Chomsky: Globalna dominacja
Tekst z 2004 roku.
Spójrzmy na globalizację i jej powiązania z zagrożeniem wojną, być może nawet wojną ostateczną. Wersja globalizacji zaprojektowana przez "panów świata" cieszy się bardzo szerokim poparciem elit, podobnie jak tzw. umowy o wolności handlu, które "Wall Street Journal" nazwał bardziej uczciwie umowami o wolności inwestowania. Bardzo niewiele mówi się na te tematy, a najważniejsze informacje są po prostu przemilczane. Na przykład, minęło już 10 lat a stanowisko amerykańskich związków zawodowych wobec Północnoamerykańskiego Porozumienia o Wolnym Handlu (NAFTA), czy też wnioski Biura Ekspertyz Technologicznych przy Kongresie (the Office of Technology Assessment, OTA), znane są w zasadzie jedynie w środowiskach dysydentów. Oczywiście te zagadnienia nie są też tematem kampanii wyborczych.
Nie dzieje się tak bez przyczyny. "Panowie świata" dobrze wiedzą, że jeśli informacje zostaną rozpowszechnione, szeroka opinia zwróci się przeciwko nim. Jednakże w rozmowach między sobą są szczerzy. Dlatego parę lat temu, pod ogromną presją społeczną, Kongres nie zgodził się na "szybką ścieżkę" legislacyjną, która umożliwiałaby prezydentowi zawieranie międzynarodowych porozumień ekonomicznych i pozwalałaby Kongresowi głosować "tak" (teoretycznie również i "nie"), bez żadnych dyskusji i bez informowania opinii publicznej. Podobnie jak i inne sektory opiniotwórcze, również i "Wall Street Joumal" był zbulwersowany tą próbą osłabienia demokracji. Wyjaśnił jednak, w czym rzecz. Otóż przeciwnicy tego iście stalinowskiego rozwiązania mają w zanadrzu "ostateczną broń", a mianowicie społeczeństwo, które z tych właśnie powodów musi być utrzymywane w nieświadomości. To bardzo ważne, szczególnie w bardziej demokratycznych społeczeństwach, gdzie dysydentów nie można po prostu wsadzać do więzienia lub mordować, jak to się dzieje w krajach, będących głównymi odbiorcami amerykańskiej pomocy wojskowej, takich jak Salwador, Turcja czy Kolumbia, żeby wymienić obecną tylko czołówkę światową (pomijając Izrael i Egipt).
Warto postawić pytanie: dlaczego publiczny sprzeciw wobec globalizacji jest tak wielki i to już od tylu lat? Może to się wydawać dziwne, w epoce, w której doprowadziła ona do bezprecedensowego rozkwitu, tak jak się nam ciągle opowiada, szczególnie w Stanach Zjednoczonych z ich "gospodarką jak z bajki". W latach 90. USA przeżyły "największy boom gospodarczy w historii nie tylko swojej, ale i światowej" napisał rok temu w "New York Times" Anthony Lewis, powtarzając standardową mantrę lewej strony tolerowanego spektrum politycznego. Owszem, przyznaje się, że są pewne niedociągnięcia, bowiem część ludzi w ogóle nie skorzystała z gospodarczego cudu i my, ludzie o dobrym sercu, musimy coś z tym zrobić. Te niedociągnięcia ilustrują głęboki i niepokojący dylemat, a mianowicie fakt, że szybkiemu wzrostowi i rozkwitowi gospodarczemu spowodowanym przez "globalizację", towarzyszy rosnąca nierówność, ponieważ część ludzi nie ma umiejętności pozwalających na skorzystanie z cudownych darów losu i szans.
