"Babcia zrobiła ze mnie anarchistę "
Stuart Christie (ur. 10 czerwca 1946 r. ) szkocki anarchista i publicysta.
W 1962 r. przystąpił do Federacji Anarchistycznej w Glasgow. Zaangażował się w pomoc dla anarchistycznego ruchu oporu w Hiszpanii, walczącego zbrojnie z dyktaturą Francisco Franco.
W czerwcu 1964 r. udał się do Hiszpanii, gdzie 11 sierpnia został aresztowany za pomoc w przygotowywaniu zamachu na Franco. Policja znalazła przy nim materiały wybuchowe. Zgodnie z ówczesnym hiszpańskim kodeksem karnym za to przestępstwo groziła kara śmierci przez uduszenie garotą. Ostatecznie jednak Christie skazany został na 30 lat więzienia.
W jego obronie ogłoszono międzynarodową kampanię protestacyjną. Po listem domagającym się jego uwolnienia podpisali się min. Bertrand Russell i Jean-Paul Sartre. W wyniku nacisku rząd Franco zgodził się deportować Stuarta Christie do Wielkiej Brytanii 21 września 1967 r., po trzech latach spędzonych w hiszpańskim więzieniu.
Po uwolnieniu Stuart Christie kontynuował swoją działalność w ruchu anarchistycznym. Brał udział w pracach Anarchistycznego Czarnego Krzyża i współredagował anarchistyczne pismo "Black Flag" (Czarna Flaga).
W 1972 r. został aresztowany i oskarżony przez brytyjską policję o uczestnictwo w organizacji zbrojnej Angry Brigade. Został jednak uniewinniony przez sąd.
Christie jest autorem kilku książek i tłumaczeń, z których najbardziej znaną jest trzyczęściowa autobiografia: "Granny Made me an Anarchist", "General Franco Made Me A Terrorist", "Edward Heath Made Me Angry". (za Wikipedią)
Poniżej prezentujemy fragment książki "Granny Made me an Anarchist" (Babcia zrobiła ze mnie anarchistę):
"Wykręciło mi żołądek. Coś poszło naprawdę źle..."
6 sierpnia 1964 roku wszystko było już gotowe do misji. Mój bilet został zarezerwowany na nocny pociąg relacji Paryż - Tuluza. Spotkałem Bernardo i Salwadora z Lonynu - będących moimi kontaktami z anarchistami w Hiszpanii - na placu d'Italie, z którego ruszyliśmy ulicą Bobilota i skręciliśmy w wąską, zaniedbaną uliczkę, pomiędzy brudne, szare kamienice.
Sprawdziwszy, czy nie jesteśmy śledzeni, Salva dał umówiony znak, pukając z zasłonięte okno na poziomie ulicy i gdy drzwi się otworzyły, szybko weszliśmy do ciemnego i ciasnego przedpokoju, a następnie do pokoju. Był to magazyn kwatermistrzowski, gdzie w miarę bezpiecznie przechowywano broń, materiały wybuchowe i blankiety do podrabiania dokumentów.
W pokoju były już trzy osoby. Dwie siedziały - rozpoznałem Octavio Alberolę, charyzmatycznego koordynatora podziemnej anarchistycznej grupy Defensa Interior, drugi był człowiekiem, na którego barkach spoczywało zadanie zabicia Franco. Trzeci mężczyzna, przedstawiony jako "chemik", stał przy zlewie w gumowych rękawiczkach, mieszając i przelewając chemikalia.
Byłem spragniony, wiec podszedłem do zlewu, by się napić - już przykładałem usta do szklanki, gdy chemik odwrócił się i zobaczył, co robię. Krzyknął, żebym przestał i podbiegł do mnie, delikatnie odbierając mi szklankę z dłoni wyjaśnił, że przed chwilą używał jej do mieszania stężonego kwasu siarkowego.
Wstrząśnięty, stanąłem z tyłu opierając się o kredens i zapaliłem papierosa. To spowodowało jeszcze jedną, równie wybuchową reakcję chemika, który poinformował mnie, że szuflady w kredensie są pełne detonatorów. Wróciłem do stołu i od tamtego czasu byłem bardzo ostrożny.
Chemik położył na stole pięć kawałków, które wyglądały jak babciny tablet (kruche szkockie toffee podobne do krówek) domowej roboty, w każdym 200 g plastiku wraz z detonatorem.
Alberola przeszedł do szczegółów operacji, a Salva tłumaczył. Moim zadaniem było dostarczyć materiały wybuchowe kontaktowi, wraz z listem zaadresowanym do mnie, który miałem odebrać z biura American Express w Madrycie. Później, podczas rendezvous na placu Moncloa, kontakt miał rozpoznać mnie po chustce do nosa owiniętej wokół ręki. Miał podejść i powiedzieć "Qué tal?" ("Jak się masz?"), na co miałem odpowiedzieć "Me duele la mano" ("Zraniłem się w rękę").
