Rozpędzić G8

Publicystyka

Na szczycie przywódców 7 najbardziej rozwiniętych państw świata i Rosji w Heiligendamm było jak zawsze. Przez kilka dni światowe media relacjonowały festiwal rozmów plenarnych i kuluarowych konsultacji, oficjalnych komunikatów i przyjacielskich przechadzek prezydentów, konferencji prasowych i zgodnych oświadczeń. Uśmiechy na zdjęciu rodzinnym zrobionym na koniec obrad mają świadczyć o wzajemnym zrozumieniu przywódców gwarantujących, że wszystko na tym najlepszym ze światów idzie w dobrą stronę. Niemieckie władze zrobiły wiele, aby nic nie zepsuło dobrego samopoczucia znamienitym gościom. Kosztem 93 mln euro zmobilizowano 16 tysięcy policjantów, wzniesiono kilkunastokilometrowy mur i wiele zapór szczelnie oddzielających ich od świata, o losach którego mieli decydować. Federalny Urząd Bezpieczeństwa zadbał, by uszu wielkich tego świata nie drażniły żadne zgrzyty, żadne okrzyki wznoszone przez dziesiątki tysięcy demonstrantów. Już na kilka tygodni przed szczytem usiłowano ich uciszyć; najpierw dokonując serii nalotów i rewizji w lokalach lewicowych organizacji, redakcji i mieszkaniach prywatnych działaczy podejrzewanych o niecne intencje, a później zakazując największych demonstracji (i łamiąc tym samym konstytucję RFN). Ciekawe, że urzędowi obrońcy praw człowieka, zawsze gotowi do potępień Białorusi, Iranu czy Syrii, tym razem nie byli zbyt oburzeni. Czyżby państwa nazywające się demokratycznymi były zwolnione z obowiązku stosowania zasad demokracji?

A jednak nie udało się spacyfikować protestów. Ponad sto tysięcy ludzi obległo nadmorski kurort, by zademonstrować sprzeciw wobec globalnych niesprawiedliwości, za które współodpowiedzialność spada na elity państw G8. Podczas walk ulicznych, które wybuchały kilkakrotnie i podczas brutalnych represji policyjnych, które trwały nieprzerwanie, media beztrosko szafowały mianem chuliganów. Wydaje się jednak, że obdarzały nim niewłaściwych ludzi. I nie chodzi tu tylko o wiele dowodów wskazujących, że to policja prowokowała przemoc. Problem w tym, że szkody, jakie mogą wyrządzić radykalni demonstranci, są niczym w porównaniu z tymi wyrządzanymi przez przywódców G8. Rzecz jasna nie mamy zamiaru nazywać gości Angeli Merkel chuliganami. Tego, co robią George W. Bush i Tony Blair w Iraku i Afganistanie, a Władimir Putin w Czeczenii nie da się przecież określić mianem chuligaństwa.

W samej idei tych spotkań jest coś perwersyjnego. Oto najbogatsi spotykają się, by decydować o losach biednych. Chętnie przedstawiają się jako liderzy globalnej demokracji i postępu. Cóż z tego, jeśli ich spotkanie jest kpiną z demokracji a promowane rozwiązania zagrażają najważniejszym zdobyczom społecznym. Czy można sobie wyobrazić coś bardziej niedemokratycznego, niż ten klub prezydentów z najwyższej półki, wybranych w krajach zamieszkiwanych przez zaledwie 14% ziemskiej populacji, którzy uzurpują sobie prawo do podejmowania decyzji dotyczących całej ludzkości? Czy faktu tego nie potęguje okoliczność, że do stołu obrad łaskawie dopuszcza się arbitralnie wybranych przedstawicieli biednego Południa planety? Czy wreszcie towarzyszący spotkaniom pokaz siły i pogardy dla prawa do demonstrowania nie przekonuje, że mamy do czynienia z bezwstydną ostentacją władzy, która „wyzwoliła się” spod kontroli społeczeństw i pozostaje lojalna już tylko wobec logiki maksymalizacji zysku dominujących sektorów kapitału?