Ten obraz jest tak dobrze znany, że trudno sobie uświadomić, jak mało odpowiada on rzeczywistości, o czym wiadomo było przez cały okres trwania cudu gospodarczego. Aż do małego boomiku końca lat 90. (który raczej nie zrekompensował większości ludzi wcześniejszej stagnacji czy zgoła recesji), wzrost per capita w "szalejących latach dziewięćdziesiątych" był mniej więcej taki sam, jak w innych krajach uprzemysłowionych i o wiele niższy, niż w ćwierćwieczu po 2. wojnie światowej, przed tzw. globalizacją, a również wyraźnie niższy niż w latach wojny, które były największym boomem ekonomicznym w historii OSA, w gospodarce w dużym stopniu odgórnie sterowanej. Jak to się dzieje, że ten powszechnie akceptowany obraz tak bardzo różni się od bezspornych faktów? Odpowiedź jest bardzo prosta. Dla małej części społeczeństwa, lata 90. rzeczywiście były okresem wielkiego rozkwitu gospodarczego. Tak się składa, że do tego sektora społecznego należą ci, którzy przekazują te radosne wieści innym. Nie można tych ludzi oskarżać o nieuczciwość. Oni nie mają powodów, by wątpić w to, co mówią. Cały czas czytają to w prasie, do której piszą, jest to też zgodne z ich osobistym doświadczeniem: to wszystko prawda w odniesieniu do tych, których spotykają w redakcjach, stowarzyszeniach absolwentów, na elitarnych konferencjach, którzy jadają w tych samych eleganckich restauracjach. Tylko że świat jest inny.
Spójrzmy jak wyglądała sytuacja w dłuższym okresie czasu. Międzynarodowa integracja gospodarcza - jeden z aspektów globalizacji, w neutralnym znaczeniu tego słowa - pogłębiała się bardzo szybko przed l. wojną światową, zatrzymała się lub nawet zmniejszyła w okresie międzywojennym, i pojawiła się znowu po 2. wojnie światowej, osiągając obecnie poziom sprzed stu lat; mówiąc z grubsza, bowiem szczegółowa struktura jest bardziej złożona. Według niektórych kryteriów, globalizacja była bardziej zaawansowana przed l. wojną światową: jednym ze wskaźników niech będzie "swobodny przepływ siły roboczej", będący podstawą wolnego handlu dla Adama Smitha, choć nie dla jego współczesnych wyznawców. Według innych wskaźników, globalizacja jest O wiele bardziej zaawansowana właśnie dziś: jednym z dramatycznych przykładów - choć nie jedynym - jest swoboda przepływu krótkoterminowego kapitału spekulacyjnego, o wiele większa niż kiedykolwiek w historii. To rozróżnienie odzwierciedla jedną z najważniejszych cech wersji globalizacji, którą preferują panowie świata: kapitał ma pierwszeństwo, ludzie są drugorzędni.
Ciekawym przykładem jest to, co się dzieje na granicy z Meksykiem. Jest to granica sztuczna, będąca, jak większość granic, rezultatem podbojów, która z różnorakich przyczyn natury socjoeokonomicznej od dłuższego czasu nie jest szczelna. Po wejściu w życie porozumienia NAFTA, Clinton zmilitaryzował ją, żeby zablokować "wolny przepływ siły roboczej". Było to konieczne z powodu przewidywanych skutków NAFTA w Meksyku, a mianowicie "cudu gospodarczego", który będzie katastrofą dla większości jego mieszkańców i spowoduje, że będą chcieli od niego uciec. W tym samym jednak czasie, przepływ kapitału, i tak już bardzo swobodny, został jeszcze bardziej zliberalizowany, razem z tzw. handlem, który w dwóch trzecich jest obecnie centralnie zarządzany przez prywatne tyranie, w znacznej części zresztą już w czasach przed wejściem w życie układów NAFTA. Nazywa się to handlem tylko z przyczyn doktrynalnych, natomiast wpływ NAFTA na właściwy handel, o ile mi wiadomo, nie został zbadany.
Bardziej techniczną miarą globalizacji jest konwergencja w kierunku rynku światowego, z takimi samymi cenami i płacami. Nic takiego oczywiście nie nastąpiło. Jeśli chodzi o dochody, to prawdziwa sytuacja jest raczej odwrotna. I choć wiele zależy od sposobu pomiaru, są powody, by uważać, że nierówności wzrosły zarówno wewnątrz krajów jak i pomiędzy nimi. I ta tendencja zapewne się utrzyma. Amerykańskie agencje wywiadowcze, z udziałem specjalistów z ośrodków akademickich i z sektora prywatnego, opublikowały niedawno prognozy do 2015 roku. Spodziewają się, że globalizacja będzie dalej postępować: "Rozwój będzie pełen wstrząsów i! charakteryzować się będzie chroniczną ruchliwością kapitału i pogłębiającymi się różnicami gospodarczymi ". Oznacza to mniej konwergencji, mniej globalizacji w sensie technicznym, ale więcej w sensie wyznaczonym przez doktrynę. Skrajna ruchliwość kapitału oznacza dalsze zahamowanie wzrostu oraz więcej kryzysów i nędzy.
