Piotr Kropotkin: Pragnienie zbytku
(nauka i sztuka przed i po rewolucji anarchistycznej)
Człowiek nie jest wszakże istotą, którą sprawy jedzenia, picia i znalezienia schroniska, mogłyby w zupełności zadowolić. Gdy zaspokoi swe potrzeby materialne z niemniejszą siłą budzą się w jego duszy pragnienia, którym można by dać miano artystycznych. Ilu ludzi, tyle pragnień. W miarę rozwoju cywilizacji i indywidualności ludzkiej – pragnienia te coraz bardziej się różnicują.
Dziś nawet spotkać można wiele osób płci obojga, które wyrzekają się rzeczy najniezbędniejszych dla jakiegoś drobnego przedmiotu zbytku, przyjemności, zadowolenia umysłowego lub materialnego. Chrześcijanin, asceta potępia potrzeby zbytku, ale w rzeczywistości właśnie te drobiazgi przerywają monotonność życia i uprzyjemniają je. Czy wobec nieuniknionych utrapień życie byłoby co warte, jeśliby człowiek nie miał, od czasu do czasu, poza pracą codzienną, przyjemności, odpowiadających jego upodobaniom?
Jeśli pragniemy rewolucji społecznej, to niewątpliwie dlatego, by przede wszystkim ogółowi zapewnić chleb, by przekształcić ten obmierzły porządek rzeczy, gdzie zdrowi muszą próżnować, gdy nie znajdą fabrykanta, który chciałby ich wyzyskiwać, a całe rodziny robotnicze umierają przedwcześnie z braku opieki, odpowiedniego pożywienia i mieszkania. Pragniemy rewolucji, by wreszcie położyć kres wszystkim krzywdom i niesprawiedliwościom.
Oczekujemy wszakże od rewolucji jeszcze czegoś innego. Obecnie robotnik, zmuszony do ciężkiej walki o byt, pozbawiony jest owych wzniosłych rozkoszy, najwyższych, jakie są dostępne dla człowieka, które daje wiedza i sztuka, a zwłaszcza twórczość naukowa i artystyczna. Właśnie dlatego, by te dziedziny, będące dotychczas przywilejem niewielu, udostępnić wszystkim, by zapewnić wolny czas, niezbędny dla rozwoju zdolności umysłowych – rewolucja musi każdemu dostarczyć chleba powszedniego. Czas wolny, oto – zaraz po chlebie – nasz cal najwyższy.
Naturalnie, że obecnie, gdy setkom istot ludzkich brak rzeczy najniezbędniejszych, zbytek jest zbrodnią; istnienie zbytku okupuje się dziś przymieraniem z głodu dziecka robotniczego! Ale w społeczeństwie, gdzie nie będzie głodnych, potrzeby, które dziś wydają się pragnieniem zbytku, będą odczuwane daleko żywiej. A ponieważ ludzie zawsze różnić się będą pomiędzy sobą (rozmaitość gustów i potrzeb jest główną rękojmią postępu ludzkości), zawsze będą istnieć – i jest pożądane, by istniały – jednostki, których potrzeby wybiegają w którymkolwiek kierunku ponad poziom przeciętny.
Wszyscy ludzie, na przykład, nie potrzebują teleskopu, gdyż nawet wówczas, gdy wykształcenie będzie powszechne, znajdą się tacy, którzy mieć będą większe upodobanie do studiów mikroskopowych, niż do badań astronomicznych. Jedni ukochali rzeźbę, drudzy malarstwo; ten pragnie fortepianu, tamtego zadowala fujarka. Dziś człowiek, odczuwający potrzeby artystyczne, nie jest w stanie ich zaspokoić, jeżeli nie odziedziczył znacznego majątku, lecz pracując wytrwale, zdobywając kapitał intelektualny, który otwiera mu drogę do jakiegoś „wolnego zawodu”, nie traci nigdy nadziei, że będzie kiedyś mógł mniej lub bardziej zaspokajać swe upodobania.
