Bóg urojony

Publicystyka

Fragment [z:] Richard Dawkins, "Bóg urojony"

Magazyn „Discover” nazwał niedawno Richarda Dawkinsa „rottweilerem Darwina”, w uznaniu jego bezpardonowej, a przy tym przekonującej obrony teorii ewolucji. Dla „Prospect” Dawkins jest jednym z trzech najwybitniejszych współczesnych intelektualistów znanych szerokiej publiczności (pozostali to Umberto Eco i Noam Chomsky). W "Bogu urojonym" Dawkins posługuje się swym talentem i intelektem, by zaatakować wprost religię, a zaczyna od tego, że ukazuje fałsz jej założeń logicznych i cierpienia zadawane w jej imieniu. Dawkins nie oszczędza bogów we wszelkich ich postaciach – kieruje ostrze swej krytyki zarówno przeciw cierpiącemu na obsesję seksualną krwawemu tyranowi Starego Testamentu, jak i przeciw znacznie łagodniejszemu (acz wciąż nielogicznemu) „Boskiemu Zegarmistrzowi”, „odkryciu” oświeceniowych myślicieli. Rozpoczyna swą krytykę od logicznej wiwisekcji najczęściej przywoływanych argumentów za istnieniem Boga i na ich podstawie wykazuje, że jakakolwiek Istota Najwyższa jest bytem w najwyższym stopniu nieprawdopodobnym. W kolejnych rozdziałach możemy przeczytać o tym, w jaki sposób religia – a raczej wszelkie religie (rozróżnienie między krzyżem, gwiazdą Dawida a półksiężycem ma dla Dawkinsa znaczenie drugorzędne) - staje się obfitą pożywką dla wojen, niewyczerpanym źródłem bigoterii i dyskryminacji oraz narzędziem upośledzenia dzieci. Fascynującą lekturę stanowią rozdziały, w których Dawkins – tym razem jako biolog – poddaje miażdżącej krytyce dorobek nowych kreacjonistów, czyli (pseudo)naukowe ataki na ewolucjonizm. Wniosek Dawkinsa jest jednoznaczny – religia (której kreacjonizm i różne teorie „inteligentnego projektu” są nieodrodnymi dziećmi) jest nie tylko nielogiczna. Jest szkodliwa, czasem wręcz śmiertelnie niebezpieczna, a obowiązkiem uczonego i humanisty jest zwrócić na ten fakt uwagę.

ROZDZIAŁ 2

Hipoteza Boga

Religia jednego wieku staje się literacką rozrywką następnych.
- Ralph Waldo Emmerson

Bóg Starego Testamentu to chyba jeden z najmniej sympatycznych bohaterów literackich: zawistny (i dumny z tego), małostkowy i niesprawiedliwy typ, z manią na punkcie kontrolowania innych i niezdolny do wybaczania, mściwy i żądny krwi zwolennik czystek etnicznych, mizogin, homofob i rasista, dzieciobójca o skłonnościach ludobójczych (i morderca własnych dzieci przy okazji), nieznośny megaloman, kapryśny i złośliwy tyran. Ci z nas, którzy od najwcześniejszego dzieciństwa się z nim stykają, nie dostrzegają tego horroru. Dopiero błogosławiona niewiedza stwarza odpowiednią perspektywę. Syn Winstona Churchilla, Randolph, jakoś zdołał przetrwać bez znajomości Pisma aż do czasów wojny, a dokładnie do chwili, gdy Evelyn Vough i jego brat, oficer (którzy najwyraźniej chcieli spokojnie pogadać) nie namówili go na szczególny zakład – na pewno nie zdoła przeczytać całej Biblii przez jedną noc! „Rezultat, niestety, nie był taki, jak oczekiwaliśmy. Randolph nigdy wcześniej nie czytał ani kawałka Biblii i teraz lektura podekscytowała go niepomiernie. Co chwila odczytywał nam na głos jakiś fragment z komentarzem ‘Idę o zakład, że nie wiedzieliście, że to z Biblii’ albo z rechotem przekładał kolejną kartkę, mamrocząc pod nosem ‘O Boże, ależ z tego Boga kawał sukinsyna’”. Thomas Jefferson – bez wątpienia bardziej oczytany – miał podobne odczucia: „Bóg Mojżesza to istota o strasznym charakterze – okrutna, mściwa, kapryśna i niesprawiedliwa”.

Oczywiście byłoby wręcz nieuczciwością atakować tak łatwy cel. Hipotezy Boga nie powinno się podpierać (ani obalać) za pomocą najpaskudniejszej chyba inkarnacji tej istoty, czyli Jahwe, ani też jego dość mdłego przeciwieństwa, czyli chrześcijańskiego ‘słodkiego Jezuska’1. Zresztą ta ciapowata persona więcej ma w sobie z wyobrażeń swoich wiktoriańskich wyznawców niż z samego Chrystusa. (Czy można sobie wyobrazić sobie coś bardziej ckliwego i nawymiotnego niż słynna fraza „Christian children all must be/Mild, obedient, good as he”2 pani C.F. Alexander?). Tak więc nie będę tu zajmował się jakimikolwiek szczególnymi kwalifikacjami Jahwe, Jezusa, Allaha, ani żadnego innego konkretnego boga, choćby Baala, Zeusa czy Wotana. Sformułuję Hipotezę Boga znacznie ostrożniej: istnieje nadludzka, nadnaturalna inteligencja, która w zamierzony sposób zaprojektowała i stworzyła Wszechświat i wszystko, co w nim istnieje, w tym również nas. Celem mojej książki jest obrona przeciwstawnej opinii: jakakolwiek twórcza inteligencja, wystarczająco złożona, by cokolwiek zaprojektować, może powstać wyłącznie jako produkt końcowy rozbudowanego procesu stopniowej ewolucji.

Twórcze inteligencje, jako efekty ewolucji, w sposób oczywisty i konieczny mogą pojawić się we Wszechświecie dość późno, a zatem nie mogą być odpowiedzialne za jego zaprojektowanie. Bóg, w znaczeniu zdefiniowanym powyżej, jest urojeniem, a jak pokażę w kolejnych rozdziałach, jest urojeniem niebezpiecznym. Nie powinno stanowić zaskoczenia, że Hipoteza Boga, jako twierdzenie ufundowane na raczej lokalnej tradycji i indywidualnych świadectwach (objawieniach) pojawia się w wielu wersjach. Historycy religii uznają, że istnieje uniwersalny wzorzec rozwoju od plemiennego animizmu, poprzez politeizm (jaki wyznawali Grecy, Rzymianie czy wikingowie) po monoteizm – judaizm i jego pochodne, chrześcijaństwo i islam.

Politeizm

Nie jest jasne, dlaczegóż to przejście od poli- do monoteizmu miałoby być przejawem oczywistego postępu. Tak się jednak powszechnie przyjmuje – hipoteza ta skłoniła Ibn Warraqa, autora książki Why I Am Not a Muslim [Dlaczego nie jestem muzułmaninem], do stwierdzenia, że, jeżeli tak, to monoteizm skazany jest na redukcję kolejnego boga i tym samym stanie się ateizmem. Z kolei Catholic Encyclopedia, nie różnicując niepotrzebnie, odrzuca politeizm i ateizm jednym tchem: „Dogmatyczny ateizm, jako koncepcja wewnętrznie sprzeczna, de facto nigdy nie zyskał znaczącego poparcia. Natomiast politeizm, jakkolwiek łatwo zdobywa popularność wśród mas, nie jest w stanie usatysfakcjonować umysłu filozofa”.

Jeszcze do niedawna ów monoteistyczny szowinizm był nawet elementem systemu prawnego Anglii i Szkocji. Kościoły politeistyczne nie miały w tych krajach statusu umożliwiającego przekazywanie im zwolnionych od podatku darowizn na działalność dobroczynną, podczas gdy akcje dobroczynne promujące religie monoteistyczne dysponowały wszelkimi przywilejami, a co więcej, zwolnione były z obowiązku bardzo szczegółowej sprawozdawczości, który – skądinąd absolutnie słusznie – spoczywa na organizacjach świeckich korzystających z ulg podatkowych. W pewnym momencie próbowałem nawet przekonać jednego z członków szanowanej brytyjskiej wspólnoty hinduistycznej, że kategorycznie powinni rozpocząć akcję obywatelskiego protestu przeciw tej snobistycznej dyskryminacji politeizmu.

Oczywiście o wiele lepiej byłoby w ogóle zakazać promowania instytucji religijnych poprzez szczególny status podatkowy. Byłoby to bardzo korzystne dla społeczeństwa, zwłaszcza w Stanach Zjednoczonych, gdzie ilość wolnych od podatku pieniędzy wysysanych przez różne kościoły i nabijających kabzę i tak nieziemsko już nadzianym teleewangelistom wręcz woła o pomstę do nieba. Niejaki, nomen omen, Oral Roberts oświadczył raz swoim widzom, że Bóg go zabije, jeśli nie zbierze natychmiast ośmiu milionów dolarów. Niewiarygodne, ale to podziałało! Osiem milionów! Bez podatku! I bez nich zresztą Roberts ma się nieźle, podobnie jak Oral Roberts University w Tulsie (Oklahoma). Same budynki uczelni warte są ponad ćwierć miliarda dolarów. Bóg zresztą osobiście wziął je w posiadanie z takimi oto słowy: „Wychowaj swych studentów tak, by zawsze słyszeli Mój głos, by poszli tam, gdzie Moje światło ledwo się tli, gdzie słowa Moje słabo są słyszalne, gdzie moc Ma nie jest jeszcze znana, choćby mieli dotrzeć na najdalsze krańce Ziemi. A ich dzieło przerośnie ciebie i w tym Moja radość”.

A tak na marginesie – mój wyimaginowany hinduistyczny znajomy, kierując sprawę do sądu, mógłby spokojnie zastosować znaną strategię: „Jeśli nie możesz ich pobić, dołącz do nich”. Wystarczyłoby, gdyby oświadczył, że jego politeizm tak naprawdę jest monoteizmem w przebraniu. Wszak jest tylko jeden Bóg – Brahma Kreator. Wisznu, Bóg Życia i Podtrzymania, Śiwa, Bóg Łaski i Miłosierdzia, boginie Saraswati, Lakszmi i Parwati (anielskie małżonki Brahmy, Wisznu i Śiwy), Bóg-słoń Ganeśa i setki innych bogów to tylko różne manifestacje i inkarnacje jedynego Boga.

Chrześcijanie powinni ciepło przyjąć taką sofistykę. Wszak w średniowieczu morze atramentu (o krwi nie wspominając) wylano, by wyjaśnić „tajemnicę” Trójcy Świętej i zgnieść liczne herezje, takie jak choćby ariańska. Ariusz z Aleksandrii w IV wieku naszej ery zaprzeczył konsubstancjonalności (czyli identyczności substancji, esencji) Chrystusa i Boga. O co w tych chodzi, spytacie zapewne. Jakiej „substancji”? Co to jest ta „esencja”? Trudno powiedzieć – to chyba jedyna rozsądna odpowiedź. Niemniej ta kontrowersja głęboko podzieliła chrześcijaństwo na prawie całe stulecie, aż wreszcie cesarz Konstantyn kazał spalić wszystkie kopie pism Ariusza. Dzielenie włosa na czworo jako geneza podziałów w chrześcijaństwie – to dla teologii rzecz całkiem normalna.

No bo w końcu czy my mamy jednego Boga w trzech częściach, czy trzech Bogów w jednym. Catholic Encyclopedia autorytatywnie rozstrzyga za nas ten problem, stwierdzając:

"Jest tylko jeden Bóg w trzech Osobach Boskich: Ojca, Syna i Ducha Świętego i każda z tych Osób zachowuje pełną odrębność od pozostałych. Tak więc, zgodnie ze słowami atanazjańskiego wyznania wiary: ‘Ojciec jest Bogiem, Syn jest Bogiem i Duch Święty jest Bogiem, lecz nie są oni trzema Bogami, lecz jednym Bogiem."

(bez wątpienia fragment ten stanowi arcydzieło teologicznego rozumowania i rozwiewa wszelkie wątpliwości). Na wypadek, gdyby jednak coś jeszcze było niezrozumiałe, Encyclopedia cytuje dalej teologa z III w., św. Grzegorza Cudotwórcę:

"W Trójcy nie ma nic stworzonego, nic służebnego, nic dodanego, czego by przedtem nie było, a dopiero później przybyło. Tak więc nigdy nie brakowało Ojcu Syna, ani Synowi Ducha, ale zawsze ta sama Trójca nieodwracalna i nieodmienna3.

Nie wiem, jakim cudom św. Grzegorz zawdzięcza swój przydomek, ale na pewno nie były to cuda uczciwej i klarownej argumentacji. Ten cytat stanowi jednak doskonałą ilustrację obskurantyzmu teologii, która – w odróżnieniu od nauk ścisłych i większości innych dziedzin nauki – praktycznie nie rozwinęła się po wieku XVIII. Thomas Jefferson (jak często) miał rację, gdy stwierdził: „Wydrwienie to jedyna broń, jaką przeciwstawić możemy niezrozumiałym, mętnym poglądom. Dowolna idea musi mieć nadany wyraźny kształt, by rozum mógł się z nią zmierzyć, a żaden człowiek nigdy nie sformułował jasno idei Trójcy Świętej. To jakaś abrakadabra, stworzona przez szarlatanów mieniących się kapłanami Jezusa”.

