Niewolnicy bananowych plantacji

Publicystyka

Jak wyglądają i smakują banany – wie zapewne każdy. Niewiele osób ma jednak okazję zobaczyć, co się dzieje z tymi tropikalnymi owocami, zanim trafią do naszych sklepów. Zainteresowanych zapraszam na „bananową wyprawę” do Ameryki Centralnej.

Kiedy otrzymuję od znajomego propozycję odwiedzenia firmy produkującej owoce cytrusowe na południu Belize, nie namyślam się ani chwili. Wsiadamy do jeepa i po chwili mkniemy po wyboistej, zakurzonej drodze. Mijamy równe rzędy drzewek pomarańczowych, wciągając w nozdrza ich przyjemny, słodki zapach. Słońce praży niemiłosiernie, ale silny wiatr od pobliskiego morza łagodzi upał, w innym razie temperatura byłaby nie do wytrzymania.

Po godzinie jazdy jesteśmy wreszcie na miejscu. W oddali widać szkółkę małych drzewek bananowych, osłoniętych siatką od nadmiernych promieni słonecznych. Z tego miejsca rośliny zostaną przeniesione na plantację, a następnie, w ciągu około ośmiu miesięcy od posadzenia, owoce będą gotowe na eksport.

Jak w saunie

Tutejszy tropikalny, wilgotny klimat działa na mnie usypiająco, spowalnia ruchy i utrudnia oddychanie. Kiedy zanurzamy się w gęsty, bananowy gąszcz, od razu robi mi się duszno, pot spływa po twarzy, a ubranie zaczyna lepić do ciała. Dziwię się, że można pracować w takich warunkach. Przed nami tymczasem gwatemalscy (w większości) emigranci sprawnie obcinają i transportują na wpół zielone jeszcze banany. Kiście bananowe są ogromne, ważą co najmniej kilkadziesiąt kilogramów.

Trzeba je na plecach przenieść z drzewa do pobliskiej kolejki linowej, która zawiezie owoce do pakowni. Jestem na plantacji zaledwie pięć minut, a już chcę stąd uciekać. Nawet nie próbuję podnieść gałęzi bananów, które dużo mniejsi ode mnie robotnicy zarzucają sobie szybko na barki. Wpół ugięci pod ciężarem, sprawnie wieszają owoce na hakach kolejki i spieszą do następnego drzewa. W ciągu dnia robią około stu takich rund.

Idziemy wzdłuż kolejki do pobliskiej hali, gdzie banany są selekcjonowane i myte. Podczas, gdy jedni pracownicy przebierają, inni czyszczą owoce. Te najlepsze, bez skazy, są przeznaczone na eksport, inne do wyrzucenia. Obok siebie, przy cementowych zbiornikach, stoją kobiety, które z zanurzonymi w zimnej wodzie rękami myją lepkie banany. Ręce mają czerwone, niektóre nawet posiniałe z zimna, od wielogodzinnej pracy i środków chemicznych. Mimo to kobiety mają uśmiechy na twarzach, bo częste żarty przerywają monotonię i trud zajęcia.

Zaraz po kąpieli banany otrzymują naklejki firmowe i są pakowane do kartonowych pudełek. Stąd już prosta droga do wielkich kontenerów, które statkiem popłyną prosto na rynek europejski, głównie do Wielkiej Brytanii. Tam, w specjalnych halach, zielone jeszcze banany, będą poddane dojrzewaniu przy pomocy mieszanki chemicznej. Po tym zabiegu ostatecznie trafią do sklepów i na targowiska.

Ciężka praca, niska płaca

Z zainteresowaniem słucham mojego znajomego, opowiadającego o produkcji bananów. Moją szczególną uwagę przyciąga jednak trudna sytuacja robotników, o której otwarcie opowiada. Praca przy produkcji bananów dostosowana jest ściśle do wymagań transportu morskiego. Konieczne jest przygotowanie owoców na eksport w ciągu trzech - czterech dni w tygodniu poprzedzających odpłynięcie statku. Jedna zmiana pracuje od ośmiu do dwunastu godzin dziennie, z krótkimi przerwami na papierosa i posiłek w środku dnia.

Czasami, żeby wypełnić wymagany plan wysyłki, muszą zostać aż do późnych godzin nocnych. Dostają dziennie około dziewięciu dolarów, w sumie niewiele ponad dwieście na miesiąc. Starają się utrzymać z tej niewielkiej pensji, pomimo częstych podwyżek cen żywności. A dodatkowo wysłać coś wielodzietnej rodzinie.
Nie każdy decyduje się na pracę przy bananach. W Belize oferowane są jednak wyższe płace niż w sąsiednich krajach, co przyciąga rocznie setki emigrantów sezonowych i stałych. Większość pochodzi z sąsiedniej Gwatemali, ale są również mieszkańcy Hundurasu, Salwadoru, czy Nikaragui.

