Luksusowy obóz pracy
Z Barbarą Pokryszką, polską pokojówką, która jako pierwsza stanęła do walki o prawa pracownicze sprzątaczek londyńskich hoteli sieci Hilton, rozmawia Magdalena Ostrowska.
Magdalena Ostrowska: Zapłaciłaś bardzo wysoką cenę za walkę o prawa pracownicze pokojówek jednego z londyńskich hoteli. Czy było warto?
Barbara Pokryszka: Jeszcze nie skończyłam swojej walki, choć faktycznie, poniosłam poważne konsekwencje, których skutki odczuwam do dzisiaj. Najpierw, tuż przed wakacjami, zostałam zawieszona w pracy, włącznie z oficjalnym zakazem przychodzenia do pracy i kontaktowania się z innymi pracownikami. Podejrzewam, że właśnie o ten utrudniony kontakt z innymi chodziło, bo zaczęłam, w konspiracji, dostawać coraz więcej zgłoszeń do związku zawodowego, w którym działałam. Pretekstem zawieszenia było oskarżenie mnie o ujawnienie tajemnicy firmy, a dokładniej – planów drastycznego podniesienia pokojówkom norm pokoi do posprzątania przy zachowaniu dotychczasowych zarobków. Informację tę ujawniły wówczas media, ale nie pochodziła ona ode mnie. Byłam jednak łatwym celem, ponieważ od kilku miesięcy media zarówno brytyjskie, jak i polonijne, a także polskie, nagłaśniały problem ciężkich warunków pracy w londyńskich hotelach, a ja byłam jedynym pracownikiem, który mówił o tym dziennikarzom pod swoim nazwiskiem.
Dlaczego po prostu nie zwolniono cię z pracy?
Wbrew pozorom, w Wielkiej Brytanii nie tak łatwo zwolnić legalnie zatrudnionego pracownika, jeśli nie ma realnego powodu. W moim przypadku nie było – zawsze byłam bardzo chwalona i lubiana przez klientów, nie mieli żadnych zastrzeżeń do mojej pracy. Gdyby nie to, że jako jedna z nielicznych, o ile nie jedyna, postawiłam się pracodawcy i zaczęłam głośno domagać się przestrzegania naszych praw i godności, nie byłoby żadnych represji. Przed wakacjami zostałam zawieszona i rozpoczęło się postępowanie wyjaśniające, mające udowodnić, że to ja ujawniłam mediom wspomnianą informację. Tak naprawdę, to żądano ode mnie, abym to ja udowodniła, że tego nie zrobiłam, co samo w sobie było jakimś kuriozum. Zostałam odsunięta od pracy i od czasu do czasu bywałam wzywana na tzw. meetingi, które przypominały jakieś ubeckie przesłuchania, na których różnymi sposobami, m.in. szantażując, krzycząc, zastraszając, próbowano zmusić mnie do przyznania się do czegoś, czego nie zrobiłam. Brakowało tylko lampki świecącej prosto w oczy. Przez cały ten czas nie mogłam się doprosić np. o zapewnienie mi tłumacza, co każdy obcokrajowiec ma formalnie zapewnione. Normalnie takie postępowania nie trwają dłużej niż miesiąc, moje ciągnęło się wiele miesięcy, spotkania były odwoływane w ostatniej chwili, przesuwane. Mimo że formalnie postawionym mi zarzutem było ujawnienie rzekomej tajemnicy, podczas tych przesłuchań żądano ode mnie tłumaczenia się z wielu innych spraw, związanych z moją walką o prawa pracownicze, w tym działalnością w związku zawodowym. To było niezgodne z prawem. Nie byli w stanie niczego mi udowodnić, zwłaszcza że dysponowałam i dysponuję porządną dokumentacją ostatnich lat pracy.
Do pracy jednak nie wróciłaś.