A może jednak braki demokracji rekompensuje dobra wola i zaangażowanie polityków? W Heiligendamm przywódcy po raz pierwszy zajęli się kwestiami ekologicznymi. Konkretnie zagrożeniem globalnym ociepleniem i sposobami zapobieżenia nadciągającej katastrofie. Nawet poobijany klęskami w Iraku, Afganistanie i wyborach do kongresu prezydent Bush musiał spuścić z tonu. Jeżeli jeszcze kilka lat temu Biały Dom nie chciał słyszeć o podporządkowaniu się postanowieniom protokołu z Kioto, to obecnie na wszelkie sposoby usiłuje zatrzeć niedobre wrażenie stworzone swą ówczesną postawą. Wprawdzie Bush zdobył się tylko na niewiele znaczące ogólniki, ale przynajmniej werbalnie uznał wagę ograniczenia emisji gazów cieplarnianych. Alterglobaliści, którzy od wielu lat usiłują zmusić największe państwa do zajęcia się problemami ekologicznymi, powinni być zadowoleni. Niestety, sytuacja nie wygląda tak różowo. Dotychczasowe doświadczenia ze szczytami G8 pokazują, że droga od najbardziej nawet szumnych obietnic do realizacji zawartych w nich postulatów jest trudna, a zwykle niemożliwa. Sytuacja przypomina wydarzenia sprzed dwóch lat, gdy podczas szczytu w szkockim Gleneagles szefowie G8 zajęli się kwestią redukcji zadłużenia najbiedniejszych państw świata. Także i wtedy wydawało się, że wieloletnie działania ruchów społecznych przyniosły efekty, że oddolna presja zmusiła wreszcie wielkich tego świata do zmiany polityki gospodarczej, do odejścia od nieludzkich reguł narzucanych najbiedniejszym i darowania przynajmniej części zadłużenia. Jedna z najbardziej zasłużonych w dokumentowaniu i zwalczaniu globalnej nędzy organizacji – londyński Oxfam – ogłosiła wtedy wielki sukces. Pamiętajmy, że liderzy G8 obiecali bardzo niewiele: anulowanie zadłużenia kilku państwom Afryki subsaharyjskiej oraz zwiększenie pomocy o 25 mld. Mimo symbolicznego charakteru tego gestu, uznano go za punkt zwrotny i zapowiedź dalszych działań. Po dwóch latach okazało się, że prezentowana wówczas przez Oxfam wiara w dobre intencje przywódców była grubą naiwnością. Kilka tygodni temu organizacja oskarżyła G8 o niewywiązywanie się z zobowiązań, okazało się bowiem, że do potrzebujących dotarła zaledwie połowa zadeklarowanej pomocy. Tymczasem na południu Europy wyrasta system zapór i murów, mających zatrzymać afrykańskich imigrantów. Co roku setki z nich toną w Morzu Śródziemnym. W tej sytuacji cierpliwość straciły nawet rockowe gwiazdy, których obecność miała uwiarygodnić dobrą wolę przywódców G8. Jeszcze przed spotkaniem w Heiligendamm lider U2 Bono ostro posprzeczał się z Angelą Merkel, a w trakcie trwania szczytu wraz z Bobem Geldofem oświadczył, że G8 to „banda kłamców”.

Czy za kilka lat tak samo ocenimy obietnicę przyznania głodującej Afryce dodatkowych 60 mld złożoną w niemieckim kurorcie? Doświadczenia z Gleneagles każą traktować ustalenia szczytów G8 z bardzo dużym dystansem. Sam fakt wybrania Afryki na beneficjanta nowej pomocy jest bardzo wymowny. Gesty w stosunku do czarnego lądu po prostu najmniej kosztują. Spośród ok. 340 mld dolarów, które rokrocznie przepływają z budżetów państw rozwijających się do kas banków Zachodu z tytułu spłaty odsetek od zaciągniętych długów na Afrykę przypada ledwie 13 mld. Na anulowanie długów nie mogą liczyć płacący najwięcej: Brazylia, Argentyna, Meksyk, państwa Azji i części Europy Wschodniej. Kraje te już dawno spłaciły swe długi. Niestety gwałtowny wzrost oprocentowania na początku lat 80-tych wepchnął je w pętlę odsetek. Jeżeli suma zadłużenia w roku 1980 wynosiła 540 mld dolarów, to w 2001 roku wzrosła do 2,5 biliona (2500) dolarów. Tylko w ciągu dwudziestolecia 1980-2000 biedni zapłacili bogatym ponad 4,6 bilionów dolarów (4600 mld). To tak, jakby zafundowali im 20 planów Marshalla. Inaczej mówiąc, za jednego pożyczonego dolara globalni dłużnicy zwrócili już 8 dolarów, a i tak mają do spłacenia jeszcze 4 dolary. Stosunek środków przeznaczanych na spłatę zadłużenia do bogactw wytwarzanych w krajach Południa wzrósł z 20% w 1980 r. do 42% w 2000 r. Kredyty mające rozruszać tamtejsze gospodarki stały się prawdziwą kulą u nogi.