Koncepcji idealnego społeczeństwa komunistycznego zarzucano nieraz to właśnie, że uwzględnia jedynie materialną stronę życia: „Będziecie mieli, może, dość chleba dla wszystkich – powiadają nam, ale brak będzie w waszych magazynach komunalnych pięknych obrazów, przyrządów optycznych, mebli wykwintnych, strojów, słowem, tych tysięcy przedmiotów, które zaspokajają nieskończenie różnorodne upodobania ludzkie. Chcecie pozbawić członka gminy możności posiadania czegokolwiek innego poza chlebem i mięsem, którym komuna będzie wszystkich obdzielać, wraz z szarym płótnem, w które chcecie odziać wszystkie wasze obywatelki”.
Oto jest zarzut, który staje przed każdym systemem komunistycznym; zarzut którego nie mogli nigdy zrozumieć założyciele młodych społeczeństw w Ameryce. Sądzili oni, że wszystko jest w porządku, gdy komuna zaopatrzy stowarzyszonych w dostateczną ilość sukna na odzież, oraz, gdy wybuduje salę koncertową, gdzie „bracia” będą mogli od czasu do czasu posłuchać muzyki, lub odegrać jakąś sztukę teatralną. Nie brali pod uwagę, że zmysł artystyczny istnieje zarówno w duszy rolnika, jak w duszy burżuja i że, aczkolwiek wrażliwość artystyczna zmienia się w zależności od poziomu kulturalnego, to jednak istota jego pozostaje zawsze ta sama. Na próżno Komuna zapewniała każdemu wspólny posiłek, daremnie usuwała ze szkoły wszystko, co mogło sprzyjać rozwojowi indywidualności, bezskutecznie zalecała czytanie biblii, jako jedynej lektury – upodobania indywidualne ujawniały się w powszechnym niezadowoleniu. Wszczynały się drobne kłótnie o to, czy nabyć fortepian, czy przyrządy fizyczne. Źródła postępu zamierały. Komuna mogła istnieć pod warunkiem, że wszelkie poczucie indywidualności, wszelkie upodobania artystyczne, wszelki pierwiastek rozwoju – zostanie zabity w duszach jej członków.
Czyżby i wspólnota anarchistyczna miała pójść ta samą drogą? Oczywiście, nie, o ile tylko uwzględni wszelkie przejawy i skłonności ducha ludzkiego i szukać będzie dróg do ich zaspokajania, wytwarzając jednocześnie wszystko, co jest niezbędne dla życia materialnego człowieka.
Gdy myślimy o otchłaniach otaczającej nas nędzy i cierpień, gdy słyszymy rozdzierające pieśni robotników bezrobotnych, przeciągających ulicami w poszukiwaniu pracy – wyznajemy szczerze, że czujemy wstręt do dysput nad sprawą, jak radzić sobie będzie społeczeństwo przyszłe, gdzie wszyscy będą mieli, co jeść, gdy ktoś zapragnie serwskiej porcelany, lub szat aksamitnych.
Pierwszy impuls dyktuje nam taką odpowiedź: „Zapewnijmy najpierw chleb, a co do porcelany i aksamitów to zobaczymy później”.
Ponieważ jednak niepodobna zaprzeczyć, że poza chlebem, człowiek odczuwa inne jeszcze potrzeby i ponieważ potęga Anarchii tkwi właśnie w tym, iż obejmuje wszystkie zdolności i pragnienia ludzkie, i wszystkie namiętności, nie pomijając żadnej, chcemy powiedzieć w paru słowach, w jaki sposób w społeczeństwie przyszłości mogłyby być zaspokajane umysłowe i artystyczne potrzeby człowieka.
Pracując po cztery lub pięć godzin dziennie do 45 lub 50 roku życia, człowiek, jak powiedzieliśmy wyżej, mógłby z łatwością wyprodukować wszystko, co jest niezbędne dla zapewnienia społeczeństwu dobrobytu.