Postępowanie dyscyplinarne spowodowało drastyczne pogorszenie się mojego stanu zdrowia, już wcześniej nienajlepszego. Przez kilka lat byłam poddawana mobbingowi, zastraszana, podobnie jak wiele innych pracownic, szczególnie imigrantek. To był taki sposób na zwiększenie wydajności i uciszenie niepokornych. Wielu pracowników nie wytrzymuje długo w takich warunkach, sami odchodzą, ale to niczego nie zmienia, bo w innych miejscach pracy nierzadko spotykają się z podobnym traktowaniem. Od kilku miesięcy jestem na zwolnieniu lekarskim. Nie ja jedna płacę cenę zdrowia na skutek takich warunków pracy. Gdy byłam zawieszona, z pracy odeszło wiele pokojówek, jedna z Polek próbowała popełnić samobójstwo. Mimo nagłośnienia problemu przez media, jest on zamiatany pod dywan. Ludzie wciąż są traktowani jak niewolnicy, półdarmowa siła robocza, którą łatwo zastraszyć i napuścić przeciwko sobie, czemu doskonale służy hasło „kryzys”. Dziwny to kryzys, bo okazuje się, że dotyczy wyłącznie biednych, pracowników i bezrobotnych, bo ci najbogatsi, mimo kryzysu, nieźle się obłowili…
Podobno koleżanki i koledzy w pracy, w jednym z londyńskich hoteli sieci Hilton, zaczęli mówić do ciebie per „Walesa”?
- Tak, to prawda. Oni nie mogli się nadziwić, że w istocie sama stanęłam do walki z tak potężną firmą, jaką jest Hilton. Początkowo to mnie zaskoczyło, nie wiedziałam, jak mam na to reagować – walka o godność i sprawiedliwość jest dla mnie czymś zupełnie naturalnym. Potem się zreflektowałam, że są między nami różnice kulturowe, że np. Brytyjczycy nigdy w historii nie musieli walczyć ani kombinować, tak jak musieli Polacy. Mamy inną mentalność, bo mamy inną historię. Oni nazwisko Wałęsa wymawiają z podziwem jako symbol zwycięskiego buntownika. Coś, co Polacy odbierają jako normę, takim Brytyjczykom wydaje się szaleństwem, ryzykiem, brawurą… Mój reprezentant związkowy z Unite the Union, Hugh, często mówi ludziom na spotkaniach o walce „Solidarności”, o Lechu Wałęsie… Pewnie stąd i to zainteresowanie mediów brytyjskich moją walką.
Czy wiesz, że brytyjskie media okrzyknęły cię rzecznikiem pracowników hoteli w Londynie?
- Zaskoczył mnie szum medialny wokół mnie, choć moim celem oraz wspierających mnie organizacji, takich jak London Citizens (Obywatele Londynu) i mój związek, Unite the Union, było nagłośnienie problemu złych warunków pracy i płacy pracowników m.in. Hotelu Hilton. W dzisiejszych czasach zainteresowanie mediów bywa niezbędne, żeby zaalarmować innych ludzi o różnych problemach, z których oni mogą sobie nie zdawać sprawy, choć często one ich również dotyczą. Nie chcę, żeby media skupiały się na mnie, lecz na problemie, o którym mówię, a który dotyczy też innych pracowników. A nie było łatwo. Być może mi łatwiej jest mówić o tym głośno, bo nie mam zbyt wiele do stracenia – nie mam dzieci na utrzymaniu, nie wiążę swojej przyszłości z branżą hotelową, bo z wykształcenia jestem artystą plastykiem. Jednocześnie rozumiem obawy wielu moich koleżanek, które muszą dbać przede wszystkim o swoje rodziny, przez co łatwo je zastraszyć czy szantażować np. groźbą zwolnienia z pracy. Mam jednak nadzieję, że swoją walką ośmielę innych pracowników do upomnienia się o godne warunki pracy i płacy, nie tylko w Wielkiej Brytanii, bo problem dotyczy w ogóle pracowników na całym świecie.
Co skłoniło cię do podjęcia walki o zmianę warunków pracy i lepsze płace?
- Zaczęło się od tego, że narzucone nam nieludzkie wręcz tempo pracy coraz bardziej odbijało się na moim zdrowiu. Zaczęłam mieć problemy z żołądkiem, sercem, miałam skoki ciśnienia, byłam po prostu wrakiem człowieka. Lekarz zabronił mi pracować, słusznie stwierdzając, że do pogorszenia mojego stanu zdrowia przyczyniły się warunki pracy, i przedłużał mi zwolnienia lekarskie. Wiedziałam jednak, że będę musiała wrócić do pracy, ale że dłużej tak pracować się nie da, jeśli nie chcę tego przypłacić jeszcze poważniejszym problemami ze zdrowiem. Po powrocie do pracy zdałam sobie sprawę, że przecież nie ja jedna muszę pracować w tak szalonym tempie, w dodatku za tak niską płacę, która potem nie daje możliwości ewentualnego leczenia, bo mnie samej nie było stać na wiele lekarstw. Po wielu miesiącach poczucia bezsilności, załamania, zaczął narastać we mnie gniew – na warunki pracy, jak i na bezsilność, moją i wielu moich koleżanek. Pomagał mi związek zawodowy, Unite the Union, do którego należałam od początku pracy, a później trafiłam na organizację London Citizens, która od dawna walczy o podniesienie płacy minimalnej pracownikom londyńskich hoteli.