W tym miejscu nie mogę pominąć jeszcze jednej kwestii. Otóż chciałbym zwrócić uwagę czytelników na tę wyniosłą i arogancką pewność siebie, z jaką formułowane są najróżniejsze religijne sądy, na ich olbrzymią szczegółowość i to w sprawach, w których nie ma – i być nie może – żadnych dowodów. Może to właśnie dlatego, iż opinie teologiczne są absolutnie niedowodliwe, wszelkie, najdrobniejsze nawet różnice opinii prowadzą do wybuchów tak wielkiej wrogości, zwłaszcza zaś tyczy to – o czym świadczą chociażby losy herezji ariańskiej – odmienności sądów o naturze Trójcy Świętej. Jefferson drwił sobie z doktryny, jak to określił, „trzech Bogów”, przy okazji krytyki kalwinizmu. Tymczasem jeszcze dalej w tym nawracającym flircie z politeizmem poszedł Kościół rzymskokatolicki, tu mamy już wręcz inflację boskości. Do Trójcy dołącza bowiem Maria, „Królowa Niebieska”, bogini w każdym aspekcie poza samym mianem, która, choćby jako adresatka modlitw, niewiele ustępuje samemu Panu Bogu. Panteon powiększa też cała ogromna rzesza świętych, których moc wstawiennicza czyni niemal półbogami, jako że zdaniem wiernych (i samego Kościoła) warto się zwracać do nich o pomoc w ramach przypisanych im specjalizacji. W witrynie „Catholic Community Forum” potrzebujący mogą znaleźć listę 5120 świętychiii i przyporządkowane im domeny. Listę otwiera święty Afron, patron strażników więziennych, zamyka zaś święta Zyta, której specjalnością są panny służące4.

Nie możemy też pominąć czterech Chórów Anielskich i dziewięciu książąt tychże; po kolei: Serafiny, Cherubiny, Trony, Panowania, Cnoty, Potęgi, Księstwa, dalej Archaniołowie (to szarża najwyższa) i wreszcie zwykli Aniołowie, do którego to grona należy na przykład nasz najbliższy przyjaciel, wiecznie nad nami czuwający Anioł Stróż. Co mnie osobiście najbardziej zadziwia w katolickiej mitologii, to nawet nie jej niewyobrażalna kiczowatość, ale raczej szokująca nonszalancja, z jaką ludzie ją wzbogacają o najdrobniejsze detale. To doprawdy bezwstydna wynalazczość.

Papież Jan Paweł II stworzył więcej świętych niż wszyscy jego poprzednicy przez ostatnie siedem stuleci razem, szczególną sympatię żywił zaś do Dziewicy Maryi. Jego politeistyczne ciągotki ujawniły się w dramatycznych okolicznościach. W roku 1981 w Rzymie dokonano zamachu na papieża, a swoje ocalenie Jan Paweł II przypisał wstawiennictwu Matki Boskiej Fatimskiej. „Jedna ręka trzymała pistolet, a inna prowadziła kulę” – powiedział później. Ktoś mógłby, co prawda, spytać, dlaczego nie poprowadziła jej tak, by pocisk w ogóle chybił. Ktoś inny mógłby napomknąć, że zespół chirurgów, którzy przez sześć godzin operowali papieża, też zasługuje na pewną wdzięczność – choć zapewne matczyna dłoń kierowała również ich skalpelami. Ale najważniejsze w tym wszystkim jest, że zdaniem papieża to nie po prostu Matka Boska „prowadziła kulę”. To konkretnie Matka Boska Fatimska! A co robiły w tym czasie Najświętsza Panienka z Lourdes, Nasza Pani z Gwadelupy, Matka Boża z Medżugorie, Matka Boska z Akita, Matka Boża z Zeitoun, Dziewica z Garabandal, Matka Boża z Knock – czy w tym czasie miały inne sprawy na głowie?

Jak Grecy, Rzymianie czy wikingowie radzili sobie z takim politeologicznymi zagadkami? Czy Wenus to po prostu drugie imię Afrodyty, czy też to dwie różne boginie? Czy Thor biegający z wielkim młotem to inkarnacja Wotana, czy też całkiem osobny bóg? A kogo to tak na prawdę obchodzi! Życie jest za krótkie, by poświęcać je na rozmyślanie nad tym, czym różni się jeden wytwór wyobraźni od drugiego. Zająłem się tu politeizmem tylko po to, by uniknąć oskarżenia, że go pominąłem, ale już starczy. W dalszej części tekstu, po prostu dla zwięzłości, wszelkiego typu bóstwa, obojętne, czy poli-, czy monoteistyczne, określać będę mianem „Boga”. Jestem też świadomy, że Bóg Abrahama jest (łagodnie mówiąc) agresywnym samcem, i tym faktem również będę się kierował, używając odpowiednich zaimków. Co prawda niektórzy bardziej wyrafinowani teolodzy piszą już o bezpłciowym Bogu, niektóre feministyczne teolożki zaś próbują dochodzić rekompensaty wielowiekowej niesprawiedliwości, oznajmiając, że Stwórczynią była Ona, ale w sumie, czy naprawdę jest jakaś różnica między nieistniejącym mężczyzną a nieistniejącą kobietą. Choć z drugiej strony nie wykluczam, że w tej egzotycznej krzyżówce feminizmu i teologii płeć może być rzeczywiście atrybutem istotniejszym niż istnienie.

Zdaję sobie sprawę, iż krytycy religii mogą być atakowani pod pretekstem, że pomijają wielką złożoność i różnorodność ludzkich tradycji i poglądów, które można nazwać religiami. Prace antropologów, książki takie jak Złota gałąź sir Jamesa Frazera, Religion Explained Pascala Boyer czy In Gods We Trust Scotta Atrana w sposób wręcz fascynujący dokumentują całe bogactwo ludzkich przesądów i rytuałów w tej sferze. Lektura tych dzieł to doskonała metoda, by wzbudzić w sobie podziw dla ludzkiej łatwowierności. Ale moja książka stawia sobie inny cel. Potępiam wiarę w ponadnaturalne we wszystkich jej przejawach, a ten projekt można zrealizować najefektywniej, koncentrując się na formach kultu najlepiej znanych moim czytelnikom, na tych, które najgroźniej atakują nasze społeczeństwo. Większość spośród tych, którzy sięgną do tej książki, wychowana została w jednej z trzech „wielkich” współczesnych religii monoteistycznych (czterech, jeśli wliczamy również mormonów), z których wszystkie odwołują się do tradycji mitycznego patriarchy Abrahama. O tej właśnie tradycji należy pamiętać, czytając dalsze części książki.

Nadszedł też czas (w sumie równie dobry, jak każdy inny), by uprzedzić jedną z – tak nieuchronnych, jak to, że po dniu nastaje noc . reakcji, z jaką może spotkać się ta książka. Otóż zapewne usłyszę, że „Bóg, w którego nie wierzy Dawkins, to Bóg, w którego ja też nie wierzę! Przecież ja wcale nie wierzę w jakiegoś starszego pana z długą brodą, zasiadającego w niebie!”. To prawda, staruszek ten jest w pewnym sensie postacią równie nieistotną, jak to, jakiej długości ma brodę. Ale owa nieistotność ma bardzo niedobre konsekwencje. Niewyobrażalna głupota tego obrazu jest bowiem świadomie obliczona na to, by odwrócić uwagę od faktu, iż to, w co wierzy mój hipotetyczny krytyk, jest w istocie równie głupie. Doskonale wiem – mógłbym mu odpowiedzieć . że nie wierzysz w brodatego staruszka zasiadającego na obłoczku, zostawmy go więc w spokoju. Celem mojego ataku nie jest żaden konkretny Bóg czy bogowie. Atakuję Boga, wszystkich bogów, wszystko i cokolwiek nadnaturalnego, gdziekolwiek i kiedykolwiek zostało to (lub jeszcze zostanie) wynalezione.

Monoteizm

Wielkim – i nienazwanym – złem, jakie tkwi w centrum naszej kultury, jest monoteizm. Z wywodzącego się z barbarzyńskiej Epoki Brązu tekstu znanego jako Stary Testament wyłoniły się antyludzkie religie: judaizm, chrześcijaństwo i islam. To religie boga mieszkającego w niebie. To religie w dosłownym sensie patriarchalne – Bóg jako Wszechmocny Ojciec. Za sprawą tego Boga i jego ziemskich męskich delegatów od dwóch tysięcy lat kobiety w tych krajach muszą znosić życie w pogardzie.
- Gore Vidal

Najstarszą z trzech religii Abrahama (i przy okazji bezdyskusyjnym przodkiem dwóch pozostałych) jest judaizm, który pierwotnie był lokalnym plemiennym kultem wyjątkowo antypatycznego bóstwa obdarzonego chorobliwą wręcz obsesją na tle restrykcji seksualnych. Ten otoczony smrodem palonego mięsa zwierząt ofiarnych Bóg był przeświadczony o własnej wyższości nad rywalizującymi z nim innymi bogami, podobnie jak o wyjątkowości wybranego przez siebie plemienia pustynnych nomadów. Później, w czasie, gdy Palestyna znajdowała się pod rzymską okupacją, Paweł z Tarsu utworzył sektę chrześcijan – już nie tak bezlitośnie monoteistyczną i bardziej otwartą na Żydów z całego świata. Kilka stuleci później Mahomet i jego zwolennicy powrócili do bezkompromisowego monoteizmu właściwego dla oryginalnego judaizmu, odrzucili jednak jego ekskluzywność. Islam ufundowany został na zupełnie nowej świętej księdze znanej jako Koran (Al Qur’an), która szerzeniu wiary dodała potężną ideologię militarnego podboju. Zresztą również chrześcijaństwo rozprzestrzeniane było za pomocą miecza, dzierżonego najpierw przez rzymskie dłonie (od czasu, gdy cesarz Konstantyn z ekscentrycznego kultu uczynił je oficjalną religią państwową), potem przez krzyżowców, a wreszcie konkwistadorów oraz innych europejskich najeźdźców i kolonizatorów z misjonarskim zacięciem.

Dla moich celów (przynajmniej dla większości z nich) różnice między tymi trzema „religiami Abrahama” nie są jednak istotne. Głównie odnosić się będę do chrześcijaństwa (chyba, że zaznaczę, że jest inaczej), a to z tego prostego powodu, iż religia ta jest mi najlepiej znana. W każdym razie – pozwolę sobie raz jeszcze powtórzyć – dla mojej argumentacji podobieństwa są znacznie ważniejsze od różnic. Nie będę za to zajmował się innymi wyznaniami, takimi jak buddyzm czy konfucjanizm, przede wszystkim z tego powodu, że są to raczej systemy etyczne, bardziej systemy filozoficzne niż religie.

Najprostsze sformułowanie Hipotezy Boga, od którego tu zacznę, powinno opierać się zatem bezpośrednio na koncepcji Boga Abrahama. Bóg ten jest nie tylko twórcą Wszechświata; jest Bogiem osobowym, który zamieszkuje w stworzonym przez siebie świecie (albo gdzieś poza nim, cokolwiek by to miało oznaczać) i posiada wiele czysto ludzkich, niezbyt miłych zresztą cech (wspominałem o nich wyżej). Osobiste przymioty, zarówno wady, jak i zalety, w żadnym stopniu nie były atrybutami deistycznego boga Woltera czy boga Thomasa Paine’a5. W porównaniu z psychopatycznym zbrodniarzem ze Starego Testamentu deistyczny Bóg myślicieli Oświecenia rzeczywiście jawi się jako istota nieskończenie wyższa – godna swej kosmicznej kreacji, wyniośle nieciekawa ludzkich spraw, odnosząca się z najwyższą obojętnością do naszych myśli i pragnień, za nic sobie mająca nasze drobne grzeszki czy wymamrotane pokajania. Bóg deistów to fizyk, który kończy wszelką fizykę, alfa i omega matematyków, apoteoza konstruktorów. To nadinżynier, który ustanowił prawa i stałe fizyczne, nastroił je z niebywałą precyzją i niewyobrażalną świadomością przyszłych zdarzeń, zainicjował eksplozję, którą dziś nazywamy Wielkim Wybuchem, po czym przeszedł na emeryturę i od tego czasu nie dał o sobie znaku. W czasach silnej wiary deistów piętnowano równie silnie, jak ateistów. Susan Jacoby w książce Freethinkers: A History of American Secularism zawarła (niepełną) listę epitetów, jakimi obrzucono nieszczęsnego Thomasa Paine’a: Judasz, gad, wieprz, wściekły pies, gnida, potwór, bydlę, kłamca i, oczywiście, zdrajca. Paine umierał, porzucony przez wszystkich dawnych politycznych przyjaciół, których zszokowały jego antychrześcijańskie poglądy (chwalebnym wyjątkiem był jedynie Thomas Jefferson). Dziś sytuacja zmieniła się diametralnie i deistów częściej wrzuca się do wspólnego worka z teistami, razem przeciwstawiając ich ateistom. W końcu przecież podzielają oni wiarę w istnienie ponadnaturalnej istoty, która stworzyła Wszechświat.

W tym miejscu nie mogę pominąć jeszcze jednej kwestii. Otóż chciałbym zwrócić uwagę czytelników na tę wyniosłą i arogancką pewność siebie, z jaką formułowane są najróżniejsze religijne sądy, na ich olbrzymią szczegółowość i to w sprawach, w których nie ma – i być nie może – żadnych dowodów. Może to właśnie dlatego, iż opinie teologiczne są absolutnie niedowodliwe, wszelkie, najdrobniejsze nawet różnice opinii prowadzą do wybuchów tak wielkiej wrogości, zwłaszcza zaś tyczy to – o czym świadczą chociażby losy herezji ariańskiej – odmienności sądów o naturze Trójcy Świętej. Jefferson drwił sobie z doktryny, jak to określił, „trzech Bogów”, przy okazji krytyki kalwinizmu. Tymczasem jeszcze dalej w tym nawracającym flircie z politeizmem poszedł Kościół rzymskokatolicki, tu mamy już wręcz inflację boskości. Do Trójcy dołącza bowiem Maria, „Królowa Niebieska”, bogini w każdym aspekcie poza samym mianem, która, choćby jako adresatka modlitw, niewiele ustępuje samemu Panu Bogu. Panteon powiększa też cała ogromna rzesza świętych, których moc wstawiennicza czyni niemal półbogami, jako że zdaniem wiernych (i samego Kościoła) warto się zwracać do nich o pomoc w ramach przypisanych im specjalizacji. W witrynie „Catholic Community Forum” potrzebujący mogą znaleźć listę 5120 świętychiii i przyporządkowane im domeny. Listę otwiera święty Afron, patron strażników więziennych, zamyka zaś święta Zyta, której specjalnością są panny służące4.