Finansowa punkcja, którą bogata Północ funduje biednemu Południu ma wyjątkowo perwersyjne dopełnienie. O ile bowiem ta pierwsza domaga się od drugiego rygorystycznego podporządkowania tzw. regułom rynkowym, to sama nie ma najmniejszego zamiaru tego czynić. Neoliberalna globalizacja, której zalety promują liderzy G8, jest niczym innym, jak socjalizmem dla bogatych i kapitalizmem dla biednych. Kolejne rundy rokowań Międzynarodowej Organizacji Handlu (WTO) wymuszają na Trzecim Świecie wyrzeczenie się wspierania tamtejszego rolnictwa, gdy kraje OECD przeznaczają na dopłaty dla swoich rolników ponad 200 mld dolarów rocznie (i obiecują jedynie zmniejszanie tych dopłat). Jaki jest sens przeznaczania 60 mld dolarów na pomoc humanitarną, gdy jednocześnie kraje będące jej odbiorcami nadal są bezlitośnie wyzyskiwane? Co roku globalne Południe traci 130 mld dolarów na nierównej wymianie z Zachodem, wydaje ok. 40 mld za dostęp do technologii, wreszcie płaci wspomniane już 340 mld odsetek od długów sprzed trzech dekad.

Podczas kryzysów finansowych w Meksyku (1994), Azji (1997) Rosji i Brazylii (1998), Argentynie (2001) Międzynarodowy Fundusz Walutowy (MFW) i inne instytucje finansowe wyasygnowały setki miliardów dolarów z kieszeni amerykańskich i europejskich podatników, aby ratować zyski prywatnych funduszy inwestycyjnych. Tymczasem społeczeństwom krajów dotkniętych kryzysami zaoferowano… kolejne strategie zaciskania pasa.

Od mniej więcej ćwierć wieku biedni słyszą tę samą śpiewkę: tnijcie wydatki, obniżajcie podatki, prywatyzujcie, liberalizujcie, deregulujcie, otwierajcie rynki, trzymajcie na wodzy związki zawodowe, przyciągajcie inwestorów. Usłyszeli ją także w Heiligendamm. Po 1980 r. wdrażanie „reform” neoliberalnych zalecanych przez MFW, Bank Światowy i rząd USA stało się warunkiem dostępu do kolejnych linii kredytowych, tak potrzebnych krajom schwytanym w pętlę zadłużenia. Spragnione sukcesów rządy zaciskały więc pasa swych obywateli, otwierały lokalne rynki, rezygnowały z protekcjonizmu i zdobyczy socjalnych. Efekt: świat jest dziś o wiele bardziej podzielony niż dwie dekady temu. Bogaci stali się bogatsi, ale biedni zbiednieli jeszcze bardziej. Otwarciu granic przed kapitałem towarzyszy ich zamykanie przed ludźmi. Liczba osób żyjących za mniej niż dwa dolary dziennie obejmuje dziś połowę populacji planety. Różnica między 20% najbogatszych a 20% najbiedniejszych, która w połowie lat 70-tych wynosiła 1 do 60, obecnie wyraża się stosunkiem 1 do 85. Według badań Programu Rozwoju Narodów Zjednoczonych (UNDP), od roku 1980 spadek gospodarczy lub stagnacja dotknęła 100 krajów. W 70 z nich sytuacja jest dziś gorsza niż w latach 80-tych, a w 43 gorsza niż w latach 70-tych. Ponad 840 milionów ludzi głoduje, a ok. 20 milionów co roku umiera z głodu i niedożywienia. To tylko niektóre skutki ekspansji neoliberalizmu, promowanego przez przywódców G8. Jak pokazuje przykład Iraku, prywatyzowanego (czytaj rozgrabianego) przez korporacje naftowe, promocja ta może się odbywać także na drodze militarnej agresji.

G8 przedstawiane jest często jako forum powołane do rozwiązywania problemów świata. Prawda brzmi jednak tak, że to ono jest problemem. Aby ukryć ten niewygodny fakt globalna elita władzy, a za nią wiele mediów usiłuje zdyskredytować swoich. To bardzo wygodna strategia. Przedstawienie przeciwnika politycznego jako chuligana-przestępcy pozwala nie przejmować się tym, co ma on do powiedzenia. Wszelako fakt, że przywódcy G8 tak bardzo boją się konfrontacji z krytyką alterglobalistów dowodzi, że to ci ostatni mają rację. Im szybciej to zrozumiemy, tym prędzej wygłaszane przy okazji kolejnych szczytów frazesy będą mogły przekształcić się w realne działania.

Przemysław Wielgosz
Źródło: “Recykling Idei”

Dodaj nową odpowiedź



Zawartość tego pola nie będzie udostępniana publicznie.


*

  • Adresy www i e-mail są automatycznie konwertowane na łącza.
  • Możesz używać oznaczeń [inline:xx] żeby pokazać pliki lub obrazki razem z tekstem.
  • Dozwolone znaczniki HTML: <a> <em> <strong> <cite> <ul> <ol> <li> <blockquote> <small>
  • Znaki końca linii i akapitu dodawane są automatycznie.