Na czym polegają największe problemy pracowników hoteli w Londynie, jak to wyglądało w przypadku twojej pracy?
- Takich problemów było i jest wiele, i nie od początku z nich wszystkich zdawałam sobie sprawę. Pierwsze wątpliwości wzbudziła we mnie rozbieżność między treścią mojej umowy o pracę a praktycznymi warunkami pracy, wymuszanymi na mnie i moich koleżankach przez hotel, w którym pracujemy. W umowie o pracę jest zapisane, że mamy mieć płaconą stawkę godzinową i jest to dopuszczalna prawnie stawka minimalna, która wynosi 6,08 £ brutto za godzinę pracy. Formalnie pracujemy od godz. 8:00 do godz. 16:00, pięć dni w tygodniu. Praktyka wygląda jednak inaczej. Dość szybko managerowie hotelu narzucili nam inne zasady pracy i jest to, jak się okazało, praca na akord. Wymaganą od nas normą jest posprzątanie minimum 15 pokoi w czasie jednego dnia roboczego, czyli formalnie przez te 8 godzin. Tuż przed wakacjami zwiększono normy do 17 pokoi dziennie, jednak bez zmiany umów i stawek. Formalnie to 7,5 godziny, ponieważ przysługuje nam półgodzinna przerwa na lunch, ale nie mamy za ten czas płacone. W praktyce często nie mamy czasu skorzystać z tej przerwy i te nieopłacone pół godziny i tak przeznaczamy na pracę. Muszę dodać, że każdy z tych pokoi ma łazienkę, a więc oznacza to posprzątanie w sumie 30 pomieszczeń, czyli na pokój i łazienkę, co nietrudno policzyć, mamy nie więcej niż 30 minut. Nawet gdybyśmy miały umiejętność teleportacji między piętrami tego ogromnego hotelu, wykonanie tej normy w wyznaczonym czasie często bywa niewykonalne fizycznie.
A więc wypadają wam nadgodziny?
(Śmiech). Nie ma żadnych nadgodzin! To znaczy – one są przez nas realizowane fizycznie, ale często nie mamy za to żadnych dodatkowych pieniędzy. Nawet mamy to wyraźnie zaznaczone w naszych umowach o pracę zawartych z bezpośrednim pracodawcą, agencją pracy WGC. Agencja zabezpieczyła się więc w umowach przed płaceniem za nadgodziny, chociaż, według prawa brytyjskiego, pracodawca płacący swemu pracownikowi minimalna stawkę krajowa jest zobowiązany do płacenia również za nadgodziny. Większość pokojówek w londyńskich hotelach nie zdaje sobie sprawy z obowiązującego prawa pracy, wiele z nich nie zna angielskiego, i godzą się na wszystko, co zaproponuje bądź narzuci im pracodawca. To również chciałabym zmienić, choć może porywam się z motyką na Słońce…
Ktoś mógłby zarzucić, że ci ludzie są sami sobie winni, że nie znają prawa, języka, że nie potrafią się zorganizować…
Obawiam się, że nawet gdyby znali prawo, czuliby się bezsilni, ponieważ to jest cały system oszukiwania i wyzyskiwania ludzi, niejasnych reguł itd. W naszym przypadku, bezpośrednim pracodawcą jest agencja pracy – to z nią podpisujemy umowy o pracę, w których opisane są nasze obowiązki, warunki pracy i płacy. Takie agencje podpisują umowy w dużymi firmami i po prostu wynajmują ludzi do pracy. W rzeczywistości bezpośrednim organizatorem naszej pracy jest hotel, to on dyktuje nam codzienne warunki pracy, wyznacza normy, stawia wymagania. W razie jakichkolwiek problemów to jednak nie hotel ponosi odpowiedzialność i nie jest w ogóle formalną stroną ewentualnych sporów, bo to nie hotel nas bezpośrednio zatrudnia. W takich sytuacjach bardzo trudno walczyć o swoje, odpowiedzialność jest rozmyta, bywamy odsyłani od managera do agencji i z powrotem. Kiedyś skojarzyło mi się to z obozem pracy, w którym bezpośredni nadzór nad więźniami sprawują strażnicy, choć decyzje zapadają gdzieś daleko w centrali. W razie czego, strażnicy mogą twierdzić, że tylko wykonywali rozkazy, zaś centrala – że o niczym nie wiedziała.