Nie możemy też pominąć czterech Chórów Anielskich i dziewięciu książąt tychże; po kolei: Serafiny, Cherubiny, Trony, Panowania, Cnoty, Potęgi, Księstwa, dalej Archaniołowie (to szarża najwyższa) i wreszcie zwykli Aniołowie, do którego to grona należy na przykład nasz najbliższy przyjaciel, wiecznie nad nami czuwający Anioł Stróż. Co mnie osobiście najbardziej zadziwia w katolickiej mitologii, to nawet nie jej niewyobrażalna kiczowatość, ale raczej szokująca nonszalancja, z jaką ludzie ją wzbogacają o najdrobniejsze detale. To doprawdy bezwstydna wynalazczość.

Papież Jan Paweł II stworzył więcej świętych niż wszyscy jego poprzednicy przez ostatnie siedem stuleci razem, szczególną sympatię żywił zaś do Dziewicy Maryi. Jego politeistyczne ciągotki ujawniły się w dramatycznych okolicznościach. W roku 1981 w Rzymie dokonano zamachu na papieża, a swoje ocalenie Jan Paweł II przypisał wstawiennictwu Matki Boskiej Fatimskiej. „Jedna ręka trzymała pistolet, a inna prowadziła kulę” – powiedział później. Ktoś mógłby, co prawda, spytać, dlaczego nie poprowadziła jej tak, by pocisk w ogóle chybił. Ktoś inny mógłby napomknąć, że zespół chirurgów, którzy przez sześć godzin operowali papieża, też zasługuje na pewną wdzięczność – choć zapewne matczyna dłoń kierowała również ich skalpelami. Ale najważniejsze w tym wszystkim jest, że zdaniem papieża to nie po prostu Matka Boska „prowadziła kulę”. To konkretnie Matka Boska Fatimska! A co robiły w tym czasie Najświętsza Panienka z Lourdes, Nasza Pani z Gwadelupy, Matka Boża z Medżugorie, Matka Boska z Akita, Matka Boża z Zeitoun, Dziewica z Garabandal, Matka Boża z Knock – czy w tym czasie miały inne sprawy na głowie?

Jak Grecy, Rzymianie czy wikingowie radzili sobie z takim politeologicznymi zagadkami? Czy Wenus to po prostu drugie imię Afrodyty, czy też to dwie różne boginie? Czy Thor biegający z wielkim młotem to inkarnacja Wotana, czy też całkiem osobny bóg? A kogo to tak na prawdę obchodzi! Życie jest za krótkie, by poświęcać je na rozmyślanie nad tym, czym różni się jeden wytwór wyobraźni od drugiego. Zająłem się tu politeizmem tylko po to, by uniknąć oskarżenia, że go pominąłem, ale już starczy. W dalszej części tekstu, po prostu dla zwięzłości, wszelkiego typu bóstwa, obojętne, czy poli-, czy monoteistyczne, określać będę mianem „Boga”. Jestem też świadomy, że Bóg Abrahama jest (łagodnie mówiąc) agresywnym samcem, i tym faktem również będę się kierował, używając odpowiednich zaimków. Co prawda niektórzy bardziej wyrafinowani teolodzy piszą już o bezpłciowym Bogu, niektóre feministyczne teolożki zaś próbują dochodzić rekompensaty wielowiekowej niesprawiedliwości, oznajmiając, że Stwórczynią była Ona, ale w sumie, czy naprawdę jest jakaś różnica między nieistniejącym mężczyzną a nieistniejącą kobietą. Choć z drugiej strony nie wykluczam, że w tej egzotycznej krzyżówce feminizmu i teologii płeć może być rzeczywiście atrybutem istotniejszym niż istnienie.

Zdaję sobie sprawę, iż krytycy religii mogą być atakowani pod pretekstem, że pomijają wielką złożoność i różnorodność ludzkich tradycji i poglądów, które można nazwać religiami. Prace antropologów, książki takie jak Złota gałąź sir Jamesa Frazera, Religion Explained Pascala Boyer czy In Gods We Trust Scotta Atrana w sposób wręcz fascynujący dokumentują całe bogactwo ludzkich przesądów i rytuałów w tej sferze. Lektura tych dzieł to doskonała metoda, by wzbudzić w sobie podziw dla ludzkiej łatwowierności. Ale moja książka stawia sobie inny cel. Potępiam wiarę w ponadnaturalne we wszystkich jej przejawach, a ten projekt można zrealizować najefektywniej, koncentrując się na formach kultu najlepiej znanych moim czytelnikom, na tych, które najgroźniej atakują nasze społeczeństwo. Większość spośród tych, którzy sięgną do tej książki, wychowana została w jednej z trzech „wielkich” współczesnych religii monoteistycznych (czterech, jeśli wliczamy również mormonów), z których wszystkie odwołują się do tradycji mitycznego patriarchy Abrahama. O tej właśnie tradycji należy pamiętać, czytając dalsze części książki.

Nadszedł też czas (w sumie równie dobry, jak każdy inny), by uprzedzić jedną z – tak nieuchronnych, jak to, że po dniu nastaje noc . reakcji, z jaką może spotkać się ta książka. Otóż zapewne usłyszę, że „Bóg, w którego nie wierzy Dawkins, to Bóg, w którego ja też nie wierzę! Przecież ja wcale nie wierzę w jakiegoś starszego pana z długą brodą, zasiadającego w niebie!”. To prawda, staruszek ten jest w pewnym sensie postacią równie nieistotną, jak to, jakiej długości ma brodę. Ale owa nieistotność ma bardzo niedobre konsekwencje. Niewyobrażalna głupota tego obrazu jest bowiem świadomie obliczona na to, by odwrócić uwagę od faktu, iż to, w co wierzy mój hipotetyczny krytyk, jest w istocie równie głupie. Doskonale wiem – mógłbym mu odpowiedzieć . że nie wierzysz w brodatego staruszka zasiadającego na obłoczku, zostawmy go więc w spokoju. Celem mojego ataku nie jest żaden konkretny Bóg czy bogowie. Atakuję Boga, wszystkich bogów, wszystko i cokolwiek nadnaturalnego, gdziekolwiek i kiedykolwiek zostało to (lub jeszcze zostanie) wynalezione.

Sekularyzm, Ojcowie Założyciele i religia Ameryki

Powszechnie przyjmuje się, że Ojcowie Założyciele amerykańskiej republiki byli deistami. Bez wątpienia wielu spośród nich – tak. Istnieją jednak poważne przesłanki, by twierdzić, że najwięksi spośród nich mogli być ateistami. Ja przynajmniej, na podstawie lektury tego, co pisali o religii w tamtych czasach, nie mam najmniejszych wątpliwości, że dziś byliby ateistami, przynajmniej większość z nich. Jakiekolwiek jednak były ich prawdziwe poglądy na religię, jedno ich łączyło – byli zwolennikami laickości, sekularystami, jak nazywają tę postawę Amerykanie. Od tej właśnie kwestii zamierzam rozpocząć ten podrozdział, a - co zapewne zdziwi moich czytelników – na wstępie zacytuję fragment wystąpienia senatora Barry’ego Goldwatera z roku 1981. Warto bowiem zwrócić uwagę, jak ten heros amerykańskiego konserwatyzmu (i kandydat na prezydenta) broni świeckiej tradycji narodzin amerykańskiej republiki:

Żadne ludzkie poglądy nie są tak trwałe, jak poglądy religijne. Najpotężniejszy sojusznik, jakiego wezwać można w debacie, to Jezus Chrystus, Bóg czy Allah, czy też jakkolwiek kto chce nazywać Istotę Najwyższą. Lecz jak każda potężna broń, tak i imię Boże winno być używane ostrożnie i oszczędnie. Tymczasem religijne fakcje tak bujnie rozwijające się ostatnio w naszym kraju używają wiary jak obucha, bez krztyny rozsądku. Ci ludzie usiłują zmusić przywódców państwa, by w stu procentach podporządkowali się ich żądaniom. Jeśli ktoś nie zgadza się z którąś z tych religijnych grup w jakiejś szczegółowej kwestii moralnej, oni protestują, grożą zablokowaniem dotacji na fundusz wyborczy albo odmową głosu w wyborach (albo obiema rzeczami na raz). Powiem otwarcie – czuję się chory i zmęczony, patrząc na tych politycznych kaznodziejów, którzy jak Ameryka długa i szeroka próbują mi wpierać, że jako obywatel tego kraju, jeśli chcę być uznany za osobą moralną, muszę wierzyć, że A, B, C i D. Za kogóż to oni się mają?! I kto dał im prawo do dyktowania mi osądów moralnych! A jeszcze większą wściekłość wzbudzają ci ludzie we mnie jako członku władz ustawodawczych Stanów Zjednoczonych, który musi nieustannie znosić groźby licznych religijnych grupek, z których każda zachowuje się tak, jakby sam Bóg osobiście upoważnił ją do kontrolowania każdego mojego głosu i wystąpienia w Senacie. Ostrzegam zatem dzisiaj tych ludzi – będę walczył z nimi bez najmniejszej litości, jeśli nadal będą próbowali w imię konserwatyzmu narzucać swoje poglądy wszystkim Amerykanomi.
Ideolodzy współczesnej amerykańskiej prawicy bardzo interesują się przekonaniami religijnymi Ojców Założycieli, chcąc narzucić nam własną wersję historii. W przeciwieństwie jednak do tego, co panowie ci głoszą, twierdzenie, że Stany Zjednoczone nie są krajem „chrześcijańskiego narodu” podkreślone zostało mocno i dobitnie już w porozumieniu pokojowym z Trypolisem, przygotowanym w roku 179 za prezydentury Jerzego Waszyngtona, a podpisanym rok później przez Johna Adamsa:

Jako że rząd Stanów Zjednoczonych Ameryki pod żadnym względem nie opiera swych zasad funkcjonowania na religii chrześcijańskiej, nie ma w sobie żadnej wrogości wobec praw, religii i spokojności wyznawców religii Mahometa. Deklarujemy w tym miejscu, że Stany nie włączą się w żadną wojnę ani żaden akt wrogości przeciw jakiemukolwiek narodowi muzułmańskiemu, a strony niniejszego traktatu zgodnie oświadczają, że harmonii panującej między naszymi krajami nigdy nie zakłóci jakiekolwiek spór wynikający z odmienności przekonań religijnych.
Pierwsze zdanie tego traktatu wzbudziłoby zapewne wielkie oburzenie dzisiejszej waszyngtońskiej większości. Tymczasem – co wykazał Ed Buckner – w momencie jego podpisywania nie protestowali ani politycy, ani opinia publiczna traktat zaś ratyfikowano bez jednego głosu sprzeciwu.

To swoisty paradoks, że Stany Zjednoczone, założone jako świeckie państwo, dziś są najbardziej religijnym krajem w całym chrześcijańskim świecie, podczas gdy Anglia, z oficjalnym Kościołem, którego przywódcą jest panujący monarcha, znalazła się na przeciwnym biegunie. Bardzo często jestem o to pytany i nie potrafię podać odpowiedzi. Gdybym miał formułować jakieś hipotezy, to być może przyczyna tkwi w tym, że Anglicy w pewnym momencie poczuli się zmęczeni religią, a to wskutek przerażającej historii wojen religijnych, w których na zmianę to protestanci, to katolicy brali górę i natychmiast zabierali się za wyrzynanie przeciwników. Co zaś do Ameryki, to pamiętać trzeba, że jest to naród imigrantów. Jeden z kolegów zwrócił mi uwagę, że emigracja oznaczała oderwanie od komfortu i stabilności, jaką wcześniej imigrantom z Europy zapewniała na przykład wielopokoleniowa, rozszerzona rodzina. Być może dla ludzi, którzy raptem znaleźli się niemal sami, na zupełnie obcej sobie ziemi, Kościół stał się substytutem utraconych krewnych. To ciekawa hipoteza i warta głębszych badań. Nie ulega zresztą wątpliwości, że nawet dziś wielu Amerykanów ze swego lokalnego kościoła czyni ważny element własnej tożsamości i że dałoby się w tym doszukiwać pewnej analogii z rolą rozszerzonej rodziny.