Dziś pracuje się przy maszynie nie pięć, ale dziesięć godzin dziennie, a dni pracy w roku jest trzysta – i tak przez całe życie. Wynika stąd zrujnowanie zdrowia i przytępienie umysłu. Tymczasem, gdy jest możność zmiany zajęć, a zwłaszcza, gdy praca fizyczna przeplata umysłową, człowiek chętnie i bez uczucia znużenia oddaje się pracy po dziesięć i dwanaście godzin. Jest to zjawisko normalne. Człowiek, który przez cztery, czy pięć godzin pracuje dla zaspokojenia niezbędnych potrzeb życiowych, użyje reszty czasu według własnego upodobania. I właśnie te pięć lub sześć godzin dadzą mu możność, przy współpracy innych, zapewnienia sobie wszystkiego, czego pragnie, poza rzeczami niezbędnymi, dostarczanymi wszystkim przez komunę.
Każdy więc wykona najpierw, na polu czy w fabryce, prace, którą winien jest społeczeństwu i która stanowi jego udział w produkcji ogólnej, a drugą połowę dnia, tygodnia, czy roku zużyje na prace dla zaspakajania swych potrzeb artystycznych i naukowych.
Powstaną tysiące stowarzyszeń, odpowiadających wszelkim upodobaniom i najróżnorodniejszym potrzebom. Pragniesz, na przykład, poświęcić się literaturze. W tym celu przystąpisz do zrzeszenia, obejmującego pisarzy, zecerów, drukarzy, drzeworytników i rysowników, którym przyświeca cel spólny: rozpowszechnianie wyznawanych idei.
Dziś autor wie, iż znajdzie się zawsze bydle juczne – robotnik, który za marną płacę podejmie się wydrukowania jego pracy; ale nie troszczy się wcale o poznanie warunków, w jakich odbywa się ta praca. Jeżeli zecer zatruje się pyłem ołowianym, jeśli chłopak, obsługujący tłocznię drukarską, umrze wskutek wyczerpania – czyż nie znajdą się na ich miejsce inni nędzarze?
Ale gdy nie będzie głodomorów, zmuszonych sprzedawać swą pracę za marne wynagrodzenie, gdy wczorajsza ofiara wyzysku, otrzymawszy wykształcenie, zechce własne idee przelewać na papier i publikować je, literaci i uczeni, radzi nie radzi, będą musieli zrzeszać się w celu drukowania swych utworów. Dopóki pisarz wiedzieć będzie w bluzie robotniczej i w pracy ręcznej symbol niższości, dopóty dziką wydawać mu się będzie myśl własnoręcznego składania i drukowania swej książki. Czyż dla wytchnienia po pracy nie ma sal gimnastycznych i klubów? Ale gdy zniknie piętno poniżenia, ciążące na pracy ręcznej, gdy wszyscy będą czynić użytek ze swych rąk, nie mający na kogo zwalić pracy fizycznej – wówczas literaci i ich wielbiciele płci obojga nauczą się bardzo prędko sztuki posługiwania się winkielakiem zecerskim, a, pracując wspólnie nad drukowaniem swego ulubionego dzieła, poznają radość oglądania go w dziewiczej czystości, wychodzącego spod maszyny rotacyjnej. A te wspaniałe maszyny – narzędzia tortury dzieci, obsługujących je od rana do wieczora – staną się źródłem radości dla tych, którzy się będą nimi posługiwać dla rozpowszechnienia myśli ulubionego autora.
Czy literatura straci na tym? Czy poeta przestanie być poetą, gdy popracuje w polu, lub przyczyni się własnoręcznie do wydrukowania swej książki? Czy powieściopisarz, który otrze się z bliska o robotnika w fabryce lub w lesie przy wytyczaniu drogi, straci przez to znajomość serca ludzkiego? Zadać te pytania – to znaczy odpowiedzieć na nie.
Zapewne, niektóre książki będą szczuplejsze, ale za to więcej w nich będzie treści. Mniej będzie makulatury, ale to, co wyjdzie z druku, będzie daleko pilniej czytywane i lepiej oceniane. Książka mieć będzie szersze koło czytelników, bardziej wykształconych, bardziej zdolnych do jej zrozumienia i oceniania.
Zresztą sztuka drukarska, która od czasów Gutenberga, zrobiła tak małe postępy, znajduje się jeszcze w niemowlęcym okresie rozwoju. Żeby złożyć to, co zostało napisane w przeciągu dziesięciu minut – potrzeba jeszcze dwóch godzin czasu.