Jak płacenie od godziny a płacenie od pokoju wpływa na waszą codzienną pracę?
Jak wspomniałam, formalnie mamy płacone od liczby godzin poświęconych na pracę i zakłada się, że będzie to 8 godzin dziennie. W praktyce jednak hotel rozlicza nas z liczby posprzątanych pokoi, przy czym tutaj obowiązuje inna stawka – 3,04 £ brutto od pokoju, czyli połowa minimalnej stawki godzinowej. Stąd owe 30 minut na „obrobienie” pokoju i łazienki. Jest to praktyka, z której jesteśmy skrupulatnie rozliczane. Ja sama miałam jedno postępowanie dyscyplinarne, gdy nie wyrobiłam danego dnia normy 15 pokoi w 8 godzin. Mimo że udowodniliśmy agencji, że mieszanie akordu ze stawką godzinową jest niezgodne z brytyjskim prawem, agencja i hotel nic sobie z tego nie robili – nadal byłam zmuszana do pracy na akord mimo innej treści umowy o pracę. Nie ja jedna nie wyrabiam się w tej pracy. Bardzo często, żeby spełnić standardy hotelu, na posprzątanie „jednego” pomieszczenia musimy poświęcić i półtorej godziny. Nasza praca jest sprawdzana przez managerów i zdarza się, że gdy są niezadowoleni z jej efektów, bywamy zawracane i dany pokój musimy sprzątać od nowa. W ten sposób dochodzą nam kolejne godziny „w plecy”. Nierzadko normę 15 pokoi wyrabiamy o godz. 20., a więc cztery godziny ponad nasz czas pracy. I o żadnych płatnych nadgodzinach nie ma mowy. Jest to po prostu praca, za której wykonanie nam się nie płaci. W tym roku podniesiono minimalną stawkę godzinową do 6,19 £, ale przy takiej polityce hotelu ta podwyżka nie będzie się przekładała na podniesienie zarobków, zaś normy wciąż są podnoszone.
Może hotel po prostu zatrudnia za mało pracowników?
Oczywiście, że hotel, jak większość hoteli i nie tylko, zatrudnia za mało pracowników! Są ściśle określone obowiązki do wykonania każdego dnia, określona liczba pokoi do posprzątania oraz czas, w którym należy te obowiązki wykonać. Nie trzeba być specjalistą od ekonomii czy geniuszem matematycznym, żeby sobie obliczyć, jak trudno wypełnić te standardy przy obecnym poziomie zatrudnienia. Zwiększenie zatrudnienia oznaczałoby jednak dla hotelu zwiększenie kosztów, a ten woli – żeby zwiększyć swoje zyski – obciążać dodatkowymi obowiązkami już zatrudnionych pracowników i to tak, aby w żadnym przypadku nie płacić im ani za dodatkowe obowiązki ani za nadgodziny. Różne sposoby zastraszania, wymuszania dodatkowej pracy, praktyka płacenia za pracę na akord zamiast za czas pracy itp., to metoda na przerzucanie części kosztów funkcjonowania hotelu bezpośrednio na pracowników. Skutek jest taki, że właściciele pławią się w luksusach, a pracownicy nie mają za co przeżyć kolejnego miesiąca.
Organizacja London Citizens, z którą współpracowałaś, zabiega o podniesienie minimalnej stawki godzinowej w Londynie z 6 do ponad 8 £ za godzinę i wiele wskazuje na to, że coraz więcej firm w Londynie przyjmie tę zasadę. Opowiada się za tym obecny burmistrz Londynu, Boris Johnson. Czy ta zmiana poprawi wasze zarobki?