Można tu zaobserwować wyraźny związek między globalizacją w takim sensie, w jakim rozumieją ję "panowie świata", i zwiększającym się prawdopodobieństwem wojny. Stratedzy wojskowi przyjmują te same koncepcje i wyjaśniają otwarcie, że te prognozy są przyczyną ogromnego wzrostu sektora wojskowego. Jeszcze przed 11 września militarne wydatki Stanów Zjednoczonych przewyższały łączne wydatki na te cele ich aliantów i przeciwników. Zamachy terrorystyczne zostały wykorzystane do tego, by znacznie zwiększyć nakłady na wojsko, wzbudzając zachwyt kluczowych sektorów prywatnej gospodarki. Najbardziej niepokojący program to militaryzacja przestrzeni kosmicznej, również prowadzona pod pretekstem "zwalczania terroryzmu".
Przyczyny rozwijania tych programów militarnych zostały publicznie wyjaśnione w dokumentach z czasów Clintona. Główną przyczyną jest powiększająca się przepaść między tymi, którzy posiadają majątek, a tymi, którzy nie mają nic, i proces ten będzie zapewne trwał, niezgodnie wprawdzie z teoriami ekonomicznymi, ale tak właśnie jest w rzeczywistości. Ludzie pozbawieni majątku, "wielka bestia" świata, mogą stać się siłą destrukcyjną, i trzeba mieć nad nimi kontrolę, w interesie tego, co w żargonie branżowym nazywa się stabilizacją, a co oznacza podporządkowanie się dyktatowi panów. Dlatego niezbędne są środki przymusu, a Stany Zjednoczone, które "przyjęły, dla własnego interesu, odpowiedzialność za dobrobyt światowego systemu kapitalistycznego", muszą być daleko z przodu. Tak pisze historyk dyplomacji Gerald Haines, będący również czołowym historykiem CIA, w studium na temat amerykańskiego planowania strategicznego w latach czterdziestych 20. wieku.
Jednakże ogromna dominacja w broni konwencjonalnej i w broni masowego rażenia nie wystarcza. Trzeba przesunąć się ku nowym granicom: militaryzacji kosmosu, wbrew układom o przestrzeni kosmicznej z 1967 roku, które jak dotąd były przestrzegane. Zgromadzenie Ogólne NZ widząc, co się święci, kilkakrotnie potwierdzało ważność tych układów, jednakże USA, jako w zasadzie jedyny kraj, nie ratyfikuje ich. Waszyngton blokował też w zeszłym roku negocjacje na ten temat podczas ONZ-owskiej konferencji na temat rozbrojenia. Ze zwykłych powodów, o wszystkim tym środki masowego przekazu informowały jedynie zdawkowo. Nie jest rzeczą rozsądną informować obywateli o planach, które mogą położyć kres eksperymentowi natury z "wyższą inteligencją".
Powszechnie uważa się, że te programy są korzystne dla przemysłu zbrojeniowego, jednakże powinniśmy mieć na uwadze, że ta terminologia jest zwodnicza. Poprzez całą historię najnowszą, ze znacznym wzrostem po 2. wojnie światowej, system wojskowy był używany do przerzucania na barki społeczeństwa kosztów i ryzyka, natomiast zyski były kierowane do sektora prywatnego. "Nowa ekonomia" wyrosła w znacznym stopniu z dynamicznego i innowacyjnego sektora państwowego amerykańskiej gospodarki. Główna przyczyna szybkiego wzrostu wydatków publicznych na nauki przyrodnicze jest taka, że inteligentni przedstawiciele prawicy zdają sobie sprawę, iż rozwój gospodarki zależny jest od tych publicznych inicjatyw. Pod pretekstem "terroryzmu biologicznego" planuje się ogromny wzrost, tak samo jak dawnej zwodzono społeczeństwo, by płaciło za nową ekonomię pod pretekstem zagrożenia radziecką agresją. Kiedy ZSRR już upadł, linia partii zmieniła się. W 1990 roku, szybko, płynnie, praktycznie bez słowa wyjaśnienia i zaczęto straszyć "techhologicznym zaawansowaniem" krajów Trzeciego Świata. Jest to także jeden z powodów, dla których zapisy dotyczące przywilejów narodowego bezpieczeństwa muszą być częścią międzynarodowych układów gospodarczych: nie pomaga to Haiti, ale pozwala amerykańskiej gospodarce na wzrost według tradycyjnych zasad surowej dyscypliny rynkowej dla biednych i dobrotliwego państwa dla bogatych, czyli tak zwanego neoliberalizmu, choć nie jest to najlepszy termin: ta doktryna ma kilkaset lat i współczesne użycie tego słowa wywołałoby oburzenie klasycznych liberałów. Można by argumentować, że te wydatki publiczne były często usprawiedliwione. Może tak, może nie... Ale jasne jest, że panowie bali się pozwolić na demokratyczny wybór. Wszystko to jest starannie ukrywane przed opinią publiczną, natomiast uczestnicy rozumieją to bardzo dobrze.
