Izrael kolonialny i rasistowski
Oglądając i czytając relacje większości polskich i zachodnich mediów z izraelskiej inwazji na Strefę Gazy, można się poczuć jak w świecie George'a Orwella. Wojna jest pokojem, bezkarna pacyfikacja starciem równorzędnych przeciwników, atakujący atakowanym, kat ofiarą.
Blokada informacyjna
Uzasadnione będą także mniej literackie skojarzenia. Weźmy agresję Izraela na Liban latem roku 2006 i wcześniejsze ataki na Gazę po wyborczym zwycięstwie Hamasu w styczniu 2006 r. Czy to nie Libańczycy byli winni tej pierwszej, bo mieli czelność odpowiedzieć na izraelskie rajdy na swoje terytorium? Czy to nie Palestyńczycy doprowadzili do tych drugich, wybierając w demokratycznych wyborach niewłaściwych – z punktu widzenia interesów Izraela – kandydatów? Obydwa te wydarzenia powszechnie uznano wówczas za zagrożenie dla prawa Izraela do bezpieczeństwa, ale prawie nikt nie pamiętał o czymś takim jak prawo do bezpieczeństwa Libanu i Palestyńczyków.
Dziś zachodnia opinia publiczna wzywa do opamiętania. Od prezydenta Busha przez felietonistów "Gazety Wyborczej" aż po izraelskich "umiarkowanych rzeczników pokoju" w rodzaju Amosa Oza i Szewacha Weissa zgodny chór wzywa do wstrzymania ognia... Hamas. Blokada informacyjna nałożona przez Izrael sprzyja manipulacjom, przemilczeniom i wpisywaniu wydarzeń w Gazie w kontekst "nieograniczonej wojny z terroryzmem".
A to z kolei powoduje, że zapominamy o jej prawdziwym kontekście, którym pozostaje izraelska okupacja i blokada jednego z najbiedniejszych (80 proc. żyje za mniej niż 2 dolary dziennie) i najgęściej zaludnionych obszarów na świecie (ponad 1,5 mln ludzi na pasku terenu o rozmiarach 5 – 10 na 40 km). Dopiero biorąc pod uwagę owe realne uwarunkowania, będziemy mogli zrozumieć, dlaczego nawet pozornie krytyczne głosy mediów mówiące o "niewspółmiernej odpowiedzi Izraela na prowokacje Hamasu" brzmią fałszywie.
Prawdą jest, że Hamas nie przedłużył rozejmu, ale prawdą jest także, że Izrael nigdy go nie przestrzegał. W ciągu minionego półrocza wojskowe oblężenie Strefy Gazy nie zostało przerwane nawet na jeden dzień, a wojska izraelskie atakowały jej terytorium. Mordercze konsekwencje trwającej od 18 miesięcy blokady z lądu, powietrza i morza ani przez chwilę nie przestały uderzać w Palestyńczyków.
W szpitalach Gazy śmiertelne żniwo zbiera niedożywienie, brak podstawowych leków, czystej wody, przerwy w dostawach energii elektrycznej, koniecznej do uruchomienia sprzętu medycznego (o ile on jest). Tylko w największym w Gazie obozie uchodźców Dżabalija (gdzie na 2 km kw. żyje 125 tys. ludzi) od lata 2007 r. z braku dostępu do lekarstw zmarło 270 osób.
Kara za wynik wyborów
Gdy dziś zastanawiamy się nad nieustępliwością i brakiem wyobraźni przywódców Hamasu, warto pamięć, że zanim wydali rozkaz wystrzelenia pierwszego kassama (rakiety domowej produkcji) po 19 grudnia ub.r., Izrael miał już na koncie dziesiątki ofiar rzekomego rozejmu i można domniemywać, że nie było wśród nich bojowników ruchu oporu, bo ci nie przymierają głodem. Zachodnie media nie chcą pamiętać o tych ofiarach codzienności oblężonego miasta, tak jak nie chcą pamiętać, że katastrofa humanitarna wcale nie grozi Gazie od dziś. Trwała ona już od wielu miesięcy.