Można się też spotkać z poglądem, że religijność Amerykanów wyrasta bezpośrednio z świeckości amerykańskiej Konstytucji. Formalnie USA są państwem świeckim i z tego właśnie powodu religia stała się przedmiotem wolnej gry rynkowej. Rywalizujące Kościoły konkurują o wiernych – nie wspominając już o sutych datkach, jakie ci pozostawiają – a ta konkurencja angażuje te same agresywne techniki sprzedaży, jakie są stosowane na normalnym rynku. Co się sprawdza przy płatkach mydlanych, działa też przy Bogu, a w efekcie wśród słabiej wykształconych warstw amerykańskiego społeczeństwa wytwarza się coś na pograniczu manii religijnej. Z kolei w Anglii religia pod egidą oficjalnego Kościoła stała się swego rodzaju miłą społeczną rozrywką. Tę angielską tradycję trafnie niedawno opisał Giles Fraser, anglikański wikary, a przy tym opiekun naukowy studentów filozofii z Oksfordu. Opublikowany w „Guardianie” artykuł Frasera nosił podtytuł: Ustanowienie Kościoła anglikańskiego wyprowadziło Boga z religii, ale bardziej zaangażowane podejście do wiary niesie z sobą poważne ryzyko. Dalej Fraser pisał:

Był czas, kiedy wiejski wikary był niemal symbolem Anglii. Ten nieustannie popijający herbatę łagodny ekscentryk, z wypolerowanymi butami i nienagannymi manierami, reprezentował ten typ religijności, która ludzi niereligijnych nie wprowadzała w niepotrzebne zakłopotanie. To nie był ktoś, kto wyciśnie z ciebie egzystencjalne poty, albo zacznie dociskać do ściany niedyskretnymi pytaniami o szanse twojego zbawienia. A jeszcze bardziej nie był to ktoś, kto zacznie wzywać z ambony do krucjat, albo każe podkładać bomby w imię jakiejś wyższej istoty.
(przypominają się strofy Betjemana, które cytowałem w Rozdziale 1). Niżej Fraser dodaje, że „ów sympatyczny wikary w istocie wręcz uodpornił Anglików na chrześcijaństwo”, ale w końcowych akapitach swego tekstu skarży się, iż można we współczesnym Kościele anglikańskim zaobserwować silne tendencje, by wiarę zacząć traktować poważnie. Ostatnie zdanie artykułu Frasera jest ostrzeżeniem: „Należy się troszczyć, by dżin angielskiego fanatyzmu religijnego nie wyrwał się z butelki, w której, uśpiony, drzemie od stuleci”.

Dżin religijnego fanatyzmu szaleje już we współczesnej Ameryce, a Ojcowie Założyciele byliby tym doprawdy przerażeni. Niezależnie od tego, czy to oni, jako autorzy laickiej konstytucji, ponoszą winę za ten paradoksalny stan rzeczy, nie ulega wątpliwości, że byli to ludzie o świeckim światopoglądzie, którzy wierzyli, że da się oddzielić religię od polityki; ludzie, którzy w dzisiejszych sporach twardo stanęliby po stronie tych, którzy sprzeciwiają się na przykład ostentacyjnemu wywieszaniu Dziesięciu Przykazań na frontonach publicznych budynków.

Bardzo kusi zresztą, by podrążyć ten temat nieco głębiej i spytać, czy niektórzy spośród tego szacownego grona nie poszli o krok dalej niż deizm. Czy byli wśród nich agnostycy, a może ateiści. Cytowana niżej wypowiedź Jeffersona brzmi dokładnie jak deklaracja dzisiejszego ateisty:

Mówienie o niematerialnej egzystencji jest mówieniem o niczym. Jeżeli ktoś twierdzi, że ludzka dusza, anioły czy Bóg są niematerialne, to tak, jakby mówił, że są niczym, czyli że nie ma Boga, nie ma duszy, ani nie ma aniołów. Nie potrafię rozumować inaczej […] jeśli nie chcę wpaść w niezgłębioną otchłań snów i fantazmatów. Wystarczająco cieszą mnie – i wystarczająco zajmują – byty realnie egzystujące, bym miał jeszcze zamęczać się i zamartwiać czymś, co być może nawet istnieje, ale na czego istnienie żadnych dowodów nie mam. Christopher Hitchens, autor biografii Thomas Jefferson: Author of America [Thomas Jefferson – twórca Ameryki], twierdzi, że to bardzo prawdopodobne, że Jefferson istotnie był ateistą i to mimo, iż w jego epoce było to o wiele trudniejsze: Jeśli mowa o tym, czy był on, czy nie był ateistą, musimy zawiesić sąd, choćby ze względu na roztropność i umiarkowanie, które był zmuszony okazywać z racji swego politycznego zaangażowania. Zarazem jednak w liście do swojego siostrzeńca Petera Carra napisał w roku 1787, że człowiek nie może bać się zadawać takich pytań z powodu odpowiedzi, jakie może znaleźć: „Jeśli dojdziesz ostatecznie do tego, że nie ma Boga, zachętą do cnoty i odwagi niech będzie dla ciebie radość i przyjemność, jaką dawało ci samo myślenie, i miłość innych, którą ci ono zapewni”.

Ja w innym liście Jeffersona do Carra znalazłem jeszcze jedną poradę:

Odrzuć wszelkie lęki niewolniczych i służalczych przesądów, które słabsze umysły utrzymują na klęczkach. Usadów rozum mocno na jego siedzisku i pod jego osąd oddawaj każdy fakt, każdą opinię. Śmiało kwestionuj nawet istnienie Boga, albowiem, jeśli jakikolwiek Bóg istnieje, bardziej cenić sobie musi hołd rozumu niż ślepego lęku.
Powszechnie znane uwagi Jeffersona, jak choćby „Chrześcijaństwo jest najbardziej zdeprawowanym systemem, w jakim kiedykolwiek przyszło żyć człowiekowi” można potraktować jako pogląd deisty, ale również ateisty. Antyklerykalizm Jamesa Madisona był równie głęboki: „Od niemal piętnastu stuleci możemy obserwować chrześcijaństwo w roli oficjalnej religii. I jakie są jego owoce? Wszędzie z grubsza i z niewielką jeno przesadą to tylko arogancja i indolencja kleru, ignorancja i służalczość laikatu, u jednych i drugich zaś zabobony, bigoteria i skłonność do prześladowań”. Podobnie wypowiadał się Beniamin Franklin: „Latarnie morskie są znacznie pożyteczniejsze od kościołów”, czy John Adams: „Byłby to najwspanialszy ze wszystkich możliwych światów, gdyby nie było na nim religii”. Adams, jak wiele wskazuje, był deistą o silnie antyklerykalnym nastawieniu: „Tak jak rozumiem wiarę chrześcijańską, opiera się ona – i zawsze opierała – na objawieniu. Jak to się więc stało, że miliony baśni, mitów i legend zmieszano tak z żydowskim, jak z chrześcijańskim objawieniem, czyniąc z nich najbardziej krwawe religie, jakie kiedykolwiek istniały”. A to fragment listu Adamsa do Jeffersona: „Dreszcz grozy dosłownie mnie przejmuje, ilekroć nawiązać muszę do tego najfatalniejszego z przykładów potwornego nadużycia żałoby, jaki dzieje ludzkości przechowały: do Krzyża. Rozważ, jakie nieszczęścia ten symbol żałoby sprowadził”.

Niezależnie od tego, czy Thomas Jefferson i jego współpracownicy byli teistami, deistami, agnostykami czy ateistami, nie ulega wątpliwości, że jednoznacznie opowiadali się za ideą świeckiego państwa i uważali, że przekonania religijne prezydenta – lub ich brak – to tylko jego prywatna sprawa. I zapewne każdy z Ojców Założycieli, niezależnie od swych osobistych poglądów na religię, byłby przerażony, czytając odpowiedź, jakiej Georg Bush senior udzielił na pytanie dziennikarza Roberta Shermana o to, czy jego zdaniem Amerykanie-ateiści są w tym samym stopniu obywatelami i patriotami tego kraju, jak wszyscy pozostali. „Nie – odpowiedzieć miał Bush – nie uważam, by ateiści powinni być traktowani jako obywatele, nie można też uważać ich za patriotów. Jest tylko jeden naród oddany Bogu.” Przyjmijmy, że relacja Shermana jest prawdziwa (niestety – dziennikarz nie włączył magnetofonu, a żadna inna gazeta nie przedrukowała tej wypowiedzi) i zastąpmy słowo ‘ateista’ określeniem ‘żyd’, ‘muzułmanin’ albo ‘czarny’. To unaocznia skalę uprzedzeń i dyskryminację, na jakie narażeni są obecnie ateiści w Ameryce. Opublikowane w „New York Times” Confessions of a lonely atheist Natalie Angier to smutna i poruszająca opowieść o tym, jak wyizolowany czuje się ateista w dzisiejszych Stanachviii. Jednak ta izolacja jest złudzeniem wytrwale podtrzymywanym przez uprzedzenia. Jak pisałem już we wstępie, pod względem liczebności amerykańscy ateiści przewyższają religijnych żydów, a wszak żydowskie lobby uznaje się za najbardziej wpływowe w Ameryce. Pomyślmy, jak wiele mogliby osiągnąć ateiści, gdyby występowali wspólnie!6.

David Mills w swej godnej podziwu książce Atheist Universe opisuje historyjkę, którą każdy z nas, napotkawszy w jakiejkolwiek powieści, odrzuciłby natychmiast jako karykaturalny i nierealistyczny opis policyjnej bigoterii. Jeden z chrześcijańskich „uzdrowicieli” prowadził „Krucjatę Cudów”, która rokrocznie zawadzała też o rodzinne miasto Millsa. Pośród wielu innych dobrych rad kaznodzieja ów zalecał też cukrzykom, by odstawili insulinę, a chorym na raka, by zaprzestali chemioterapii – wszyscy natomiast mieli wspólnie modlić się o cud. Kierując się zupełnie zrozumiałym zdrowym rozsądkiem, Mills postanowił zorganizować pokojową demonstrację, aby ostrzec ludzi. Popełnił jednak błąd – zaczął od tego, że poszedł na policję, by uprzedzić o swoich planach i poprosić o ochronę, na wypadek, gdyby zwolennicy uzdrowiciela postanowili zaatakować jego marsz. Pierwszy policjant, który go wysłuchał, zareagował krótko: „A wy chceta iść za, czy przeciw?” Kiedy usłyszał, że przeciw, oświadczył, że sam zamierza iść przywitać cudotwórcę, i że jeśli zobaczy gdziekolwiek protestującego Millsa, osobiście „napluje mu w pysk”.

Mills zdecydował się poszukać szczęścia u kolejnego funkcjonariusza. Ten poinformował go łaskawie, że jeśli tylko jakiś zwolennik uzdrowiciela zaatakuje jego marsz, to on sam osobiście zaaresztuje… Millsa za „usiłowanie przeszkadzania w dziele Bożym”. Na takie dictum Mills wrócił do domu i postanowił załatwiać dalej sprawę przez telefon, żywiąc nadzieję, że na wyższych szczeblach policyjnej hierarchii napotka nieco więcej zrozumienia. Wreszcie udało mu się połączyć z jakimś sierżantem, od którego usłyszał: „Do diabła z tobą, koleś. Żaden gliniarz nie będzie chronił pieprzonego ateisty. Sam mam nadzieję, że ktoś ci nieźle dokopie!”. No cóż, kultura języka najwyraźniej nie była w cenie na tym posterunku, podobnie jak poczucie obowiązku i zwykła ludzka uprzejmość. Mills pisze, że tego dnia rozmawiał z siedmioma albo ośmioma policjantami. Żaden z nich nie zamierzał mu pomóc, a większość posunęła się do niezawoalowanych pogróżek.

Takich anegdotycznych opowieści o uprzedzeniach wobec ateistów można by przytaczać na pęczki. Nie jesteśmy jednak tylko na nie skazani. Pani Margaret Downey, założycielka Anti Discrimination Support Network (ADSN, Sieć Wsparcia przeciw Dyskryminacji) z pomocą Freethought Society of Greater Philadelphia systematycznie gromadzi dane dotyczące wszelkich tego typu zajśći. Jej szczegółowa baza danych (podzielona zgodnie z miejscem odnotowanego zajścia na działy: wspólnoty, szkoły, środowisko pracy, media, rodzina, administracja) zawiera przypadki nękania, wyrzucenia z pracy, odrzucenia przez rodzinę, a nawet morderstwax. Analiza zgromadzonej przez Downey dokumentacji przypadków niezrozumienia ateistów – czy wręcz nienawiści wobec ludzi o takich podglądach – skłania do stwierdzenia, że rzeczywiście jest praktycznie niemożliwe, aby dziś w Stanach jakikolwiek uczciwy i szczery ateista mógł wygrać w demokratycznych wyborach. Izba Reprezentantów liczy sobie 435 członków, Senat USA 100. Wziąwszy pod uwagę, iż większość z tych łącznie 535 osób to ludzie wykształceni, jest – przynajmniej statystycznie rzecz biorąc – nieprawdopodobne, by część (i to znaczna) spośród nich nie była ateistami. To oznacza, że kłamali, lub ukrywali swoje przekonania, by zdobić mandat. Z drugiej strony jednak, czy można ich winić, jeśli uwzględni się, jaki elektorat muszą do siebie przekonać. Nikt też nie przeczy, że przyznanie się do ateizmu byłoby politycznym samobójstwem dla każdego kandydata na fotel prezydenta USA. Dzisiejszy klimat polityczny w Ameryce (i jego konsekwencje) przeraziłby, jak już pisałem, Jeffersona, Waszyngtona, Madisona, Adamsa i wszystkich ich przyjaciół. Ci ludzie, niezależnie od tego, czy byli agnostykami, deistami czy chrześcijanami, zapewne ze wstrętem odwróciliby się od teokracji, która opanowała Waszyngton na początku XXI wieku. Z podziwem za to przyglądaliby się świeckim ideom podzielanym przez ojców założycieli postkolonialnych Indii, głęboko religijnego Gandhiego („Jestem hinduistą, jestem muzułmaninem, jestem żydem, jestem chrześcijaninem, jestem buddystą”) i ateistę Nehru:

Widowisko zwane religią, lub przynajmniej zinstytucjonalizowaną religią, i w Indiach i wszędzie indziej napełnia mnie grozą. Wielokrotnie już je potępiałem i pragnąłbym wymieść je doszczętnie. To religia właśnie leży u podłoża ślepoty przekonań i wstecznictwa, dogmatyzmu i bigoterii, zabobonów, wyzysku i dbałości wyłącznie o własne interesy.