Plany przekroczenia ostatniej granicy przemocy poprzez militaryzację kosmosu są ukrywane za określeniem "obrona rakietowa"; ale każdy, kto uważnie śledzi historię wie, że kiedy słyszy się słowo "obrona", to powinno się myśleć "atak" i omawiany przypadek nie jest wyjątkiem. Cel został zresztą otwarcie zakomunikowany: chodzi o zapewnienie sobie globalnej dominacji czy też hegemonii. Oficjalne dokumenty podkreślają, że celem jest "ochrona amerykańskich interesów i inwestycj" oraz sprawowanie kontroli nad biednymi. Dzisiaj wymaga to dominacji kosmicznej, podobnie jak we wcześniejszych epokach potężne państwa budowały armie i marynarki, by "chronić i rozwijać interesy handlowe". Jasne jest, że te nowe inicjatywy, w których USA znajdują się daleko na czele, stanowią poważne zagrożenie dla przetrwania świata. Zrozumiałe jest też, że te inicjatywy mogą być blokowane przez układy międzynarodowe. Ale jak już wspomniałem, hegemonia ma wyższą wartość niż przetrwanie, i jest to kalkulacja moralna, jaką dzierżący władzę kierowali się w historii od zawsze. Zmieniło się tylko to, że stawka jest obecnie o wiele, o przerażająco wiele, wyższa.
Bardzo ważne jest tu to, że oczekiwany sukces globalizacji jest w sensie doktrynalnym głównym powodem podawanym jako przyczyna rozwoju programów użycia przestrzeni kosmicznej dla ofensywnej broni natychmiastowej masowej zagłady.
Powróćmy jednak do globalizacji i do "największego boomu gospodarczego w historii Ameryki", tego z lat 90. Po drugiej wojnie światowej, ekonomia światowa przeszła przez dwie fazy: najpierw przez fazę Bretton Woods - od końca lat 40. do początku lat 70; a następnie przez okres, oparty między innymi na rozmontowaniu ustalonego w Bretton Woods systemu regulowanych kursów wymiany i kontroli nad ruchem kapitału. Druga faza, związana z neoliberalną polityką nazwaną w 1990 roku przez Williamsona "porozumieniem waszyngtońskim", charakteryzuje się globalizacją.
Te dwie fazy są zupełnie odmienne. Pierwszą nazywa się często "złotym wiekiem" kapitalizmu państwowego. Drugiej zaś towarzyszy wyraźne pogorszenie standardowych wskaźników makroekonomicznych – takich jak wzrost gospodarczy, wydajność, inwestycje kapitałowe i handel światowy; pojawiły się natomiast o wiele wyższe stopy procentowe, akumulacje znacznych i bezproduktywnych rezerw służących ochronie różnych walut narodowych, większa ruchliwość kapitału oraz inne szkodliwe skutki ekonomiczne, społeczne i ekologiczne, które są bardzo dobrze opisane. Były i wyjątki, zwłaszcza jeśli chodzi o kraje Azji Wschodniej, które nie zastosowały się do reguł "światowego porządku gospodarczego", zakotwiczonych w "liberalnych" zasadach kapitalistycznego rozwoju, nie oddawały religijnej czci stwierdzeniu " rynek wie najlepiej ", tak jak sformułował to przyszły laureat Nagrody Nobla, Joseph Stiglitz w naukowej publikacji Banku Światowego, krótko przed nominacją na głównego ekonomistę tegoż banku. Zresztą, jak stwierdził m.in. Jose Antonio Ocampo, dyrektor Komisji Gospodarczej do spraw Ameryki Łacińskiej i Karaibów (Economic Comtnission for Latin America and the Caribbean, ECLAC), w wystąpieniu przed Amerykańskim Stowarzyszeniem Gospodarczym (American Economic Association) w 2001 roku, najgorsze rezultaty, jeśli chodzi o wzrost gospodarczy czy rozwój, pojawiły się właśnie tam, gdzie zasady zostały zastosowane w sposób najbardziej rygorystyczny, czyli np. w Ameryce Łacińskiej.
