Klein: Oni wszyscy muszą odejść

Blog

Artykuł Naomi Klein dla "The Nation". Tekst ukazał się w gazecie "Dziennik".

Oni wszyscy muszą odejść

Gospodarczy kryzys zbiera coraz obfitsze żniwo. Kraje, które do niedawna były obiecującymi liderami wzrostu - jak choćby Łotwa czy Estonia - teraz balansują na granicy totalnego załamania. Zagraniczny kapitał odpływa z nich równie szybko, jak wcześniej napłynął. Rządy upadają, ale czy nowi politycy będą w stanie uzdrowić sytuację? Tak - twierdzi znana lewicowa publicystka Naomi Klein, ale pod pewnym warunkiem.

Takim mianowicie, że zrezygnują z bezmyślnego trzymania się neoliberalnej ortodoksji zakładającej, że jedyną receptą na zapaść jest obcinanie wydatków socjalnych i jeszcze większe niż dotychczas zaciskanie pasa. Przeciw temu ostatniemu żywo protestują obywatele. Przesłanie tych protestów wszędzie jest takie samo: społeczeństwa nie mogą płacić za kryzys wywołany przez nieodpowiedzialność polityków i liderów biznesu. Rządowa pomoc nie może ograniczać się do "holowania" banków, które na własne życzenie znalazły się w krytycznej sytuacji. Ogromne pieniądze z pakietów ratunkowych muszą trafić do obywateli. Na razie jednak - wskazuje Klein - rządy zagrożonych krajów zdają się powielać niegdysiejsze błędy Argentyny czy Brazylii, gdzie politycy również chcieli ratować sytuację za pomocą wypróbowanych praktyk deregulacyjnych. Skończyło się jeszcze bardziej masowymi protestami i głębokim kryzysem politycznym. Dziś Łotwy, Islandii czy Estonii nie uratuje już neoliberalna mantra, ale odważne postawienie na zupełnie nowy model gospodarczy - bardziej oszczędny, pozostawiający mniej swobody rynkowi finansowemu

Naomi Klein*:

Obywatele płacą za kryzys wywołany przez polityków

Kiedy patrzyłam na tłumy Islandczyków, którzy walili w garnki i rondle aż do momentu, gdy upadł ich rząd, przypomniał mi się okrzyk popularny w kręgach antykapitalistycznych w 2002 roku: "Wy jesteście Enronem. My jesteśmy Argentyną!".

Bunt przeciw kapitalizmowi

Tamten komunikat był prosty. Wy - politycy i prezesi firm przebywający na jakimś szczycie handlowym - jesteście jak ci, którzy wykonali przekręt w Enronie (wtedy jeszcze w niewielkim stopniu zdawaliśmy sobie sprawę z jego skali). My - zgromadzony na zewnątrz motłoch - jesteśmy jak naród argentyński, który podczas dziwnie podobnego kryzysu wyszedł na ulice, bębniąc w garnki i rondle. Ludzie krzyczeli "Que se vayan todos!" ("Wszyscy muszą odejść!") i wymusili odejście czterech prezydentów w niecałe trzy tygodnie. Bunt argentyński z 2001 - 2002 roku wyróżniał się tym, że nie był wymierzony w konkretną partię polityczną czy nawet abstrakcyjnie pojmowaną korupcję, lecz w dominujący model gospodarczy - była to pierwsza narodowa rewolta przeciwko dzisiejszemu zderegulowanemu kapitalizmowi.

Zajęło to dłuższą chwilę, ale od Islandii po Łotwę, od Korei Południowej po Grecję reszta świata nareszcie woła "Que se vayan todos!". Stoickie islandzkie matrony tłukące w garnki, podczas gdy ich dzieci szukają w lodówkach amunicji (jajka rozumiem, ale jogurt?), przywodzą na myśl taktykę rozsławioną w Buenos Aires. Podobnie jak zbiorowa wściekłość na elity, które wpędziły w nędzę ten niegdyś kwitnący kraj i sądziły, że ujdzie im to na sucho. - Po prostu mam tego wszystkiego dosyć - mówi Gudrun Jonsdottir, 36-letnia pracowniczka biurowa. - Nie ufam rządowi, nie ufam bankom, nie ufam partiom politycznym i nie ufam MFW. Nasz kraj był wspaniały, a oni go zniszczyli.

Inne echo wydarzeń argentyńskich: w Reykjaviku protestujący najwyraźniej nie zamierzają dać się udobruchać zwykłą zmianą twarzy na szczycie (nawet jeśli nowa pani premier jest lesbijką). Chcą pomocy dla ludzi, a nie tylko dla banków, chcą śledztw prokuratorskich i głębokich reform prawa wyborczego.

Tygrysy i kaleki

Podobne postulaty można dzisiaj usłyszeć na Łotwie, której gospodarka skurczyła się najbardziej w całej UE, a rząd stoi na krawędzi upadku. Od wielu tygodni stolicą wstrząsają protesty, a 13 stycznia doszło do potężnych zamieszek z rzucaniem kamieniami. Podobnie jak Islandczycy, Łotysze są oburzeni faktem, że politycy nie chcąc wziąć na siebie żadnej odpowiedzialności za katastrofę. Spytany przez telewizję Bloomberg, co wywołało kryzys, łotewski minister finansów wzruszył ramionami: "Nic szczególnego".