Nehru jest autorem deklaracji świeckich Indii, opartej na marzeniu Gandhiego (gdybyż tę wizję udało się zrealizować, zamiast doprowadzać do podziału kraju pośród krwawych międzyreligijnych rzezi!), która na pewno mogłaby wyjść również spod pióra Jeffersona

Mówimy o świeckich Indiach […]. Dla niektórych ludzi państwo świeckie to państwo przeciwstawiające się religii. To oczywista nieprawda. To oznacza jedynie Państwo traktujące wszystkie wyznania z jednakowym szacunkiem i tworzące im jednakowe możliwości. Indie mają za sobą długą tradycję religijnej tolerancji […]. W takim kraju jak Indie, gdzie jest wiele wyznań i religii, autentyczna tożsamość narodowa może być budowana jedynie na bazie wartości świeckich.
Bóg deistów, często kojarzony z Ojcami Założycielami, stanowi niewątpliwie znaczny postęp w porównaniu ze starotestamentowym potworem. Pech polega na tym, że istnienie takiej istoty teraz czy kiedykolwiek, jest raczej mało prawdopodobne. Hipoteza Boga nie jest potrzebna7. Co więcej, mocno podważa ją rachunek prawdopodobieństwa. Zajmę się tym problemem szerzej w Rozdziale 4, najpierw jednak w Rozdziale 3 omówię tak zwane dowody („argumenty”) na istnienie Boga. W międzyczasie zaś chciałbym wspomnieć o agnostycyzmie, błędnym poglądzie jakoby istnienie lub nieistnienie Boga było kwestią nierozstrzygalną, na zawsze pozostającą poza zasięgiem naukowych dociekań.

Nędza agnostycyzmu

Nasz szkolny kapelan, krępy Muskularny Chrześcijanin8, każąc dla nas z ambony, często wyrażał coś w rodzaju skrytego szacunku dla ateistów, których najwyraźniej cenił za odwagę, z jaką otwarcie głoszą swoje błędne poglądy. Czego zaś nie mógł znieść, to agnostyków – tych nędznych chłystków, żałosnych, gapowatych mięczaków i oferm bez kręgosłupa – co sami nie wiedzą nawet, czy wchodzą na schody, czy właśnie z nich schodzą. Otóż miał on po części rację, aczkolwiek ufundowaną na zupełnie fałszywych przesłankach. Jak pisze Quentin de la Bédoyere, w tym samym duchu wyrażał się też znany historyk katolicyzmu Hugh Ross Williamson, który „szanował ludzi wierzących, ale pewną estymą darzył też zadeklarowanych ateistów. Pogardę odczuwał jedynie wobec tych niewydarzonych miernot, zer kompletnych, ludzi, którzy bezradnie miotali się gdzieś pośrodku”.

Nie ma nic złego w byciu agnostykiem w sytuacji, gdy brak dowodów świadczących za jednym bądź drugim stanowiskiem. To wręcz racjonalne zachowanie. Carl Sagan, spytany, czy gdzie indziej we Wszechświecie występuje życie, z dumą oświadczył, iż w tej kwestii pozostaje agnostykiem. Gdy konsekwentnie odmawiał zadeklarowania się po którejś ze stron, jego rozmówca zaczął wypytywać „jakie jest jego wewnętrzne odczucie, co tak naprawdę czuje w trzewiach”. Odpowiedź godna jest unieśmiertelnienia – „Staram się nie myśleć trzewiami. W zasadzie lepiej powstrzymać osąd, póki nie mamy dowodów”. Pytanie o możliwość istnienia życia pozaziemskiego pozostaje otwarte – obie strony w tym sporze dysponują dość dobrymi argumentami, a z braku ostatecznych dowodów możemy jedynie szacować prawdopodobieństwo. Agnostycyzm tego typu jest właściwą postawą w przypadku wielu naukowych pytań, jak choćby, co spowodowało wielkie wymieranie pod koniec permu, największe z wymierań znanych nam z zapisu kopalnego. Mogło to być uderzenie olbrzymiego meteorytu, takie jak to, które – co, zgodnie z obecnym stanem wiedzy, jest najbardziej prawdopodobne * spowodowało wyginięcie dinozaurów. Ale bardzo możliwe, że epizod permski miał zupełnie inną przyczynę, albo też przyczyn było kilka. W przypadku obydwu tych wielkich wymierań swoisty agnostycyzm co do ich rzeczywistych przyczyn jest więc racjonalny. Ale czy również w kwestii istnienia Boga? Z odpowiedzią twierdzącą na to pytanie spotkać się można bardzo często, a ci którzy jej udzielają, czynią to z najgłębszym przekonaniem i sprzeciwianie się im miewa nieprzyjemne konsekwencje. Czy jednak jest to odpowiedź poprawna?

Pozwolę sobie w tym miejscu wprowadzić rozróżnienie dwóch typów agnostycyzmu. Mamy więc CHAP (od Chwilowy Agnostycyzm ze względów Praktycznych), stanowisko absolutnie uzasadnione, gdy bez wątpienia jakaś odpowiedź istnieje, tyle że nie dysponujemy jeszcze wystarczającym materiałem dowodowym, by ją sformułować (bądź nie rozumiemy dowodów, albo też nie mieliśmy jeszcze czasu, by się z nimi zapoznać). CHAP to właściwa postawa w odniesieniu do pytania o przyczyny wielkiego wymierania pod koniec permu. Na pewno istnieje jakieś wyjaśnienie i mamy nadzieję, że pewnego dnia je poznamy, na razie jednak po prostu nie wiemy, co 251 milionów lat temu zmiotło z powierzchni Ziemi 90% organizmów morskich i ponad 70% lądowych. Można też jednak zawiesić sąd z zupełnie innych przyczyn, którą to postawę określać będę dalej akronimem GAP (od Generalny Agnostycyzm ze względów Pryncypialnych – zbieżność z określeniem „gapy”, używanym przez naszego szkolnego kapelana jest (nie)całkiem przypadkowa). Agnostycyzm GAP jest absolutnie właściwy, gdy mamy do czynienia z pytaniami, na które po prostu nie ma odpowiedzi, niezależnie od tego, jak wiele dowodów zgromadzimy, jako że sama idea dowodliwości jest w tym przypadku nieadekwatna. Samo pytanie istnieje na innej płaszczyźnie, w innym wymiarze, poza sferą, w której można poszukiwać dowodów. Filozofowie przywołują często tego typu problemy, choćby znana filozoficzna przypowiastka rozwijana wokół pytania, czy ktoś inny widzi kolor czerwony tak samo jak ja. Może twój czerwony jest dla mnie zielenią, a może jakąś zupełnie inną barwą, której ja sobie nawet nie potrafię wyobrazić. Filozofowie przytaczają to pytanie jako jedno z tych, na które nie da się odpowiedzieć, niezależnie od tego, jak wieloma dowodami dysponujemy. Część naukowców i intelektualistów jest przekonana – zbyt pochopnie, moim zdaniem – że pytanie o istnienie Boga należy właśnie do tej kategorii na zawsze niedostępnych kwestii GAP. Na tej podstawie, o czym wkrótce się przekonamy, zwolennicy tego oglądu formułują opinię, iż hipoteza o istnieniu Boga jest równie prawdopodobna, jak podgląd przeciwny, czyli hipoteza o jego nieistnieniu. Ja z tym twierdzeniem się kategorycznie nie zgadzam – według mnie agnostycyzm w odniesieniu do Hipotezy Boga jest bezdyskusyjnie chwilowym agnostycyzmem, agnostycyzmem kategorii CHAP. Czy Bóg istnieje, czy nie istnieje – to pytanie czysto naukowe; być może kiedyś poznamy na nie ostateczną odpowiedź, natomiast na razie możemy z czystym sumieniem posługiwać się kategorią prawdopodobieństwa.

Historia idei zna wiele przykładów pytań, na które udało się odpowiedzieć, mimo że wcześniej uznano je za pozostające na zawsze poza domeną nauki. Słynny francuski filozof August Comte napisał w roku 1835: „Nigdy, za pomocą żadnej metody, nie będziemy w stanie badać składu chemicznego ani struktury mineralnej gwiazd”; nim jeszcze słowa te zostały opublikowane, Fraunhofer rozpoczął badania składu chemicznego Słońca przy użyciu spektroskopu. Dziś badacze co dzień obalają Comte’owski agnostycyzm, przeprowadzając bardzo precyzyjne analizy składu nawet najbardziej odległych gwiazd. Zostawmy jednak na boku astronomiczny agnostycyzm Comte’a. Przytoczyłem tę anegdotkę tylko dla przypomnienia, że warto zachować wyjątkową ostrożność orzekając, iż w jakiejkolwiek kwestii jesteśmy skazani na wieczną niewiedzę. Tymczasem jeśli chodzi o Boga, wielu uczonych i filozofów chętnie taki pogląd akceptuje, począwszy zresztą od wynalazcy słowa ‘agnostycyzm’, T.H. Huxleya.

Huxley objaśnił wprowadzony przez siebie neologizm, odpowiadając na personalny atak, który zresztą sam wcześniej sprowokował. Przełożony londyńskiego King’s College, wielebny dr Wace, z głęboką wzgardą wyraził się o „tchórzliwym agnostycyzmie” Huxley’a:

Być może on woli nazywać się agnostykiem, ale prawdziwe jego imię jest zupełnie inne – to ‘niewierny’, moglibyśmy też powiedzieć ‘niewierzący’. Określenie ‘niewierny’, nie przeczę, ma negatywną konotację. Ale może to i dobrze. Nie jest i nie powinno być rzeczą miłą dla człowieka, powiedzieć wprost, że nie wierzy on w Jezusa Chrystusa.

Huxley nie był człowiekiem, kto puszcza coś takiego płazem, a jego odpowiedź z roku 1889 była tak zgryźliwa, jak można się było spodziewać (choć oczywiście w najmniejszym stopniu nieurągająca zasadom dobrego wychowania; jako „buldog Darwina” Huxley kąsał głównie pełną uprzejmości wiktoriańską ironią). W każdym razie, rozprawiwszy się już z dr. Wace’em (i pogrzebawszy szczątki), Huxley powrócił do terminu ‘agnostyk’ i wyjaśnił, jak na nie wpadł. Inni, jak stwierdził: mają absolutną pewność, iż osiągnęli swoistą ‘gnozę’ – mniej lub bardziej skutecznie rozwiązali problem egzystencji. Ja jestem pewien, iż problemu tego nie rozwiązałem, mam też bardzo mocne przekonanie, iż jest on po prostu nierozstrzygalny. Mając Kanta i Hume’a u boku, uznałem, iż stanowisko takie trudno uznać za jakąś wyjątkową arogancję z mojej strony […] Myślałem więc dalej i wynalazłem termin, który wydaje mi się być właściwym określeniem takiej postawy: ‘agnostyk’.

Dalej w tym samym wystąpieniu Huxley wyjaśnił, że nie istnieje agnostyczne kredo, nawet negatywne:

Agnostycyzm nie jest wyznaniem wiary. To metoda, której podstawą jest rygorystyczne stosowanie jednej zasady […]. Zasadę tę w kategoriach pozytywnych sformułować można następująco: w kwestiach intelektu posuwaj się tak daleko, jak daleko twój rozum cię prowadzi, bez względu na jakiekolwiek obiekcje innej natury. W kategoriach negatywnych zaś zasada moja oznacza, by w kwestiach intelektu nigdy nie twierdzić, że wnioski są pewne, póki dowody nie zostały zademonstrowane lub póki nie mogą być zademonstrowane. To właśnie nazywam agnostyczną wiarą – wiarą, która każdemu człowiekowi niepozbawionemu czci pozwoli zawsze spojrzeć wszechświatowi prosto w twarz, niezależnie od tego, co skrywa przed nim przyszłość.
W uszach naukowca deklaracja taka brzmi bardzo godnie i nie jest łatwo z T.H. Huxleyem polemizować. Niemniej jednak Huxley, koncentrując się na niemożliwości udowodnienia z absolutną pewnością istnienia bądź nieistnienia Boga, zignorował zupełnie sferę pośrednią – prawdopodobieństwo. To, iż nie potrafimy dowieść, że coś istnieje lub nie istnieje, nie oznacza automatycznie, że obie te możliwości są równoważne. Myślę, że Huxley też zgodziłby się z takim rozumowaniem, i podejrzewam, że zaakceptowawszy je, na nowo rozważyłby własne poglądy. Od czasu do czasu wszyscy tak postępujemy.

Otóż przeciwnie do Huxleya ja twierdzę, że istnienie Boga jest hipotezą naukową taką samą jak każda inna. Nawet jeśli trudno ją zweryfikować, to przynależy ona do tej samej kategorii CHAP, „chwilowego agnostycyzmu”, co problem wielkich wymierań w permie i kredzie. Istnienie (lub nieistnienie) Boga to naukowy fakt wiążący się z kształtem Wszechświata, to fakt o statusie empirycznym rozstrzygalnym w praktyce albo przynajmniej w kategoriach pryncypialnych. Gdyby Bóg istniał i postanowił ukryć to przed nami, byłby to argument ostateczny, bezdyskusyjnie i jednoznacznie przemawiający na jego rzecz. Ale nawet jeśli jego egzystencji nigdy nie będziemy w stanie jednoznacznie potwierdzić (ani jej zaprzeczyć), dostępne dowody i logiczne rozumowanie pozwalają oszacować prawdziwość tej hipotezy z prawdopodobieństwem znacznie przekraczającym 50%.