Staram się zapamiętać i zanotować wszystkie szczegóły produkcji. Dokładne liczby umykają mi jednak z pamięci wobec dużo ważniejszych informacji, którymi robotnicy dzielą się ze mną coraz otwarciej. Na szczęście, moja dobra znajomość hiszpańskiego ośmiela moich rozmówców i pozwala mi zrozumieć większość z tego, o czym mówią. Zagadnięci o warunki pracy, twierdzą, że zarobki w przemyśle cytrusowym są w porównaniu z innymi branżami bardzo niskie.

Kiedy zaś przemysł ten przeżywa problemy, ze względu na konkurencyjnych producentów z Azji, sytuacja pracowników staje się krytyczna. W okresach kryzysowych dla przemysłu cytrusowego w Belize zdarza się, że firmy nie płacą wynagrodzenia przez kilka miesięcy. Pomimo tego robotnicy nie mają wielkich szans na poprawę swojej sytuacji, negocjacje lub strajki. „Szef bananowy” ma tutaj więcej do powiedzenia niż premier - tutejsza głowa państwa. Produkcja cytrusów na eksport jest przecież głównym filarem gospodarki kraju, przynoszącym największe zyski. Chętnych do pracy nigdy nie brakuje. Kiedy jeden niezadowolony pracownik odejdzie, na jego miejsce czeka już dziesięciu innych.

Dzieci z... bananów

Podczas naszej rozmowy porusza mnie głównie informacja o sytuacji kobiet. Już od najmłodszych lat, zmuszone są do szukania zarobku. Z obawy przed utratą pracy, wiele z nich rzadko decyduje się na urlop macierzyński. Mówią żartem, że niektóre z ciężarnych odchodzą ze stanowiska pracy tylko w momencie samego porodu. I wracają szybko, aby z niemowlakiem w chuście na plecach kontynuować zajęcie. Anegdota ta nie wzbudza we mnie wesołości. Zdaję sobie powoli sprawę, jak w rzeczywistości wygląda życie tutejszych ludzi, a głównie kobiet. Pochodzą często z rodzin wielodzietnych, gdzie dziesięcioro lub więcej dzieci to norma. I normą jest również, że jest to rodzina bez „stałego” ojca. Wielu mężczyzn bowiem emigruje w poszukiwaniu pracy za granicę. Wielu nie wraca już do swojej rodziny, zakładając nową, w nowym miejscu pobytu.

Warunki, w jakich żyją robotnicy bananowi w Belize, bywają bardzo trudne. Niektóre siedliska pozostają nadal bez światła i bieżącej wody. Zaspokajanie innych podstawowych potrzeb, jak opieka medyczna czy edukacja, jest również znacznie ograniczone. W momencie, kiedy słyszę o tym, rośnie moje zdziwienie. Jestem pewna, że czytałam w lokalnej gazecie o znacznych dotacjach Unii Europejskiej dla poprawy sytuacji socjalnej wśród pracowników przemysłu bananowego...

Opuszczam gorącą plantację bananów z odczuciem ulgi, ale też z jakimś wewnętrznym niesmakiem. W myślach analizuję doświadczenia mijającego dnia. Wbrew oczekiwaniom, moja „wyprawa bananowa” stała się nauką o społeczeństwie Ameryki Centralnej i jego problemach. Trudno jest mi o nich zapomnieć w moim komfortowym mieszkaniu.

Banany mają teraz dla mnie zupełnie inny „smak”. Jest to smak zniszczonych rąk kobiet i nieprzespanych nocy podczas pakowania czy nawet ten niezdrowy smak niewystarczającej na życie zapłaty za ciężką pracę na plantacji. A mimo tego kupuję ich więcej. Może w ten sposób pomogę komuś zarobić na codzienny, skromny posiłek – miskę grochu i placek z kukurydzy.

Luiza Majorga

Tekst ukazał się na stronie Wiadomości24.

Dodaj nową odpowiedź



Zawartość tego pola nie będzie udostępniana publicznie.


*

  • Adresy www i e-mail są automatycznie konwertowane na łącza.
  • Możesz używać oznaczeń [inline:xx] żeby pokazać pliki lub obrazki razem z tekstem.
  • Dozwolone znaczniki HTML: <a> <em> <strong> <cite> <ul> <ol> <li> <blockquote> <small>
  • Znaki końca linii i akapitu dodawane są automatycznie.