- Samo podniesienie stawki godzinowej niewiele zmieni, jeśli firmy pozostaną przy praktyce rozliczania pracowników nie z czasu pracy, ale z nieformalnego systemu pracy na akord. Wspomniałam o rozbieżnościach między zapisami w mojej umowie o pracę z zatrudniającą mnie agencją a praktyką, wymuszaną przez managerów hotelu. Można, oczywiście, formalnie podnieść minimalną stawkę godzinową, ale obawiam się, że wtedy pracodawcy zmniejszą swoje stawki płacenia „od sztuki” w ramach tego samego formalnego czasu pracy i np. w moim hotelu podniosą dziewczynom normę do minimum 17 pokoi dziennie, nadal za co najwyżej połowę nawet tej podniesionej stawki minimalnej, czyli, powiedzmy, 3,6 £ od pokoju. Formalnie będziemy wtedy zarabiać 64 £ dziennie, w praktyce ok. 62 £, a tak naprawdę nasze zarobki wciąż będą zależeć od dziennej normy posprzątanych pokoi, której już dziś nie jesteśmy w stanie wykonać. A więc znacznie mniej.
Dlaczego mniej?
Wystarczy policzyć sobie różnice w płacach między płacą za godziny, a pracą na akord. Według naszych umów, za czas pracy, powinniśmy zarabiać miesięcznie jakieś 912 £ brutto. Podaję zarobki w skali miesiąca, choć w Wielkiej Brytanii pensje wypłacane są co dwa tygodnie. Jak wspomniałam, w praktyce płacą nam „od pokoju” – po 3,04 £. Większość z nas jednak fizycznie wyrabia tylko posprzątanie najwyżej 10 pokoi dziennie, co oznacza na koniec miesiąca wypłatę w wysokości co najwyżej 608 £. Żeby wyrobić minimalną płacę, jesteśmy więc zmuszone zostawać w pracy dłużej.
Różne firmy w Londynie zaczynają się ostatnio uginać i podnoszą płacę minimalną.
Bardzo mnie to cieszy, ale samo podniesienie stawki minimalnej nie rozwiąże problemu. Szczególnie, że wielu londyńskich pracodawców broni się przed tą podwyżką twierdząc, że będą musieli z tego powodu zwolnić część pracowników. Zwolnienie części pracowników oznacza obciążenie innych, za tę samą bądź minimalnie podniesioną płacę, dodatkowymi obowiązkami, tymi, które dotąd wykonywali ci zwolnieni. I wracamy do punktu wyjścia dla pracowników. Dla pracodawców też, bo oni zawsze dbają o swoje zyski.
Czy twoje koleżanki i koledzy z pracy zdają sobie z tego sprawę?
- Nie bardzo. Oni nawet boją się głośno mówić o tym minimum, o podniesieniu stawek minimalnych, za które w większości pracują, nie mówiąc już o innych mechanizmach. Więcej, oni boją się mówić o tym między sobą prywatnie, tak bardzo są zastraszeni. Niedawno zgłosiło się do mnie – bo moją osobę nagłośniły media – kilka osób z innych działów hotelu, zainteresowanych założeniem związków zawodowych, których tutaj prawie nie ma. I to się odbywało w takiej konspiracji, jak w Polsce w czasach zaborów czy okupacji hitlerowskiej działalność Państwa Podziemnego czy tajnych kompletów. Gorzej nawet! Za okupacji Polacy mieli poczucie jakiejś solidarności, poczucie wspólnoty, a tutaj nie ma nic z tego! Ludzie są totalnie zatomizowani, nastawieni na rywalizację między sobą, skłóceni, to jest bezwzględny wyścig szczurów o zwykłe przetrwanie, jak w jakimś „Mad Maxie” czy innych antyutopiach. Zwykli ludzie boją się o swoje przetrwanie z dnia na dzień, o podstawowy byt, są sprowadzeni do roli gladiatorów walczących na śmierć i życie ku uciesze możnych i ich kaprysów. Londyn to jest specyficzne miasto. Piękne i błyszczące dla garstki wybranych, okrutne dla większości tzw. zwykłych ludzi. Ta mieszanka etniczna, wielu imigrantów, nadaje kulturowy koloryt temu miastu. Ale jak pod tym kątem spojrzymy na warunki pracy i wysokość płac, to jest to piekło, w którym koncerny wykorzystują to zróżnicowanie etniczne i narodowe przeciwko pracownikom.
W jaki sposób?