"Ziemia Obiecana (śmiałych reform neoliberalnych) to fatamorgana ",zauważył Ocampo. W istocie, wzrost gospodarczy w latach 80. i 90. był znacznie mniejszy niż w trzech dekadach "rozwoju pod kontrolą państwa" we wspomnianej pierwszej fazie, zaś w latach 80., gdy większość krajów w regionie zwróciła się ku "nowemu modelowi gospodarczemu", PKB i dochód na głowę wykazywały przez tę dekadę tendencję spadkową, był to okres "stracony dla rozwoju". Ocampo zauważył również, że korelacja między "postępowaniem według reguł" a ujemnym wynikiem ekonomicznym wystąpiła na całym świecie, albowiem reguły te są ustalane przez klasę dominującą w silnych gospodarczo krajach i zaprojektowane tak, by właśnie jej przynosić korzyści.
Wróćmy do głębokiego i niepokojącego dylematu, że szybki wzrost i wielki dobrobyt, spowodowane przez globalizację, przyniosły ze sobą nierówność, ponieważ część ludzi nie ma pewnych umiejętności. Nie jest to jednak żaden dylemat, ponieważ szybki wzrost i dobrobyt to mity.
Wielu ekonomistów z różnych krajów uważa liberalizację kapitału za podstawowy czynnik wyjaśniający, dlaczego 2. faza przynosi tak niedobre rezultaty. Jednakże ekonomia to złożone zjawisko, bardzo słabo rozumiane, tak że trzeba być bardzo ostrożnym formułując stwierdzenia o związkach przyczynowych. Jednak jedno następstwo liberalizacji kapitału jest dosyć jasne: podkopuje ono demokrację. Rozumieli to bardzo dobrze twórcy układów z Bretton Woods. Jednym z powodów, dla których układy były oparte na regulacji kapitału, było umożliwienie rządom narodowym prowadzenia demokratycznej polityki społecznej, która miała ogromne poparcie wśród ludzi. Swobodny ruch kapitału tworzy de facto "drugi Senat" z "prawem weta" w stosunku do decyzji rządowych, znacznie ograniczając dostępne opcje polityczne. Rządy w takiej sytuacji mają do czynienia z "podwójnym elektoratem", z jednej strony są to wyborcy, a z drugiej spekulanci, którzy "przeprowadzają doraźne referenda" na temat polityki rządu (przytaczając fachowe badania systemu finansowego). I nawet w bogatych krajach elektorat prywatnych interesów ma pozycję przeważającą.
Inne formy globalizacji korzystnej dla inwestorów mają podobne konsekwencje. Władza decyzyjna, szczególnie w odniesieniu do zagadnień makroekonomicznych, ulega coraz większej koncentracji, przemieszczając się ku międzynarodowym instytucjom finansowym i korporacjom, ściśle związanym z kilkoma potężnymi krajami i nie odpowiadającym przed żadnym elektoratem. W rzeczywistości (i w teorii także) jest to zasadnicza cecha neoliberalnego (wolnorynkowego) rozwoju kapitalistycznego, skrywającego się za ciągle przywoływaną modernizacją i reformami (termin propagandowy, a nie opisujący).