Nie znałem hiszpańskiego, więc by uniknąć kłopotów w razie zapomnienia moich instrukcji, pierwszy przyjazny Hiszpan, którego spotkałem - Octavio, spisał dla mnie wszystkie. (Było to, jak się później okazało, skrajną głupotą.) Jak tylko kontakt przedstawił się, miałem przekazać paczkę razem z listem i natychmiast się oddalić.
Mój pociąg wjechał na stację w Tuluzie o świcie w piątek 7 sierpnia, po obleśnej i niewygodnej nocy. Po szybkiej kawie i rogaliku złapałem pociąg do Perpignan. Tam przygotowałem się do przekroczenia granicy; resztę drogi do Madrytu miałem zamiar przejechać autostopem.
Pomyślałem, że najlepszym sposobem by przemycić materiały wybuchowe, było transportowanie ich bezpośrednio przy ciele, a nie w moim plecaku, który mógłby zostać przeszukany przez nadgorliwego celnika. W Perpignan znalazłem łaźnię publiczną i zapłaciłem za kabinę. Po ciepłej kąpieli, gdy byłem wciąż nagi, wypakowałem paczuszki z plastikiem i przy pomocy taśmy klejącej przylepiłem je do klatki piersiowej i na wysokości żołądka. Detonatory owinąłem w bawełnianą wełnę i ukryłem w podszewce mojej kurtki.
Z przyklejonym plastikiem moje ciało było niewiarygodnie niekształtne. Jedynym sposobem, by zamaskować materiały, było ubranie luźnego, wełnianego swetra, który zrobiła na drutach moja babcia, by chronił mnie przed zacinającym w Clydeside wiatrem. Ryzykowałem, ponieważ mój wygląd nie był właściwy dla wybrzeża Morza Śródziemnego w sierpniu.
Przeszedłem przez przedmieścia Perpignan i ruszyłem drogą ze znakami, że zbliżam się do Hiszpańskiej granicy. Po - wydawałoby się wielu godzinach marszu - zatrzymał się samochód. Prowadzony był przez będącego w średnim wieku angielskiego turystę z Dagenham. Jechał do Barcelony.
Szybko stało się jasne, że w swej dobroduszności kierował się w dużym stopniu własnym interesem. Co kilka kilometrów stary rzęch zaczynał rzęzić i stawał, a ja musiałem wychodzić na zewnątrz z całym obciążeniem i w promieniach śródziemnomorskiego słońca pchać ten cholerny samochód przez wzgórza, dopóki nie zapalił. Gdy pchałem auto pod górkę, ubrany w babciny sweter, zacząłem cały obciekać potem. W tamtych czasach nie znano jeszcze taśmy wodoodpornej, więc zapakowane w celofan paczuszki z plastikiem zaczęły się ze mnie ześlizgiwać. Cały czas musiałem je więc podtrzymywać przedramionami.
Gdy dotarliśmy do Le Pérthus, najbardziej uczęszczanego hiszpańskiego przejścia granicznego w górach, ruch był wzmożony. To tu musieliśmy przejść odprawę. Po drugiej stronie była faszystowska Hiszpania.
Pod odstaniu czasu w kolejce, przeciągającego się w wieczność wykręcającą jelita, musiałem wepchnąć samochód na rampę, podczas gdy mój towarzysz kierował. Obciągnąłem sweter i czekałem z sercem na ramieniu, gdy dwaj milicjanci Guardia Civil o srogich twarzach, w błyszczących trójgraniastych czapkach z lakierowanej skóry i z pistoletami maszynowymi na podorędziu zmierzyli mnie wzrokiem. Pokazałem swój paszport żołnierzowi wojsk ochrony pogranicza, podczas gdy celnicy przeszukali bagażnik i wnętrze samochodu za siedzeniami.
„Dlaczego jedziesz do Hiszpanii?”
„Turysta!” – odpowiedziałem, mając nadzieję, że przez akcent nie zabrzmiało to bardziej jak „terrorysta”.
Para ciemnych oczu spojrzała na mnie podejrzliwie na chwilę przed przystawieniem pieczątki do paszportu.
Samochód dotarł do rynek w Geronie, gdzie znów się zepsuł, tym razem w godzinach szczytu. Ostatecznie wyruszyliśmy raz jeszcze i zanim się połapałem, jechaliśmy już wśród czerwonych dachów rozpadających się przedmieść przemysłowej Barcelony.
„Nigdy nie myślałem, że się nam uda” - powiedział mój kompan.
„Ja też nie” – odpowiedziałem.
Powiedzieliśmy sobie dowidzenia i odeszliśmy w swoje strony.