Czy można na poważnie brać zapewnienia izraelskich oficjeli o obronnym charakterze obecnych działań CaHalu (izraelskiej armii), jeśli bilans ataków prymitywnych i niecelnych kassamów w ciągu minionych siedmiu lat to 15 ofiar śmiertelnych? W tym czasie działania armii izraelskiej przyniosły Gazie nieporównywalną liczbę ofiar i zniszczenia. Tylko w latach 2005 – 2007 w ich wyniku zginęło 1290 osób, w tym 222 dzieci. Nie sięgając zbyt głęboko w przeszłość, warto przypomnieć, że trwające obecnie bombardowania rozpoczęły się kilka miesięcy po fali ataków, w czasie której izraelska armia zabiła 126 osób. Wtedy naloty trwały ok. dziesięciu dni – od 27 lutego do 7 marca 2008 r. Dziś izraelska armia jest bardziej wydajna – udało się jej zabić ponad 400 Palestyńczyków zaledwie w tydzień. Czy w tej sytuacji nie byłoby zasadne uznanie, że prawo do obrony przysługuje nie tylko Izraelowi?
Jeżeli Izrael dąży do czegokolwiek, mordując cywilów i policjantów drogówki, na pewno nie są to cele wojskowe. Chodzi raczej o jeszcze większe sparaliżowanie codziennego życia w Gazie. O uczynienie go bardziej nieznośnym, a w ostateczności o wybicie Palestyńczykom z głów nadziei na jakąkolwiek poprawę ich losu. Rządy w Tel Awiwie postawiły sobie taki cel co najmniej w dniu wyborczego zwycięstwa Hamasu trzy lata temu i realizowały go konsekwentnie, bombardując i najeżdżając Strefę przez wiele miesięcy roku 2006 oraz popierając wymierzony w legalne władze Autonomii zamach stanu zorganizowany przez Fatah prezydenta Abbasa rok później.
Przyjęta wówczas kolonialna i w istocie rasistowska polityka uczenia Palestyńczyków pokory za pomocą zbiorowego karania za niewłaściwy werdykt wyborczy wiodła wprost do obecnych wydarzeń. I doprawdy nic tu nie mają do rzeczy rakiety wystrzeliwane z kontrolowanego przez Hamas terytorium ani absurdalne poglądy jego szefów. Mogą zaklinać rzeczywistość i odmawiać uznania Izraela, ale nie ma to żadnego praktycznego znaczenia, tymczasem izraelska odmowa uznania praw narodowych Palestyńczyków nie ogranicza się do retoryki – od kilku dziesięcioleci ma wymiar jak najbardziej realny.
W tej sytuacji zapewnienia izraelskich ministrów o gotowości do walki z Hamasem do ostatniej kropli krwi należy odczytywać nie tyle jako ponury żart, ile jako zapowiedź jeszcze większego rozlewu krwi niemal bezbronnych Palestyńczyków. Krew ta nie ma wcale zatopić bastionu fundamentalistów, ale złamać wolę walki wyzwoleńczej na ostatnim niespacyfikowanym jeszcze zakątku palestyńskiej ziemi.
Getta zwane Autonomią
W czasie inwazji na Gazę latem roku 2006 izraelski dziennikarz Gideon Levy znakomicie uchwycił cele Tel Awiwu, zadając pytanie: "Co by było, gdyby Palestyńczycy nie wystrzeliwali na nas kassamów? Czy Izrael zniósłby blokadę gospodarczą nałożoną na Gazę? Czy uwolniłby więźniów? Czy władze izraelskie spotkałyby się z wybranymi w wyborach przywódcami palestyńskimi i przystąpiłyby do rozmów z nimi? Nonsens. Gdyby mieszkańcy Gazy zgodnie z oczekiwaniami Izraela byli grzeczni, sprawa palestyńska zniknęłaby z pola zainteresowania zarówno miejscowych, jak i światowych polityków. Gdyby nie to, że mieszkańcy Gazy uciekają się do przemocy, nikt nie zainteresowałby się ich losem" ("Haarec", 9 lipca 2006).