Uporządkujmy zatem przekonania o istnieniu Boga wzdłuż continuum, którego końce wyznaczają dwa skrajnie przeciwstawne poglądy. Oczywiście, jak przy każdym continuum, mamy w tu do czynienia z pełną stopniowalnością przekonań, niemniej jednak możemy je przedstawić za pomocą siedmiu „punktów krytycznych”:

1. Silny teizm. Stuprocentowa pewność istnienia Boga. Odwołując się do słów Carla Gustawa Junga: „Ja nie wierzę. Ja wiem”.

2. Bardzo wysokie prawdopodobieństwo, ale nie absolutna pewność. De facto teista. „Nie jestem bezgranicznie przekonany, ale głęboko wierzę w Boga, a moje życie opiera się na przekonaniu, że On tu jest”.

3. Nieco powyżej pięćdziesięciu procent. W zasadzie agnostyk, acz skłaniający się ku teizmowi. „Nie mam pewności, ale raczej wierzę”.

4. Dokładnie 50%. Pełna indyferentność. „Istnienie i nieistnienie Boga to równorzędne możliwości”.

5. Nieco poniżej pięćdziesięciu procent. W zasadzie agnostyk, ale skłaniający się ku ateizmowi. „Nie mam pewności, ale raczej jestem sceptyczny”.

6. Bardzo niskie prawdopodobieństwo (ale jednak nie pewność). De facto ateista. „Nie mam pewności, ale istnienie Boga uważam za mało prawdopodobne i na tym założeniu opiera się moje życie”.

7. Silny ateizm. „Wiem, że nie ma Boga, z taką samą pewnością, z jaką Jung ‘wie’, że On jest”.

Byłbym zaskoczony, gdyby wielu ludzi zaliczyło się do kategorii 7., włączyłem tu ją jednak dla symetrii z kategorią 1., która jest całkiem licznie zasiedlona, gdyż natura wiary po prostu jest taka, że ludzie potrafią bezgranicznie akceptować jakieś przekonanie, nie mając ku temu żadnych racjonalnych przesłanek (Jung na przykład wierzył również, że niektóre książki z jego księgozbioru mogą spontanicznie eksplodować z głośnym hukiem). Ateiści natomiast nie żywią „wiary”, choćby z tego powodu, że nie sposób wyłącznie rozumowo zdobyć pewność, że coś definitywnie nie istnieje. Dlatego właśnie kategoria 7. jest raczej pusta w przeciwieństwie do 1., która ma wielu zagorzałych zwolenników. Osobiście zaliczyłbym się do kategorii 6. (choć blisko mi do 7.) – w kwestii Boga jestem agnostykiem w takim samym stopniu, w jakim pozostaję agnostykiem w odniesieniu do istnienia wróżek.

CHAP (Chwilowy Agnostycyzm ze względów Praktycznych, przypominam) to dobre narzędzie do analizy zaprezentowanego powyżej spektrum postaw. Na pierwszy rzut oka może się wydawać kuszące, by środek continuum, pogląd, iż istnienie Boga jest równie prawdopodobne, jak jego nieistnienie, przyporządkować już do kategorii GAP (Generalny Agnostycyzm ze względów Pryncypialnych), to jednak byłby błąd. Agnostyk GAP twierdzi, że po prostu na pytanie o istnienie Boga nie możemy odpowiedzieć ani tak, ani nie. Pytanie takie dla agnostyka GAP jest z pryncypialnych względów pytaniem, na które nie ma odpowiedzi. Co więcej – agnostyk GAP zdecydowanie odmawia analizy tego zagadnienia w kategoriach prawdopodobieństwa. Tymczasem to, że nie jestem w stanie ustalić, iż twój czerwony to dla mnie zielony, wcale nie oznacza, że z pięćdziesięcioprocentowym prawdopodobieństwem mogę stwierdzić, iż tak jest. Oczywiście to problem zbyt mało znaczący, by kruszyć oń probabilistyczne kopie. Niemniej to błąd dość powszechny – i jeszcze nie raz się z nim zetkniemy – gdy ktoś, uznawszy, że na pytanie o istnienie Boga nie da się odpowiedzieć, wyciąga z tego wniosek, iż jego istnienie lub nie to ewentualności równie prawdopodobne. Błąd ów można też rozpatrywać w kategoriach tego, na kim spoczywa ciężar dowodu. Uroczo wręcz uczynił to Bertrand Russell w swojej przypowieści o niebiańskim czajniczku:

Wielu ludzi wierzących mówi tak, jakby to na sceptykach spoczywał obowiązek udowodnienia nieprawdziwości głoszonych przez nich dogmatów, a nie na wierzących ciężar dowodu. Oczywiście, to pomyłka. Gdybym stwierdził, że gdzieś tam, pomiędzy Ziemią a Marsem, krąży wokół Słońca po eliptycznej orbicie porcelanowy czajniczek, nikt nie byłby w stanie zakwestionować prawdziwości tego twierdzenia (oczywiście, musiałbym być wystarczająco przewidujący, by dodać, że czajniczek jest zbyt mały, by można go było dostrzec nawet za pomocą najpotężniejszych teleskopów). Gdybym jednak obwieścił, że skoro moich poglądów nie można zakwestionować, to jest przejawem absurdalnych i nieracjonalnych uprzedzeń odrzucanie ich przez innych ludzi, uznano by – skądinąd słusznie – że prawię nonsensy. Jednakże, jeśliby istnienie czajniczka potwierdzały starożytne księgi, które jako uświęconą prawdę odczytywano by nam co niedzielę, i których treść wkładano by w dziecięce główki w każdej szkole, odmowa wiary w istnienie czajniczka uznana by została za przejaw podejrzanej ekscentryczności, osobnika weń wątpiącego wysłano by zaś do psychiatry w czasach bardziej oświeconych, a oddano inkwizycji w epokach wcześniejszych.

Oczywiście można uznać, że szkoda czasu na takie bajdy, nikt bowiem nie zamierza czcić czajniczków9, gdyby jednak ktoś bardzo naciskał, nikt z nas nie zawahałby się raczej przed wyrażeniem opinii, że orbitujące czajniczki nie istnieją. W zasadzie jednak wszyscy bylibyśmy czajniczkowymi agnostykami: wszak nie możemy dowieść z absolutną pewnością, że niebiański czajniczek nie istnieje. W praktyce zaś od czajniczkowego agnostycyzmu każdy z nas przeszedłby do a-czajniczkizmu. Jeden z moich przyjaciół, wychowany w żydowskiej rodzinie i nadal przestrzegający sabatu i innych żydowskich obyczajów z poczucia lojalności, jak sam mówi, wobec własnego dziedzictwa, określa się mianem „zębuszkowego agnostyka”. Uważa, że Bóg jest równie realny jak Wróżka Zębuszka. Nie ma podstaw, by odrzucić którąkolwiek z tych dwóch hipotez – obydwie są jednakowo nieprawdopodobne, przyznaje. Jest ateistą dokładnie w takim samym stopniu jak a-wróżkowcem. I w podobnym, niewielkim stopniu agnostykiem w obu kwestiach.

Czajniczek Russella to oczywiście jeden z nieskończonego szeregu obiektów, których istnienia nie można ani wykluczyć, ani definitywnie odrzucić. Wybitny amerykański prawnik Clarence Darrow powiedział kiedyś: „Nie wierzę w Boga i nie wierzę w Śpiącą Królewnę”. Z kolei Andrew Mueller, dziennikarz, stwierdził kiedyś, że wyznawanie jakiejkolwiek konkretnej religii jest „ani mniej, ani bardziej dziwne, niż głoszenie, że świat jest romboidalny i trwa w kosmosie między szczypcami dwóch gigantycznych zielonych homarów o imionach Esmeralda i Keith”. Moim filozoficznym faworytem jest zaś niewidzialny, niematerialny i niewydający żadnych dźwięków jednorożec, nieistnienia którego co rok starają się dowieść dzieci uczestniczące w obozie „Poszukiwaczy”10. W Internecie wielką popularnością cieszy się inny boski byt – równie niepoddający się racjonalnej weryfikacji, jak Jahwe czy jakiekolwiek inne bóstwo - Latający Potwór Spaghetti, który, jak twierdzi wielu jego wyznawców, naznaczył ich swoją makaronową macką. Bardzo się ucieszyłem, gdy okazało się, że opublikowana niedawno w postaci książki Gospel of the Flying Spaghetti Monster [Ewangelia według Latającego Potwora Spaghetti] cieszy się dużym powodzeniem. Sam, co prawda, nie przeczytałem, ale w sumie jaki sens ma czytanie ewangelii, skoro wiesz, że głosi ona prawdę. Choć czy aby na pewno? Już nastąpiła Wielka Schizma, w wyniku której wyłonił się Reformowany Kościół Latającego Potwora Spaghetti.

Przytaczam tu wszystkie te szalone nieco przykłady, by wykazać, że jakkolwiek nie sposób udowodnić, iż którykolwiek z tych bytów naprawdę nie istnieje, to nikt nie uzna, że ich istnienie i nieistnienie to hipotezy równie prawdopodobne. Russell podkreśla, że ciężar dowodu powinien spoczywać na wyznawcy, nie na tym, kto nie wierzy. Moje rozumowanie idzie w podobną stronę i stwierdzić muszę, że argumenty za istnieniem niebiańskiego czajniczka (makaronowego potwora, Esmeraldy i Keitha, jednorożca) nie są równie mocne, jak te, które przemawiają przeciw. Żaden rozsądny człowiek nie uważa jednak, by ontologiczny status Wróżki Zębuszki lub orbitującego czajniczka mógł stać się przedmiotem poważnej dyskusji. Nikt z nas nie czuje się zobligowany, by negować istnienie któregokolwiek z milionów z wydumanych bytów zaludniających jakże płodną (lub nierozsądną) ludzką wyobraźnię. Odkryłem, że całkiem dobrą strategią, gdy ktoś pyta mnie, czy jestem ateistą, jest uświadomić mu, że on również jest ateistą, wszak nie wierzy w Zeusa, Apollona, Amona Ra, Mitrę, Baala, Thora, Wotana, Złotego Cielca ani w Latającego Potwora Spaghetti. Ja po prostu poszedłem o jednego boga dalej.

Wszyscy czujemy się w prawie do wyrażania głębokiego sceptycyzmu – aż po pełną niewiarę – gdy mowa o jednorożcach, bogach starożytnego Egiptu, Grecji, Rzymu, wikingów, którymi (dziś!) nikt się zbytnio nie przejmuje. Jednakże w przypadku Boga Abrahama trzeba się przejmować, bowiem znaczna część ludzi zaludniających naszą planetę podziela głęboką wiarę w jego istnienie. „Czajniczek Russella” to przykład na to, iż teza o wszechobecności Boga, podobnie jak wiara w niebiańskie czajniczki, w kategoriach logicznych wymaga ścisłego dowodu, nie wymaga go natomiast w kategoriach praktycznych zachowań społecznych. Fakt, że nie sposób dowieść nieistnienia Boga, jest trywialny; nie można ze stuprocentową pewnością udowodnić nieistnienia czegokolwiek. Ważne jest zupełnie inne pytanie – Hipotezy Boga nie sposób obalić (to prawda), ale czy istnienie Boga jest prawdopodobne?! To już problem zupełnie inny. Pewne byty, których status ontologiczny nie jest oczywisty, można uznać za bardziej prawdopodobne niż inne (o podobnym statusie). I nie ma żadnych powodów, by uznać, że Bóg jest z jakichś powodów wyłączony spod takiego rozumowania. Nie ma też żadnych powodów, by twierdzić, że skoro nie sposób udowodnić ani istnienia Boga, ani jego nieistnienia, to obie te hipotezy można uznać za w równym stopniu wiarygodne. Przeciwnie – o czym za chwilę będzie mowa.