Przypuszczalnie za zamkniętymi drzwiami i bez publicznej dyskusji, w negocjacjach nad Ogólnym Porozumieniem o Handlu w Sferze Usług (General Agreement on Trade in Services, GATS), planowane jest rozszerzenie tego ataku na demokrację. GATS stanowi podobny atak na ideę demokracjijak parę lat temu zakończone niepowodzeniem starania o podpisanie Wielostronnego Układu o Inwestycjach (Multilateral Agreement on Investment, MAI). Termin "usługi" odnosi się do wszystkiego, co mogłoby być przedmiotem demokratycznego wyboru, czyli: służby zdrowia, oświaty, opieki społecznej, poczty i innych usług łączności, gospodarki wodnej i innych źródeł energii. W żaden rozsądny sposób transfer tych usług w ręce prywatne nie może być określony jako "handel", ale termin ten został tak dalece odarty ze znaczenia, że można rozszerzyć jego użycie również na tę karykaturę sensu.
Potężne masowe demonstracje w Quebecu w kwietniu 2001 roku podczas Szczytu Panamerykańskiego, zapoczątkowane rok wcześniej w Porto Alegre przez "oszołomów" (jak nazywają ich korporacyjne środki przekazu), były częściowo skierowane przeciwko próbom potajemnego narzucania zasad GATS wewnątrz planowanego Panamerykańskiego Obszaru Wolnego Handlu (Free Trade Area of the Americas, FTAA). Te protesty połączyły bardzo szeroki elektorat, z Północy i Południa, ludzi, którzy sprzeciwiali się temu, co najwyraźniej było planowane za zamkniętymi drzwiami przez ministrów od handlu i korporacyjnych menedżerów.
Protesty były opisywane w środkach masowego przekazu w tradycyjny sposób: oto "zadymiarze" rzucają kamieniami i przeszkadzają mędrcom zastanawiać się nad ważnymi problemami. A jednak zastanawiające jest, do jakiego stopnia nieznane są rzeczywiste problemy, które nurtują opozycjonistów. Na przykład, Anthony De Palma, zajmujący się ekonomią w "New York Timesie", napisał (i to po Seattle!), że umowa GATS "nie wywołała żadnych publicznych kontrowersji w porównaniu z tymi, jakie towarzyszyły próbom (ze strony WTO) mającym na celu rozwój handlu towarowego". Tymczasem to zagadnienie było dyskutowane przez wiele lat. I podobnie jak w innych przypadkach, nie chodzi tu wcale o oszukiwanie czytelników. Po prostu wiedza De Palmy o "zadymiarzach" jest ograniczona do tego, co przechodzi przez filtr środków masowego przekazu. Żelazne prawo dziennikarstwa stanowi, że przedstawianie prawdziwych, poważnych problemów, jakie nurtują aktywistów jest surowo zakazane, natomiast chętnie opowiada się o tym, że ktoś rzucił kamieniem, choć mógł to być policyjny prowokator.
Szczyt kwietniowy w dramatyczny sposób pokazał, jak ważne jest chronienie opinii publicznej przed informacją. Każda redakcja w USA miała na biurku dwie ważne publikacje, które miały się ukazać tuż przed szczytem. Jeden pochodził od organizacji praw człowieka Human Rights Watch (HRW), drugi od Instytutu Polityki Gospodarczej (Economic Policy Institute, EPI) w Waszyngtonie. Obie organizacje są raczej znane. W obu publikacjach przeanalizowano drobiazgowo skutki układu NAFTA, które na szczycie sławiono jako wielki triumf i wzór dla FTAA. W nagłówkach prasowych pełno było słów pochwały ze strony George’a Busha i innych przywódców, przyjmowanych jak Prawda Objawiona. Obie publikacje zostały przemilczane, w sposób niemal doskonale jednomyślny. Łatwo zrozumieć dlaczego. HRW przeanalizował wpływ NAFTA na prawa pracownicze i doszedł do wniosku, że były one naruszane we wszystkich trzech krajach członkowskich. Raport EPI był obszerniejszy: zawierał szczegółowe, napisane przez specjalistów, analizy efektów NAFTA na ludzi pracy w rzeczonych trzech krajach. Wniosek był taki, że NAFTA to jeden z tych nielicznych układów, który zaszkodził większości ludzi we wszystkich krajach członkowskich.