Dziś władze Izraela najwyraźniej uznały, że są bliżej niż kiedykolwiek osiągnięcia tego celu. A liderzy Zachodu uzurpujący sobie tytuł społeczności międzynarodowej przyklaskują jego realizacji. I chyba właśnie ich postawa jest kluczem do "determinacji" ekipy premiera Olmerta. Ani bombardowania domów mieszkalnych, szkół, uniwersytetu islamskiego, meczetów, ani ostrzelanie konwojów ONZ, ani przeprowadzony na wodach międzynarodowych atak izraelskiej floty na jacht "Dignity" humanitarnej organizacji Wolna Gaza z 5 tonami leków oraz parlamentarzystkami z USA i Cypru na pokładzie nie zachwiały poparciem, jakim Izrael cieszy się ze strony USA i UE.
Sytuacji nie zmieniło nawet to, że wkraczający do Gazy Cahal uznał za terrorystę "każdego, kto ukrywa w domu terrorystę lub broń", co, jak przytomnie zauważył jeden z komentatorów, znaczy, że większość mieszkańców enklawy została zaklasyfikowana jako terroryści. Obojętność społeczności międzynarodowej wobec jawnych zapowiedzi zabijania cywilów jest bardzo czytelnym sygnałem, który zachęca Tel Awiw do coraz brutalniejszych działań.
Bezkarność popycha tamtejszych polityków do barbarzyństwa. Nie ma innej nazwy dla użycia masakry Palestyńczyków jako atutu w nadchodzących wyborach parlamentarnych, a przecież na okoliczność tę wskazuje wielu izraelskich komentatorów. To bezkarność jest główną przyczyną eskalacji przemocy, to ona pozwala Izraelczykom wierzyć, że mogą osiągnąć pokój za darmo, bez żadnych ustępstw, nie rezygnując z okupacji, nielegalnych kolonii, aneksji ziemi i zasobów naturalnych, masowego łamania praw człowieka, wreszcie z pozycji hegemona panującego nad ujarzmionym ludem za pomocą grupy kolaborantów zarządzających kilkoma odizolowanymi wysokim na 10 metrów murem gettami, zwanymi Autonomią. Nie jest to żadna nowość. Już w chwili zawierania porozumień z Oslo (1993 r.) Icchak Rabin przekonywał współobywateli: "Nie bójcie się, nic się nie zmieni".
Protektorzy najeźdźców
Położenie kresu bezkarności to pierwszy krok do uświadomienia liderom izraelskim fundamentalnej prawdy, że pokoju nie należy utożsamiać z pacyfikacją i kapitulacją. Na pierwszy rzut oka wydaje się, że jedynie zgodne działanie USA i UE mogłoby podważyć dobre samopoczucie izraelskich elit, skłonić je do poważnego potraktowania rezolucji Rady Bezpieczeństwa ONZ i prawa międzynarodowego, powstrzymać trwającą rzeź i skutecznie mediować w przyszłych rokowaniach pokojowych.
Niestety, jak przypomina Etienne Balibar, francuski filozof solidaryzujący się z Palestyńczykami, "żadna mediacja nie jest możliwa, jeżeli mediatorzy są protektorami najeźdźców". Taką zaś rolę odgrywają obydwa mocarstwa w konflikcie bliskowschodnim.
W tej sytuacji trudno podważyć prawo Palestyńczyków do obrony, a jeszcze trudniej nie zauważyć, że dysproporcja sił militarnych przekładać się winna na dysproporcję w posunięciach politycznych, koniecznych na drodze do sprawiedliwego pokoju. To Izrael ma więcej do zrobienia, bo to Izrael jest w tej wojnie okupantem, oblegającym i agresorem. Nie musi jednak robić zbyt wiele, wystarczy, że zrezygnuje z tych trzech rzeczy: okupacji, blokady i agresji. Dziś piłeczka znów jest po stronie Izraela. Podobnie jak przez ostatnie lata.
P. Wielgosz
Autor jest redaktorem naczelnym "Le Monde diplomatique – edycja polska"
Rzeczpospolita