Ale kłopoty Łotwy są szczególne: ta sama polityka, która pozwoliła "bałtyckiemu tygrysowi" osiągnąć 12-procentowy wzrost w 2006 roku, teraz powoduje równie gwałtowne zwijanie się gospodarki. Pieniądze, którym usunięto z drogi wszelkie przeszkody, odpływają tak samo szybko, jak napływały, przy czym wiele z nich trafia do kieszeni polityków. (Nie ma przypadku w tym, że wiele spośród dzisiejszych kalek to wczorajsze "cuda gospodarcze": Irlandia, Estonia, Islandia, Łotwac). W powietrzu wisi jeszcze coś argentyńskiego. W 2001 roku władze tego kraju zareagowały na kryzys brutalnym programem oszczędnościowym zaordynowanym przez Międzynarodowy Fundusz Walutowy: wydatki publiczne obcięto o dziewięć miliardów dolarów, co w dużym stopniu uderzyło w służbę zdrowia i szkolnictwo. Jak się okazało, był to fatalny błąd. Związki zawodowe zorganizowały strajk generalny, nauczyciele wyszli z lekcjami na ulice i protesty nie ustawały.

Polityka stanu wyjątkowego

Ta sama odmowa wzięcia ciężaru kryzysu na siebie łączy wiele dzisiejszych protestów. Na Łotwie gniew społeczeństwa w dużym stopniu skupia się na posunięciach oszczędnościowych rządu - masowe zwolnienia, cięcia w usługach publicznych, obniżone pensje w sferze budżetowej - których celem jest spełnienie wymagań kwalifikujących do pożyczki w MFW (nie, jeśli o to chodzi, nic się nie zmieniło…). W Grecji grudniowe zamieszki wybuchły po zastrzeleniu przez policję 15-latka, ale podtrzymała je przy życiu - do studentów szybko dołączyli rolnicy - powszechna wściekłość na rządową reakcję antykryzysową: banki otrzymały 36 miliardów dolarów pomocy rządowej, podczas gdy pracownikom obniżono przyszłe emerytury, a rolnicy nie dostali prawie nic. Mimo że traktory blokujące drogi nie ułatwiają Grekom życia, większość z nich uważa postulaty rolników za uzasadnione. Podobnie było we Francji, gdzie niedawny strajk generalny - wywołany m.in. prezydenckimi planami drastycznego obniżenia liczby nauczycieli - zyskał poparcie 70 procent ludności.

Być może najmocniejszą nicią łączącą ogólnoświatowy bunt jest odrzucenie "polityki stanu wyjątkowego" - to koncepcja polskiego polityka Leszka Balcerowicza, zgodnie z którą w czasie kryzysu politycy mogą lekceważyć zasady procesu legislacyjnego i forsować niepopularne "reformy". Ta sztuczka już się zużyła, jak niedawno przekonał się rząd Korei Południowej. W grudniu tamtejsza partia rządząca próbowała wykorzystać kryzys do przepchnięcia bardzo kontrowersyjnego porozumienia o wolnym handlu ze Stanami Zjednoczonymi. Nadając polityce zamkniętych drzwi wymiar dosłowny, ustawodawcy zabarykadowali się w sali parlamentu, żeby nikt im nie zakłócał głosowania.

Politycy opozycyjni nie chcieli o tym słyszeć: za pomocą młotów pneumatycznych i piły łańcuchowej włamali się do środka i urządzili 12-dniowy strajk okupacyjny. Głosowanie przełożono na później, co umożliwiło debatę - oto zwycięstwo nowego rodzaju "polityki stanu wyjątkowego".

Kto zapłaci za kryzys?

W Kanadzie wydarzenia polityczne znacznie rzadziej zasługują na to, aby trafić na YouTube, ale i tak zaskakująco wiele się ostatnio działo. W październiku konserwatyści wygrali wybory, do których startowali z mało ambitnym programem. Sześć tygodni później nasz premier odnalazł w sobie żyłkę ideologa i przedłożył projekt budżetu, który pozbawia pracowników sektora publicznego prawa do strajku, likwiduje finansowanie partii politycznych ze środków publicznych i nie zawiera impulsu fiskalnego. Partie opozycyjne zareagowały zawarciem historycznej koalicji, która nie przejęła władzy tylko dlatego, że rząd błyskawicznie zawiesił parlament. Teraz konserwatyści wrócili ze zmodyfikowanym budżetem, z którego zniknęły ulubione przez prawicę punkty, a pojawiło się mnóstwo bodźców fiskalnych.

Schemat jest oczywisty: po rządach, które zareagują na kryzys leżącą u jego korzeni skompromitowaną ideologią wolnorynkową, nie będzie co zbierać. "Nie zapłacimy za wasz kryzys!", krzyczą na ulicach włoscy studenci.

przeł. Tomasz Bieroń

Dodaj nową odpowiedź



Zawartość tego pola nie będzie udostępniana publicznie.


*

  • Adresy www i e-mail są automatycznie konwertowane na łącza.
  • Możesz używać oznaczeń [inline:xx] żeby pokazać pliki lub obrazki razem z tekstem.
  • Dozwolone znaczniki HTML: <a> <em> <strong> <cite> <ul> <ol> <li> <blockquote> <small>
  • Znaki końca linii i akapitu dodawane są automatycznie.