Możliwymi datami mojego rendezvous w Madrycie były dni od wtorku 11 sierpnia do piątku 14 sierpnia. Barcelonę opuściłem w poniedziałek, tym razem trzymając materiały wybuchowe w torbie. Mogłem polecieć samolotem lub pojechać pociągiem, ale wolałem autostop, co oznaczało dodatkową ilość pieniędzy w przypadku nagłego zdarzenia.
Moim celem w stolicy było biuro American Express. Zamiast pójść na stację kolejową i zostawić tam bagaż w przechowalni, co zrobił by każdy bardziej doświadczony anarchista, zarzuciłem plecak na plecy i ruszyłem carrera San Jeronimo, żeby odebrać list od mojego kontaktu.
Był właśnie czas sjesty i na ulicach było spokojnie. Skręcając za róg w stronę biura American Express, nagle spostrzegłem trzech elegancko ubranych facetów o kamiennych twarzach, w okularach przeciwsłonecznych, stojących w wejściu i szepczących pomiędzy sobą. Oddychałem głęboko i próbowałem kontrolować swój niepokój. Minąłem grupę, wszedłem do biura American Express i spytałem o stanowisko poste restante. Urzędnik wskazał mi biurko na drugim końcu pokoju.
Podając paszport recepcjoniście zapytałem, czy czekają na mnie jakiekolwiek listy. W tym samym momencie kątem oka dostrzegłem dwóch mężczyzn i kobietę siedzących w niszy po prawej stronie. Co więcej, od razu wiedziałem, że są z policji. Krew odpłynęła mi z twarzy i serca. Wykręciło mi żołądek. Coś poszło naprawdę źle.
Dziewczyna z moim paszportem znalazła list pośród ciasno upakowanych palet z pocztą i wyciągnęła go. Gdy to zrobiła, zauważyłem, że oznaczono go różowym kawałkiem papieru wielkości wydruków z zakładów bookmacherskich. Kobieta z niszy, przełożona, podeszła do dziewczyny, podała mi list, mówiąc coś do dziewczyny i usuwając nadruk z koperty.
Co jest w liście? Jak wiele wiedzą? Czy będę zaaresztowany tu, czy będą czekać aż spotkam się z kontaktem? Jeżeli wiedzieli o odbiorze papierów Amexu stąd, to prawdopodobnie znali też szczegóły mojego spotkania.
Nadzorczyni podała różową kartkę dziewczynie, wskazując, że powinna była zanieść ją dwóm mężczyznom siedzącym we wnęce. Po reprymendzie szefowa dała mi mój paszport i list. Odwróciłem się i zobaczyłem dwóch mężczyzn wychodzących z wnęki. Odnotowałem w pamięci, że trzeba wykiwać obsługę American Express w każdej możliwej okoliczności, oczywiście jeżeli taka możliwość się nadarzy.
Moja przepona napięła się jeszcze bardziej, a serce waliło jak irlandzki bęben. Mimo to poczułem dziwne odprężenie, gdy wziąłem głęboki oddech i wyszedłem z biura , próbując utrzymać twarz pozbawioną wyrazu. Zebrawszy całą pewność siebie, jaką byłem w stanie, zatrzymałem się przy drzwiach by spojrzeć na grupę pięciu mężczyzn stojących z boku. Zanim doszedłem do wyjścia, byli pogrążeni w rozmowie. Na chwilę wstrzymali konwersację, wymienili porozumiewawcze spojrzenia i kontynuowali.
Próbując zachowywać się jak dobrze sytuowany turysta, który właśnie zrealizował swój czek, zacząłem iść drogą, którą tu przyszedłem, tak wolno tylko byłem w stanie. Przeszedłem tylko kilka jardów, gdy grupa ludzi zaczęła podążać za mną w górę ulicy, wciąż rozmawiając między sobą. Moje oczy błądziły wszędzie, rozpaczliwie szukając jakiejkolwiek okazji do ucieczki. Wszedłem na carrera San Jeronimo, zatrzymując się przy wystawach sklepowych które mijałem tak jakbym robił zakupy, a w rzeczywistości by zobaczyć, jak daleko są za mną. Początkowo pozwolili mi oddalić się na dystans 20 jardów i trzymali się tej odległości.
Pusta taksówka zatrzymała się przy mnie na chodniku. Gdy kierowca zaprosił mnie do środka, zdałem sobie sprawę, że jest to nieoznakowany samochód policyjny. Byłem osaczany. W tym czasie doszedłem do rogu zatłoczonej ulicy Cedaceros. Gdy przygotowywałem się do wbiegnięcia w tłum, zostałem nagle złapany od tyłu za ręce, przycisnęli mi twarz do muru i przyłożyli pistolet do pleców. Próbowałem odwrócić głowę, ale zostałem zakuty w kajdany zanim w pełni zdałem sobie sprawę co się stało. Wszystko było w tym momencie skończone.
Na podstawie: http://libcom.org/library/franco-assassination-attempt-stuart-christie
Tłumaczenie: Vino