- To są bardzo proste metody. Po nagłośnieniu mojej walki przez media, dostaję wiele sygnałów na ten temat, wiele maili, w których ludzie opisują swoje historie, nie tylko z Londynu czy Wielkiej Brytanii. I ten wątek się przewija regularnie. Szczuje się ludzi przeciwko sobie, skłóca się pracowników tej samej branży czy nawet tego samego działu w firmie na podstawie różnic narodowych, rasowych, jakichś zaszłości historycznych, o których ci ludzie normalnie w ogóle by nie myśleli.
Jak to wygląda w praktyce?
Np. ogólnie branża usług w Londynie to jest szczucie przez pracodawców przeciwko sobie m.i.n. Polaków i Litwinów, czyli dwóch znaczących grup imigrantów zarobkowych w tym mieście. Nie wiem, na ile pracodawcy robią to świadomie, czy nie zdają sobie sprawy, że przez wiele lat Polska i Litwa miały wspólnych władców i były jednym państwem, będąc wspólnie potęgą na skalę Europy i świata? Znam historię i dla mnie moje koleżanki Litwinki są jak siostry, może kuzynki, ale rodzina. Kiedy czytam, jak pracodawcy w tzw. Starej Europie skłócają między sobą nie tylko Polaków i Litwinów, ale też innych imigrantów z tzw. państw Nowej UE, to zastanawiam się nad sensem tych szumnych deklaracji o solidarności Narodów Europy. O to też walczę. O równe traktowanie pracowników i po prostu ludzi. W praktyce, a nie tylko w teorii.
Walczysz więc o sprawę, która wykracza poza twój indywidualny problem?
- Teraz już tak. Jestem bardzo wdzięczna London Citizens oraz mojemu związkowi zawodowemu, United, za okazaną mi pomoc i wsparcie. W pojedynkę nie dałabym sobie rady, zwłaszcza że moja walka o przestrzeganie moich praw pracowniczych i godność trwa od kilku lat. Żaden pracownik w pojedynkę nie ma szans w starciu z pracodawcą, który zawsze jest stroną silniejszą, stroną, od której jesteśmy zależni ekonomicznie, przez co wiele osób się boi i czuje bezsilność. Dlatego tak ważne jest, żeby więcej osób odważyło się upomnieć o swoje prawa i sprawiedliwe traktowanie. Tylko działając razem będziemy silni i skuteczni. Uważam, że poprawa warunków pracy jednego pracownika nie rozwiązuje ogólnego problemu, kiedy źle traktowana jest większość pracowników. Dlatego nie walczę już tylko o siebie, często już nawet nie myślę o sobie. Nowe zasady, o które walczymy, muszą dotyczyć wszystkich pracowników, i to nie tylko z mojego hotelu a nawet całej branży, ale w ogóle wszystkich pracowników.
Czy to się uda na większą skalę?
- Nie wiem, ale bardzo mi na tym zależy. Przez to, że jesteśmy źle traktowani i źle opłacani zwykle zapominamy, jak bardzo nasza praca jest potrzebna innym ludziom, że jest potrzebna społeczeństwu, i że bez niej innym ludziom po prostu trudno byłoby funkcjonować na co dzień. Ktoś musi wykonywać tę pracę, bo ona jest innym potrzebna i nieprzypadkowo nosi nazwę „usługi”. Dlatego chcę mówić nie tylko o sobie, ale w ogóle o tysiącach pracowników usług, których praca jest tak potrzebna, a jednocześnie jest tak źle opłacana. Mam nadzieję, że mój przykład, moja walka, ośmieli też innych pracowników do upomnienia się o godne warunki pracy i pracy. Kiedy w Polsce w 1980 r. powstawała „Solidarność” też mało kto wierzył, że związek zawodowy będzie miał taką siłę, by skutecznie przeciwstawić się autorytarnej władzy. „Solidarność” odniosła sukces, bo do garstki odważnych dołączyły miliony. Bo największą i najskuteczniejszą bronią pracowników zawsze było poczucie solidarności, wspólne działanie, zjednoczenie się we wspólnej walce. Siłą pracodawców są pieniądze, przewaga ekonomiczna oraz często też prawna. My, pracownicy, mamy siebie, swoją solidarność. Niby to niewiele, ale bardzo dużo.
Dziękuję za rozmowę.
Za: http://socjalizmteraz.pl/archives/1183
Obrazy autorstwa Barbary Pokryszki można oglądać również na stronie – Barbara Pokryszka Art