjerem. Ktoś tu źle policzył: euro starczy tylko na paliwo. Dojazd nasz i Lewandowskiego „wyparował”. Kasjer ze zdziwieniem patrzy na bilety kolejowe: „Nein. Niczego nie musicie zostawiać. To spotkanie uczciwych ludzi!”. Pieniądze raz jeszcze – zgrzytając zębami, bo wie już, że dołoży do drogi - Roman rozlicza naczelnego „Altera”, ojca i mnie. I tak zero wydatków w Berlinie – mamy na pociąg Wałbrzych-Lublin i ani grosza ponad. Dzień później udało się jednak wysłać do Polski 5 pocztówek. Cholerny sukces finansowy!
Teraz multimedialna prezentacja Krzysztofa Lewandowskiego: „Decentralised Energy for Anarchist Communities”. Lewandowski mówi po angielsku, niekiedy „Lipa” wspomaga go po niemiecku. Tu już nie ma mowy o przeciąganiu, ludzie są zmęczeni. Prowadzący podsumuje wieczorem swój workshop: „To dziwne. Oni znają tylko pewne hasła z zakresu neoekonomii. Ale myślą, że to już całość wiedzy! A kiedy widzą swoje braki, zaczynają pytać o zupełnie inne sprawy…”.
Przed wieczorem oglądamy jeszcze Potsdam i Cecilienhof, potem nocny Kreuzberg, pełen kafejek, Palestyńczyków, Turków i… brudu. Pan Marek nie przeszkadza, bo jak zazwyczaj go… nie ma. Jaki jest jego udział w BUKO – można się tylko domyślać. Za coś przecież swoje euro bierze, oficjalnie żyjąc z socjalu.
W niedzielę bieganie po centrum Berlina, przerywane, jak zwykle, ulewami, dziesiątki fotografii i ból nóg. Na Oranien Str. już nie wracamy, auto zaparkowane na ichniej „Strzeleckiej” – gdy czujemy, że dość, ruszamy ku polskiej granicy. Ulewa, tęcza, znów ulewa… Kolacja w Bolesławcu (ojciec idzie w tym czasie obłazić znajome kąty), pod podwójną tym razem tęczą i przed północą gościnne mieszkanie Romana.
Wrażenia? Berlin rozczarowuje. Nie jest ani czysty, ani ładny. Rok 1945 zrobił swoje – zniszczenia uzupełniano w różnym czasie budynkami w także różnych stylach – od wielkiej płyty do nowoczesnych konstrukcji ze szkła miedziowanego i aluminium. Tworzy to chaos, przetykany perełkami – nową siedzibą parlamentu czy dworcem głównym DB (koleje niemieckie), oddawanym oficjalnie do użytku przez Andreę Merkel w naszej – przypadkowej – obecności.
Niemieccy kontestatorzy w Polsce mieliby dość po roku - a w Wałbrzychu po miesiącu. Kiedy się spokojnie żyje z socjalu (twierdząc jednocześnie: żadnych ustępstw wobec państwa), do głowy przychodzą różne pomysły. Zaś tysiączne fundacje muszą wykazać niezłą aktywność, by przetrwać. Toteż łączą swe siły z alternatywą podczas gigantycznych imprez (BUKO nie reklamowano poza potężną, przyznaję, uczelnią) – które skupiają zdecydowanie zbyt mało publiczności wobec naprawdę zróżnicowanego i ciekawego programu. Być może jednak wcale nie o odbiorców tu chodzi…
P.S.: Nowy niemiecki film dokumentalny o biedaszybnikach do ściągnięcia z Netu: www.mdr.de/exakt/2593333.html