NOMA

Thomas Huxley w pewnym momencie cofnął się i (nie waham się nazwać tego hipokryzją) wysiadł na przystanku „neutralny agnostycyzm”, dokładnie pośrodku mojego siedmiopunktowego continuum, podobnie – i z równoważnych powodów – czynią teiści, choć nadciągają z przeciwnej strony. Teolog Alister McGraph uczynił z tego centralną tezę swojej książki Dawkins’ God: Genes, Memes and the Origin of Life [Bóg Dawkinsa: Geny, memy i pochodzenie życia]. Po zadziwiająco rzetelnym i uczciwym omówieniu moich naukowych prac McGrath znalazł naprawdę tylko jeden powód do ich definitywnego odrzucenia: niekwestionowany, lecz w sumie świadczący o kompletnej bezradności, zarzut, iż nie można przecież dowieść, że Bóg nie istnieje. Kiedy czytałem książkę McGratha, złapałem się na tym, że – strona po stronie – mam ochotę dopisać na marginesie jeden drobny komentarz: czajniczek! Przyzywając w sukurs (nie po raz pierwszy) Huxleya, McGrath pisze: „Powołując się na dogmatyczne stwierdzenia czy to teistów, czy ateistów, odnoszące się do kwestii istnienia Boga, Huxley deklaruje wprost, iż pytanie o Boga jest pytaniem, na które nie sposób odpowiedzieć, odwołując się do metody naukowej”. Później McGrath sięga po podobnie brzmiące wypowiedzi Stephena Jaya Goulda: „Powtarzam to moim kolegom po raz milion-enty (podczas prywatnych pogaduszek i w uczonych dysputach): nauka po prostu nie może – za pomocą akceptowanych przez siebie metod – rozsądzać kwestii potencjalnego nadzoru Boga nad naturą. Nie możemy tego faktu ani potwierdzić, ani zanegować; jako naukowcom nie wolno nam w tej kwestii się wypowiadać”. Pewność siebie Goulda i groźny ton jego deklaracji nie ulegają wątpliwości, ale czy aby poza nimi zacytowany tu sąd ma jakieś uzasadnienie. Dlaczegóż to jako naukowcy nie możemy wypowiadać się o Bogu? I dlaczego czajniczek Russella czy Latający Potwór Spaghetti nie miałyby być podobnie wyłączone spod reguł naukowego sceptycyzmu? Jak pokażę za chwilę, Wszechświat ze stworzycielem-nadzorcą byłby miejscem zupełnie innym niż Wszechświat bez niego. Czy to nie jest zagadnienie naukowe? Sztukę przypochlebiania się (bliską już pełzaniu) Gould zaprezentował też w jednej ze swoich gorzej ocenianych książek Skały wieków. Ukuł tam akronim NOMA, utworzony od słów „Nie Obejmujące się Magisteria”:

Podsumowując – i trochę się powtarzając – magisterium nauki zajmuje się rzeczywistością empiryczną: z czego wszechświat jest stworzony (fakty) oraz dlaczego działa tak, a nie inaczej (teorie). Magisterium religii dotyczy kwestii ostatecznego sensu, znaczenia oraz wartości moralnych. Owe dwa magisteria ani się nie pokrywają, ani nie wyczerpują wszystkich dziedzin (wystarczy wspomnieć magisterium sztuki oraz sens piękna). By zacytować stare powiedzenie, nauka zajmuje się wiekiem skał, religia – skałą wieków; nauka studiuje, w jaki sposób niebo chodzi, religia – jak dojść do nieba11. Brzmi dostojnie, nieprawdaż? Ale tylko dopóki nie zastanowimy się przez chwilę, co właśnie przeczytaliśmy. Jakież bowiem miałyby być te pytania, przy których to religia staje się gościem honorowym, nauka zaś może tylko siedzieć cicho?

Martin Rees, wybitny astronom z Cambridge, na którego już powoływałem się w tej książce, rozpoczyna swoją książkę Nasz kosmiczny dom, wskazując dwóch potencjalnych kandydatów na takie pytania, a przy okazji udzielając na nie bardzo filo- NOMICZNEJ odpowiedzi: „Największą tajemnicą jest to, dlaczego w ogóle cokolwiek istnieje. Jaka siła tchnęła życie w równania fizyki i zrealizowała je w rzeczywistym kosmosie? Jednak takie pytania leżą poza kompetencjami nauk przyrodniczych: to domena filozofów i teologów”12. Ja osobiście wolałbym jednak powiedzieć, że nawet jeśli rzeczywiście pytania te pozostają poza domeną nauki, to tym bardziej nie przynależą do teologii (tak przy okazji – nie jestem pewien, czy filozofowie byliby wdzięczni za to, że sir Martin wrzucił ich do jednego worka z teologami). Do dziś mnie zresztą bawi, gdy przypominam sobie, jak poprzedni przełożony mojego oksfordzkiego koledżu zareagował na wniosek pewnego młodego teologa o stypendium naukowe. Przejrzawszy dysertację doktorską owego aplikanta poświęconą jakimś kwestiom teologii chrześcijańskiej, nasz dyrektor stwierdził: „Mam wielkie wątpliwości, czy to w ogóle jest na jakiś temat”.

Jakąż to szczególną wiedzę mogą bowiem wnieść teologowie do głębokich kosmologicznych zagadnień, którą nie dysponowaliby naukowcy. W jednej z moich książek zacytowałem odpowiedź pewnego oksfordzkiego astronoma właśnie na jedno z takich „głębokich” pytań. Usłyszałem wówczas: „No, tak. Tu wykraczamy poza naukę, ja zaś muszę oddać pole naszemu dobremu przyjacielowi, kapelanowi”. Niestety, zabrakło mi refleksu, by na gorąco sformułować odpowiedź, którą później dopiero zapisałem: „A dlaczego kapelanowi? Czemu nie ogrodnikowi albo kucharzowi?”. Dlaczego uczeni tak tchórzliwie akceptują ambicje teologów, by wypowiadać się w kwestiach, w których kompetencje ich na pewno nie są większe niż wiedza naukowców. To banał (i to jak większość banałów niezgody z prawdą), że nauka odpowiada na pytania jak, tylko teologia zaś dysponuje narzędziami umożliwiającymi odpowiedź na pytania dlaczego. Cóż to niby jest „pytanie dlaczego”? Nie każde pytanie rozpoczynające się od „dlaczego” w ogóle jest sensownym, uprawnionym pytaniem.

Dlaczego jednorożce są puste w środku? Na niektóre pytania po prostu nie warto odpowiadać. Jaki jest kolor abstrakcji? Jak pachnie nadzieja? Fakt, że jakieś pytanie można sformułować w pełni zgodnie z gramatycznymi regułami języka, nie oznacza, że ma ono jakikolwiek sens, ani że warto się nim poważnie zajmować. Więcej – nawet jeśli pytanie jest poważne i nauka nie potrafi na nie odpowiedzieć, to wcale nie oznacza, że tę odpowiedź zna religia.

Być może rzeczywiście istnieją jakieś głębokie i mądre pytania, które na zawsze pozostaną poza zasięgiem nauki. Może już teoria kwantów puka do drzwi niezgłębialnego. Ale jeśli na ostateczne pytania nie potrafi odpowiedzieć nauka, dlaczegóż to mamy myśleć, że religia zna odpowiedzi! Podejrzewam, że tak naprawdę ani astronom z Cambridge, ani z Oksfordu, nie wierzy w to, że teologowie dysponują wiedzą uprawniającą ich do wyrokowania w kwestiach zbyt złożonych dla nauki. Podejrzewam zresztą coś więcej – że ich reweranse wynikały z czystej uprzejmości: teologowie, taka myśl mogła zaświtać im w głowie, w ogóle nie mają nic wartościowego do powiedzenia na żaden temat, rzućmy im może zatem jakiś ochłap i pozwólmy głowić się nad pytaniami, na które nikt nie potrafi odpowiedzieć i nikt pewnie nie znajdzie nigdy odpowiedzi. Ja jednakże, w odróżnieniu od moich przyjaciół-astronomów, nie uważam, byśmy musieli rzucać komukolwiek jakieś ochłapy. Najpierw musiałbym mieć jakiś dobry powód, by uznać, że teologia (w przeciwieństwie na przykład do biblistyki, historii literatury itp.) w ogóle jest dyscypliną naukową.

Wszyscy chyba zgadzamy się, że kwalifikacje nauki do udzielania nam porad w kwestiach wartości moralnych są co najmniej wątpliwe. Czy jednak Gould naprawdę chce zrzec się na rzecz religii prawa decydowania o tym, co jest dobrem, a co złem? To, że religia nic więcej nie potrafi dołożyć do skarbnicy ludzkiej wiedzy, nie stanowi żadnego uzasadnienia, by dać jej mandat do decydowania o tym, jak mamy żyć. A przy okazji – która religia? Ta, w której na mocy czystego przypadku zostaliśmy wychowani? Do której księgi Biblii zatem i do której części mamy sięgnąć – wszak dalece nie mówią one jednym głosem, a niektóre fragmenty Pisma są wprost haniebne niezgodne z jakimikolwiek racjonalnymi standardami? Jak wielu, nawet z tych dosłownie interpretujących Pismo Święte, doczytało, że zgodnie z Biblią śmiercią należy karać cudzołóstwo, zbieranie chrustu w sabat i nieuprzejme odzywanie się do rodziców. A jeśli odrzucimy Księgę Powtórzonego Prawa i Księgę Kapłańską (co skądinąd czyni wielu współczesnych „oświeconych chrześcijan”), to jakimi kryteriami mamy się kierować, które z religijnych wartości moralnych mamy zaakceptować, a które pominąć? A może trzeba poszperać w różnych religiach wyznawanych na świecie i wybrać sobie tę, której moralne nauczanie najbardziej nam odpowiada? W takim wypadku jednak powraca pytanie o kryteria wyboru. Tyle że jeżeli znamy już kryteria pozwalające wybrać, moralność której religii jest najlepsza, to czy nie lepiej pozbyć się pośrednika – religii właśnie – i przejść od razu do wyborów moralnych. Do tego pytania powrócę w Rozdziale 7.

Wracając zaś do Goulda – otóż ja po prostu nie wierzę, że on naprawdę myśli to, co napisał w Skałach wieków. Jak już mówiłem, każdy z nas ma na sumieniu ten grzeszek, jakim jest schlebianie niegodnemu, ale potężnemu wrogowi, i coś takiego właśnie uczynił Gould. Z drugiej strony zaś nie można wykluczyć jego szczerej wiary we własną zupełnie jednoznaczną deklarację, iż nauka nie ma nic do powiedzenia w kwestii Boga: „Nie możemy tego faktu ani potwierdzić, ani zanegować; jako naukowcom nie wolno nam w tej kwestii się wypowiadać”. Czy nie brzmi to jak deklaracja agnostyka, deklaracja agnostycyzmu permanentnego i nieodwołalnego – GAP w najczystszej postaci! Taka postawa oznacza jednak, że naukowcom nie wolno w pewnych -religijnych - kwestiach formułować nawet twierdzeń probabilistycznych. To przekonanie równie rozpowszechnione, jak błędne. Wielu uczonych powtarza je jak mantrę, lecz ilu z nich głębiej je przemyślało – niewielu, jak sądzę, i to właśnie nazywam „nędzą agnostycyzmu”. Skądinąd zresztą sam Gould nie jest „bezstronnym” agnostykiem, lecz wyraźnie zbliża się do ateizmu. Jak jednak doszedł do takiej postawy, skoro, jak pisze, nie można nic powiedzieć o istnieniu Boga? Hipoteza Boga mówi, że elementem rzeczywistości, którą my zamieszkujemy, jest też pewien ponadnaturalny byt, który stworzył Wszechświat i – tak przynajmniej utrzymują liczne wersje tej hipotezy – nadal go kreuje, a nawet dokonuje bieżących interwencji w jego kształt, poprzez cuda stanowiące czasowe pogwałcenie rządzących nim i w innych sytuacjach nienaruszalnych praw. Jeden z najbardziej znanych brytyjskich teologów, Richard Swinburne, z – zaskakującą wręcz otwartością - stwierdza w swojej książce Is There a God? co następuje:

Teista uznaje, że Bóg dysponuje mocą pozwalającą mu tworzyć, zachowywać i niszczyć każdą rzecz, dowolnie małą czy wielką. Jego moc pozwala mu również poruszać obiekty i robić z nimi cokolwiek zechce […] To On poruszył planety w sposób odkryty później przez Keplera, i on sprawił, że proch eksploduje, gdy przyłożymy doń płonącą zapałkę. Może jednak sprawić, by planety poruszały się po innych torach, a substancje chemiczne wybuchały lub nie w warunkach zupełnie innych niż te, które na co dzień decydują o ich zachowaniu. Boga nie ograniczają prawa natury. To On je stworzył i On może je zawiesić lub zmienić – jeśli tak postanowi.

Jakie to proste, nieprawdaż? Cokolwiek jednak miałoby to oznaczać, jest bardzo dalekie od Gouldowskiej NOMY. I niezależnie od podawanych usprawiedliwień naukowcy akceptujący pomysł „odrębnych magisteriów” powinni jednocześnie przyznać, że wszechświat z nadnaturalnym inteligentnym stwórcą bardzo różni się od Wszechświata bez niego. Różnica między tymi dwoma hipotetycznymi wszechświatami jest fundamentalna, nawet jeśli niełatwa do empirycznego potwierdzenia. W każdym razie narusza to nieco błogie samozadowolenie osób twierdzących, jakoby nauka musiała zachować kompletne milczenie w kwestiach zasadniczych dla wiary religijnej. Istnienie – lub nie – sprawczej superinteligencji to bezdyskusyjnie problem o charakterze naukowym, nawet jeśli, przynajmniej jak dotąd, nie został rozstrzygnięty. To samo powiedzieć można również o prawdziwości (bądź nie) przekazów o rozmaitych cudach, jakie religie przywołują, by wywrzeć wrażenie na swych wyznawcach. Czy ojciec Jezusa był człowiekiem, czy jego matka była dziewicą w chwili narodzin syna? Niezależnie od tego, czy przetrwało wystarczająco dużo świadectw, by o tym rozstrzygnąć, pozostają to pytania stricte naukowe, na które można udzielić tylko jednej odpowiedzi: tak lub nie. Czy Jezus wskrzesił Łazarza? Czy sam zmartwychwstał w trzy dni po ukrzyżowaniu? Na każde z tych pytań istnieje odpowiedź, choć może nigdy jej w praktyce nie poznamy, i jest to odpowiedź o charakterze naukowym. Gdybyśmy – co oczywiście jest zdarzeniem nieprawdopodobnym – kiedyś znaleźli dowody, pozwalające odpowiedź taką sformułować, to analizować je powinniśmy za pomocą ściśle i wyłącznie naukowych metod. Pomyślmy sobie na przykład, że za sprawą jakiegoś zupełnie nieprawdopodobnego zbiegu okoliczności archeologia sądowa uzyskałaby kopalny materiał DNA jednoznacznie dowodzący, że Jezus rzeczywiście nie miał biologicznego ojca. Czy wyobrażacie sobie, by na taką sensację religijni apologeci zareagowali jedynie lekceważącym wzruszeniem ramion i spokojną konstatacją „A kogóż to obchodzi! Przecież dowody naukowe kompletnie nie mają zastosowania do kwestii teologicznych. To inne magisterium! My zajmujemy się pytaniami ostatecznymi i wartościami moralnymi. Ani DNA, ani żaden inny naukowy argument nie ma jakiegokolwiek związku z naszą domeną”.