O, gdyby każdy autor brał czynny udział w drukowaniu swoich dzieł, jakież olbrzymie postępy uczyniłoby już dotychczas drukarstwo! Z pewnością nie posługiwalibyśmy się ruchomymi czcionkami z XVII wieku. Czy wszystko jest czczym marzeniem? Bynajmniej, zwłaszcza dla tych, co umieją patrzeć i myśleć. Dziś życie samo prze w tym kierunku.
Czyż to utopia przypuszczać, że, w społeczeństwie, którego wszyscy członkowie będą wytwórcami, dostatecznie wykształconymi, aby w wolnym czasie po krótkiej pracy obowiązkowej, oddawać się nauce i sztuce, ludzie zrzeszać się będą dla drukowania własnych utworów. Przy czym każdy współdziałać będzie czynnie w tej pracy.
Już dziś naliczyć można setki tysięcy rozmaitych związków i towarzystw naukowych, literackich i innych. Są to związki dobrowolne, zawierane przez ludzi, interesujących się daną gałęzią wiedzy, w celu ogłaszania swych prac. Autorzy zbiorowych wydawnictw towarzystw naukowych nie pobierają zazwyczaj honorarium. Wydawnictwa zbiorowe nie są sprzedawane, rozsyła się je bezpłatnie do wszystkich zakątków kuli ziemskiej do towarzystw, uprawiających tę samą lub pokrewną gałąź wiedzy. Jedni członkowie zamieszczają w organie towarzystwa krótką notatkę o jakimś spostrzeżeniu, inni ogłaszają w nim obszerne prace, owoce badań długoletnich, dla innych wreszcie prace owe posłużą za punkt wyjścia do nowych poszukiwań. Są to więc zrzeszenia autorów i czytelników dążących do wspólnego celu – do twórczej pracy w danej dziedzinie.
*
Wprawdzie towarzystwo naukowe – tak samo jak dziennik jakiegoś bankiera, zwraca się do wydawcy, który najmuje robotników dla dokonania druku. Ludzie pracujący w zawodach tzw. wyzwolonych, gardzą pracą ręczną, odbywającą się dziś, istotnie, w warunkach okropnych. Atoli społeczeństwo, które każdemu ze swych obywateli udostępni wyższe wykształcenie, filozoficzne i naukowe, potrafi zorganizować pracę ręczną w taki sposób, że przestanie być ona przekleństwem, a stanie się chlubą ludzkości. Wówczas zrzeszenie naukowe będzie związkiem badaczy, miłośników i robotników, z których każdy znać będzie jakieś rzemiosło, a wszyscy interesować się będą wiedzą.
Jeżeli, na przykład, podmiotem zainteresowania jest geologia, to wszyscy będą współdziałać w badaniu pokładów ziemi, każdy dorzuci swą pracę do wspólnych poszukiwań. Dziesięć tysięcy badaczy, zamiast stu, zdziała więcej w ciągu roku, niż dziś dokonuje się w ciągu lat dwudziestu. A gdy chodzić będzie o sprawozdanie z prac zbiorowych, znajdzie się dziesięć tysięcy ludzi biegłych w rozmaitych rzemiosłach do sporządzania map i rysunków, do złożenia tekstu i odbicia. Radośnie poświęcą wszyscy swój czas wolny wspólnym badaniom w lecie, a pracy w drukarni w zimie. A gdy prace ukażą się w druku, znajdzie się zamiast stu – dziesięć tysięcy czytelników, żywo interesujących się wspólnym dziełem.