Oczywiście to tylko żart. Gotów jednak jestem pójść o dowolny zakład, że gdyby coś takiego się zdarzyło, trąbiono by o tym na prawo i lewo. NOMA jest popularna, gdyż dowodów na rzecz prawdziwości Hipotezy Boga nie ma. Gdyby tylko jakieś, choćby najsłabsze, się pojawiły, różni propagatorzy religii baz chwili wahania wyrzuciliby całą NOMĘ przez okno. Co bardziej wyrafinowani teologowie pewnie by je przemilczeli, choć oni też chętnie snują opowieści o cudach na użytek mniej wyrafinowanych bliźnich, by poszerzyć grono współwyznawców. Mam zresztą wrażenie, iż takie potwierdzone cuda są dla wielu wierzących ważnym czynnikiem wzmacniającym siłę ich religijnych przekonań, a cuda – z definicji – nie są niczym innym tylko pogwałceniem praw natury.

Kościół rzymskokatolicki na przykład z jednej strony opowiada się za NOMĄ, z drugiej jednak właśnie zdolność do czynienia cudów uznaje za podstawowy warunek kanonizacji. Zmarły niedawno król Belgii jest kandydatem na ołtarze zapewne ze względu na swój sprzeciw wobec aborcji. Władze kościelne przeprowadzają właśnie bardzo szczegółowe dochodzenie mające na celu wskazanie przypadków cudownych uzdrowień, jakie nastąpiły wskutek wznoszonych do niego pośmiertnie modłów. Nie żartuję! Taka jest procedura stosowana wobec wszystkich świętych. Wyobrażam sobie, że może być to nieco krępujące dla przedstawicieli lepiej wykształconych kręgów kościelnych. Choć z drugiej strony dlaczego te dobrze wykształcone kręgi pozostają nadal wewnątrz Kościoła, jest dla mnie równe zagadkowe, jak problemy, w których lubują się teologowie.

Naciskany w kwestii cudów, Gould pewnie przyjąłby następującą linię argumentacji – otóż NOMA z samej definicji opiera się na idei obustronnej transakcji. W chwili, gdy religia wkracza na naukowy grunt i zaczyna jeszcze mącić w realnym świecie cudami, przestaje być religią, przynamniej taką, jakiej Gould gotów byłby bronić. To koniec jego amicabilis concordia. Proszę jednak zauważyć, że takiej Gouldowskiej religii bez cudów nie zaakceptowaliby praktykujący teiści, klęczący w kościelnych ławach czy na dywanikach modlitewnych. Więcej – byłaby dla tych ludzi śmiertelnym rozczarowaniem. Posłużę się może w tym miejscu lekko zmodyfikowanym cytatem z Alicji w Krainie Czarów (to zanim jeszcze wpadła do króliczej nory): co za pożytek z Boga, który nie czyni cudów i nie odpowiada na modlitwy. A czy znacie dowcipną definicję pojęcia „modlić się” Ambrose’a Bierce’a: „modlić się – prosić o to, by prawa natury zostały na czas pewien zawieszone w interesie osobnika wnoszącego modły, który, jak sam przyznaje, nie jest tego godzien”. Są sportowcy, którzy wierzą, że Bóg pozwala im odnosić sukcesy (a przecież ich konkurenci nie mniej zasługują na takie faworyzowanie). Niektórzy kierowcy uważają, że to Bóg zadbał dla nich o wolne miejsce na parkingu (a że przy okazji ktoś inny nie miał gdzie zaparkować…). To teizm w najbardziej powszechnym i masowym wydaniu i nie wydaje się, by coś tak (powierzchownie) racjonalnego jak NOMA mogło zrobić na nim jakikolwiek wrażenie.

No dobrze, ale podążmy przez chwilę za Gouldem i ograniczmy naszą religię do swego rodzaju „nieinterwencjonistycznego minimum”: żadnych cudów, żadnych osobistych kontaktów z Bogiem (w żadną stronę), żadnych zabaw z prawami fizyki i żadnych wycieczek w domenę nauki. Co najwyżej skromny deistyczny dodatek do warunków początkowych rodzącego się Wszechświata, żeby po odpowiednim czasie powstały gwiazdy, pierwiastki chemiczne, planety i wyewoluowało życie. To już wygląda na odpowiedni podział, a NOMA pewnie może się wybronić przy takiej skromnej i niekrępującej religii.

Ktoś może uznać, że tak. Ja jednak twierdzę, że nawet taki nieinterweniujący Bóg- NOMA, jakkolwiek mniej brutalny i toporny niż Bóg Abrahama, również pozostaje, gdy go tak poskrobać metodologicznie, hipotezą naukową. Powtórzę w tym miejscu moje główne założenie – Wszechświat, w którym znajdujemy się sami (nie licząc potencjalnych innych, wolno ewoluujących inteligentnych istot) znacząco różni się od wszechświata, w którym istnieje jakiś byt wiodący, którego inteligentny projekt odpowiada za całe stworzenie. Zgadzam się, że w praktyce te dwa wszechświaty są może trudne do odróżnienia. Niemniej jest coś absolutnie wyjątkowego w hipotezie ostatecznego projektu, podobnie jak pewne wyraźne właściwości wyróżniające ma jedyna znana nam dziś alternatywna możliwość: stopniowa ewolucja (w najszerszym znaczeniu tego terminu). Praktycznie rzecz biorąc, te dwie koncepcje są nie do pogodzenia. Ewolucja, odmiennie niż wszystkie inne idee, wyjaśnia istnienie obiektów, których byt w każdym innym wypadku należałoby uznać za tak nieprawdopodobny, że niemożliwy. Wnioski płynące z tego twierdzenia, które szerzej omówię w Rozdziale 4, są dla Hipotezy Boga niemal druzgocące.

1 W oryginale Gentle Jesus meek and mild (Dobry Jezu, potulny i łagodny). Tytuł bardzo znanego wierszyka religijnego dla dzieci, który niejaki Charles Wesley napisał w roku 1742. Dzieło to doczekało się licznych przekładów i co najmniej dwukrotnie opracowania muzycznego (muzykę do wiersza napisał nawet Carl Maria von Weber). Do dziś jest często wykonywane, zwłaszcza w Kościele metodystów (przyp. tłum.)

2 Fragment znanej i wykonywanej do dziś wczesnowiktoriańskiej (1842) kolędy Once in Royal David’s city. Ba! na swoich koncertach pieśń tę wykonywał nawet Rick Wakeman i zespół Jethro Tull (przyp. tłum.).

3 Cyt. za: Włodzimierz Bednarski W obronie wiary, http://watchtower.org.pl/w_obronie_wiary-16.php (przyp. tłum.).

4 Święta Zyta, bądźmy rzetelni, zamyka listę Święci patroni naszych imion (http://patronii.w.interia.pl/). Polska lista jest, niestety, nieco krótsza, a poza tym profesor Dawkins był w wygodniejszej sytuacji, bowiem na stronach Catholic Community Forum można przesortować alfabetycznie nie tylko listę imion katolickich świętych, ale również przypisane im „patronaty”. Dzięki temu wierni mogą bez kłopotu znaleźć odpowiedzialnych za ofiary molestowania (abuse victim), anorektyków i handlarzy bronią (arms dealers), by zacząć od „a” (przyp. tłum.).

5Thomas Paine (1737-1809), angielski pisarz i myśliciel okresu Oświecenia. Uczestnik rewolucji amerykańskiej, jeden z Ojców Założycieli USA, później członek francuskiego rewolucyjnego Zgromadzenia Narodowego (uwięziony przez jakobinów, zdołał jednak ujść z życiem i ostatecznie zmarł w Nowym Jorku). Uznawany za jednego z prekursorów liberalizmu. W traktacie Wiek rozumu opublikowanym w roku 1796 Paine otwarcie przyznał się do deizmu (przyp. tłum.).

6Tom Flynn, wydawca „Free Inquiry” wyraził to prosto i dobitnie (Secularism’s breakthrough moment, „Free Inquiry” 26: 3, 2006, 16-17): „Jeżeli ateiści są dziś izolowani i uciskani, to tylko siebie możemy o to winić. Liczebnie jesteśmy dość silni. Zacznijmy to wreszcie wykorzystywać”.

7 „Panie, ta hipoteza była mi zbędna” miał odpowiedzieć Laplace, gdy Napoleon spytał go dlaczego w całym swym dziele nie przywołał ani razu Boga.

8Muskularne Chrześcijaństwo – ważny i wpływowy nurt intelektualny (a również literacki i społeczny) epoki wiktoriańskiej. Przedstawiciele tego nurtu (który później zaczął być identyfikowany z chrześcijańskim socjalizmem) kładki nacisk na aktywne, zaangażowane życie (również aktywność fizyczną), w przeciwieństwie do religijnej kontemplacji (przyp. tłum.).

9 Okazało się, że to sąd zbyt pochopny. W „Independent on Sunday” (5 czerwca 2005) znalazłem następującą informację: „Przedstawiciele malajskiego rządu, stwierdzili, że świątynia w kształcie czajnika wzniesiona przez jedną z miejscowych sekt, wybudowana została niezgodnie z regułami planowania przestrzennego”. Patrz też: http://news.bbc.co.uk/2/hi/asia-pacific/4692039.stm.

10 Obóz „Poszukiwanie” (Camp Quest) to pomysł na przeniesienie amerykańskiej tradycji obozów letnich dla dzieci na nowy – zasługujący na podziw – poziom. W odróżnieniu od innych letnich obozów organizowanych zwykle bądź to przez wspólnoty religijne, bądź organizacje skautowskie, obóz Quest (którego pomysłodawcami są Edwin i Helen Kagin z Kentucky) prowadzony jest przez świeckich humanistów, dzieci zaś zachęcane są do sceptycznego myślenia, co oczywiście nie przeszkadza naturalnym „obozowym” formom aktywności na świeżym powietrzu. Obozy tego typu (www.camp-quest.org) organizowane już są też w Tennessee, Minnesocie, Michigan, Ohio i w Kanadzie

11 Stephen Jay Gould, Skały wieków: Nauka i religia w pełni życia, Zysk i S-ka, Poznań 2002, s. 11 (przyp. tłum.).

12 Martin Rees, Nasz kosmiczny dom, Prószyński i S-ka, Warszawa 2006, s. 17 (przyp. tłum.).

Fragment [z:] Richard Dawkins, "Bóg urojony", Wydawnictwo CIS

Ciekawe

Przeczytam sobie, zamówiłem już na uniwerku samolubny gen i ślepego zegarmistrza (OSthLT)

Kuba Rozenfeld

Kuba jesteś moim Bogiem ! :D

przeczytałam i

przeczytałam i potwierdziła sie opinia niektórych krytyków -książka jest jak łyk świeżego powietrza,

.

ateizm to moje 2 imie... "pokażcie mi dowód tej oto Świętej BAJKI"

Gdyby ktoś taki jak autor

Gdyby ktoś taki jak autor tej książki mógł udowodnić nieistnienie Boga, to Bóg nie był by Bogiem w którego się wierzy, natomiast gdyby ktoś mógł udowodnić jego istnienie, to wiara w Niego nie miała by sensu. Natomiast wyzwania typu "pokażcie mi dowód tej oto Świętej BAJKI" same w sobie "potwierdzają" moralną równowagę ateistów o której mówi autor.

wiara nie tyle co nie ma

wiara nie tyle co nie ma sensu, przeciez nikt nie neguje twojej emocjonalnej potrzeby wierzenia w coś nadnaturalnego, co z resztą świadczy o tym,że nie potrafisz sie pogodzic z tym ze prawdopodobieństwo istnienia "życia po śmierci" jest zerowe i o naiwności która napędza cie do wierzenia w to, że jednak nie wszystek umrzesz, lecz jest sama w sobie absurdalna i niedorzeczna, nielogiczna a jej założenia są sprzeczne. jest zbędna

zaklad Pascala

ateisci po co oswiecacie "religiantow" na jedyna sciezke ateizmu ? jesli wszyscy stana sie ateistami to przestanie on byc elitarny, pozatym po co uszczesliwiac kogos na sile ?
co do wiary w zycie pozagrobowe i Boga przypominam zaklad Pascala ktory jest byc moze cyniczny ale dosyc logiczny, no nie ?
Kazdy zaklad Pascala ( szczegolnie zapewne ateisci ) wiec nie musze go cytowac :)

Co do rozdzialu panstwo i Kosciola jestem zdecydowanie za :)
Ale jesli zakazac finansowania Kosciola i zwiazkowow wyznaniowych to zakazac tez finansowania organizacji feministycznych i homoseksualnych jak rownosc wobec prawa to rownosc "albo wszyscy albo nikt"

Dobrze wiesz, że skala

Dobrze wiesz, że skala wsparcia państwa dla kościoła nie da się porównać z grantami, jakie otrzymują NIEKTÓRE organizacje feministyczne i gejowskie (zresztą chyba coraz mniej tych grantów).

mem urojony

Mem urojony. Jeśli w cuda wierzy przeciętny człowiek, nazywają go wariatem. Jeśli człowiek poważany - nazywają go naukowcem.

Dodaj nową odpowiedź



Zawartość tego pola nie będzie udostępniana publicznie.


*

  • Adresy www i e-mail są automatycznie konwertowane na łącza.
  • Możesz używać oznaczeń [inline:xx] żeby pokazać pliki lub obrazki razem z tekstem.
  • Dozwolone znaczniki HTML: <a> <em> <strong> <cite> <ul> <ol> <li> <blockquote> <small>
  • Znaki końca linii i akapitu dodawane są automatycznie.