Samo życie zresztą wskazuje nam te drogę. Gdy Anglia zapragnęła mieć wielki słownik języka angielskiego, to nie czekała na nowego Littre`go , któryby życie tej pracy poświęcił. Odwołano się do ochotników i tysiące osób zgłosiło się, by dobrowolnie i bezpłatnie wertować biblioteki. W ciągu niewielu lat ukończono olbrzymią pracę, na którą nie starczyłoby życia jednego człowieka. Ten sam duch ujawnia się niemal na każdym polu pracy umysłowej i tylko niedostateczna znajomość ludzkości sprawia, że się nie dostrzega w tych próbach pracy zbiorowej zapowiedzi przyszłości. Aby jednak takie dzieło jak słownik angielskiego miało istotnie charakter pracy zbiorowej, trzeba by w podobny sposób zorganizować nie tylko pracę umysłową, ale i ręczną (autorów, drukarzy, korektorów, itp.). Przykłady połączenia pracy umysłowej z ręczną daje już prasa socjalistyczna. Często zdarza się widzieć tam autora składającego i odbijającego własny artykuł dla jakiegoś pisma bojowego. Są to drobne, mikroskopijne próby, ale wskazują one drogę przyszłości.
Jest to droga wolności. W społeczeństwie jutra, gdy jednostka będzie miała coś pożytecznego do powiedzenia, gdy zechce ujawnić ideę, wybiegającą poza utarte poglądy wieku, nie będzie potrzebowała poszukiwać nakładcy, który zgodzi się wyłożyć potrzebny kapitał. Znajdzie współpracowników wśród ludzi, którzy umieją pracować ręcznie, potrafią jednocześnie oceniać doniosłość nowego dzieła. Wspólnie wydrukują książkę czy czasopismo.
Literatura i dziennikarstwo przestaną być środkiem wzbogacania się cudzym kosztem. Czy wśród literatów i dziennikarzy znajdzie się choć jeden człowiek, któryby z głębi duszy nie tęsknił do epoki wyzwolenia się literatury od jej wszystkich dotychczasowych protektorów, od obecnych wyzyskiwaczy, oraz od publiczności, która, z wyjątkiem nielicznych, ceni ją tylko za banalność i za zdolność przystosowywania się do złego smaku mieszczaństwa?
Literatura i nauka zajmą właściwe miejsce w dziele rozwoju ducha ludzkiego, wówczas dopiero, gdy wyzwolą się z wszelkiej zależności finansowej, gdy będą wyłącznie uprawiane przez tych i dla tych, którzy odnoszą się do nich z pietyzmem.
*
Literatura, nauka i sztuka winny być obsługiwane przez osoby, zgłaszające się dobrowolnie. Tylko pod tym warunkiem wyzwolą się spod przytłaczającego je potrójnego jarzma: kapitału, państwa i miernoty mieszczańskiej.
Skąd uczony czerpie dzisiaj środki do prowadzenia badań naukowych? Musi ubiegać się o pomoc państwową, którą zresztą na stu kandydatów otrzymuje jeden. Na pewno liczyć na nią może ten tylko, kto się zobowiąże kroczyć utartymi, uświęconymi przez tradycję, drogami. Wystarczy przypomnieć sobie jak Akademia francuska potępiała teorie Darwina, jak Akademia petersburska odtrąciła Mendelejewa, a Towarzystow Królewskie w Londynie odmówiło wydrukowania pracy Joule`a jako nienaukowej – pracy zawierającej określenie mechanicznego równoważnika ciepła.
Oto dlaczego nie w akademiach i uniwersytetach powstawały wielkie prace naukowe, wszystkie odkrycia przełomowe. Dokonali tego ludzie, albo dostatecznie zamożni, by zachować swą niezależność, jak Darwin i Lyell, albo też biedacy, którzy rujnowali swe zdrowie, pracując w niedostatku, a często w nędzy. Nie mając laboratoriów, nie posiadając środków na niezbędne przyrządy i książki, tracili daremnie masę czasu, a jednak nie porzucili swej pracy i nie jeden z nich umarł w nędzy. Imię ich – legion.
Zresztą system zapomóg rządowych jest tak wadliwy, że nauka wszystkich czasów usiłowała się od niego wyzwolić. Dlatego to Europa i Ameryka pokryte są przez tysiące towarzystw naukowych, zorganizowanych i utrzymywanych przez osoby prywatne. Niektóre z nich rozwinęły się tak potężnie i zdołały zgromadzić tak cenne skarby naukowe, że wszystkie środki towarzystw, subwencjonowanych przez państwo, a nawet bogactwa bankierów nie wystarczyłyby dla ich zakupu. Żadna z naukowych instytucji państwowych nie może się, na przykład, równać z towarzystwem zoologicznym w Londynie utrzymywanym z dobrowolnych składek i darów. Okazy zoologiczne, których tysiące zapełniają ogród tego towarzystwa, nie pochodzą z kupna, lecz przysyłane są przez inne towarzystwa naukowe, przez podróżników i badaczy z całego świata. Pewnego dnia, na przykład towarzystwo zoologiczne w Bombaju przysyła słonia, to znów zoologowie egipscy nadeślą hipopotama lub nosorożca – i te wspaniałe dary – ptaki, płazy, kolekcje owadów napływają codziennie ze wszystkich zakątków świata. Częstokroć podarowany zostaje okaz, którego nie można by nabyć za żadne skarby świata, np. jakieś zwierzę, złapane przez podróżnika z narażeniem życia, lub zwierzę, do którego się ktoś przywiązał, jak do rodzonego dziecka i ofiarowuje je towarzystwu, licząc, że znajdzie tam ono dobrą opiekę. Opłaty pobierane od niezliczonych zastępów zwiedzających wystarczają na pokrycie kosztów utrzymania tej olbrzymiej menażerii.
Jednego tylko brak zarówno ogrodowi zoologicznemu w Londynie, jak i innym instytucjom tego rodzaju, brak, mianowicie, świadczeń na rzecz instytucji w formie dobrowolnej pracy. Przy czym dozorcy i bardzo liczni pracownicy tego ogromnego zakładu nie są uznani za członków towarzystwa. Na członków natomiast zapisują się ludzie jedynie dlatego, aby móc umieścić na swych biletach wizytowych kabalistyczne litery FZS (Fellow Zoological Society – członek towarzystwa zoologicznego). Słowem brak tam ducha braterstwa i solidarności.
To, co powiedzieliśmy o uczonych stosuje się w ogóle i do wynalazców. Któż nie wie, ile cierpień kosztowało każde niemal wielkie odkrycie. Noce bezsenne, nędza rodziny, brak narzędzi i materiałów dla doświadczeń, oto dzieje niemal wszystkich twórców jedynie cennego dorobku cywilizacji naszej, z którego możemy być uzasadnienie dumni.
Cóż jednak uczynić należy, aby wyzwolić się z tych warunków, które wszyscy zgodnie potępiają? Wprowadzono system opatentowywania wynalazków – i wiemy jakie dał rezultaty. Przymierający z głodu wynalazca sprzedaje patent za bezcen, a ten, kto jedynie wyłożył kapitał, zgarnia zyski, nieraz bardzo znaczne. Oprócz tego patent zmusza wynalazcę do pracowania w odosobnieniu, do trzymania wyników swych badań w tajemnicy, dzięki czemu okazują się one częstokroć spóźnione lub jałowe. Tymczasem jakaś prosta myśl, rzucona przez kogoś innego o umyśle nie tak zaabsorbowanym przez jedną ideę, wystarcza niekiedy do uczynienia wynalazku owocowym i praktycznym. Jak wszelkie w ogóle ograniczenia przymusowe – patenty tamują rozwój i postęp przemysłu.
Teoretycznie patent jest krzyczącą niesprawiedliwością, albowiem myśl ludzka nie może być patentowana, w praktyce zaś stał się jedną z wielkich przeszkód dla szybkiego rozwoju wynalazków.
Dla rozwoju ducha wynalazczości potrzebne jest przede wszystkim przebudzenie myśli, niezbędną jest śmiałość pomysłów, to jest cechą umysłu, którą właśnie cały nasz system wykształcenia tłumi. Potrzeba dalej, by oświata, rzucana pełnymi garściami, powiększyła stokrotnie liczbę badaczy, a także, by istniała świadomość, że wynalazki przyczyniają się do postępu ludzkości. Niemal wszyscy wielcy dobroczyńcy ludzkości czerpali właśnie swój entuzjazm z wiary, aczkolwiek nieraz złudnej, w pożyteczność swych prac.