Jego skutki były szczególnie dotkliwe w Meksyku. Płace spadły drastycznie po narzuceniu neoliberalnej polityki w latach osiemdziesiątych. Proces ten trwał również po zawarciu układu NAFTA, dając 24-procentowy spadek dochodów u pracobiorców a 40-procentowy u samozatrudnionych, a negatywne skutki pogłębiły się jeszcze w wyniku szybkiego wzrostu liczby ludzi nie pobierających wynagrodzenia. I choć wzrosły inwestycje zagraniczne, spadł ogólny poziom inwestycji, a gospodarka przeszła w ręce kilku zagranicznych korporacji ponadnarodowych (Petras i Veltrneyer, 1999). Siła nabywcza płacy minimalnej spadła o 50 procent. Spadła produkcja, nastąpiła stagnacja rozwoju lub zgoła recesja. Do niewiarygodnych bogactw doszedł tylko mały sektor społeczny, prosperowali również zagraniczni inwestorzy.
Te publikacje potwierdzają to, co pisała prasa ekonomiczna i wydawnictwa akademickie. "Wall Street Journal" podał, że choć pod koniec lat 90., gospodarka Meksyku wzrastała szybko po ostrym spadku, jaki nastąpił po wejściu w życie układu NAFTA, to jednak siła nabywcza konsumentów spadła o 40 proc., a liczba ludzi żyjących w skrajnej nędzy rosła dwa razy szybciej niż cała populacja. Mało tego, spadła siła nabywcza nawet tych ludzi, którzy pracowali w montażowniach należących do cudzoziemców. Do podobnych wniosków doszedł wydział Ameryki Łacińskiej w Ośrodku im. Woodrawa Wilsona (Woodrow Wilson Center), który również odkrył, że gospodarka w Meksyku uległa znacznej koncentracji, podczas gdy małe miejscowe firmy nie mogą uzyskać finansowania, tradycyjne gospodarstwa rolne zwalniają pracowników, a pracochłonne sektory gospodarki (rolnictwo, przemysł lekki) nie mogą współzawodniczyć na arenie międzynarodowej z tym, co jest zwane przez doktrynę " wolną przedsiębiorczością". Rolnictwo cierpi ze zwykłych powodów: prości rolnicy nie mogą współzawodniczyć z wysoko subwencjonowanym amerykańskim przemysłem rolnym, czego skutki są takie same jak na całym świecie.
Krytycy układów NAFTA, wliczając w to utajnione raporty OTA i ruchów pracowniczych, przewidzieli większość tych zjawisk. Jednakże w jednym aspekcie krytycy mylili się. Większość z nich oczekiwała znacznego przyrostu ludności miejskiej wobec ludności wiejskiej, gdyż setki tysięcy chłopów traciło podstawy życia na wsi. To się jednak nie wydarzyło. Powód jest zapewne taki, że. warunki życia w miastach pogorszyły się tak znacznie, że one same przeżyły wielki odpływ ludzi, a z kolei wielu ludzi ruszyło do Stanów Zjednoczonych. Ci, którzy przeżyli próbę przekroczenia granicy - a było wielu takich, którym to się nie udało - pracują za bardzo niskie wynagrodzenie, nie mając żadnych świadczeń, w straszliwych warunkach. Skutkiem jest zniszczenie w Meksyku życia i społeczności lokalnych kosztem poprawy gospodarki USA, gdzie "konsumpcja miejskiej klasy średniej jest nadal subsydiowana przez pauperyzację pracowników rolnych zarówno w samych Stanach, jak i w Meksyku" - wskazuje raport Ośrodka im. Woodrowa Wilsona.
Takie są między innymi koszty układów NAFTA i ogólnie rzecz biorąc neoliberalnej globalizacji, których ekonomiści starają się raczej nie mierzyć. Ale nawet jeżeli popatrzymy ze skrajnie ideologicznego punktu widzenia, to i tak koszty te są bardzo wysokie.
Nic z tego, o czym wyżej wspomniałem, nie miało zakłócić świętowania na szczycie układów NAFTA i FTAA. Większość ludzi zna tego rodzaju fakty jedynie z własnego doświadczenia, chyba że są związani z jakąś organizacją. Zaś Wolna Prasa troskliwie dba o to, by byli chronieni przed rzeczywistością i dlatego wielu ludzi postrzega samych siebie jak nieudaczników, skoro nie potrafią cieszyć się wraz z innymi z tego największego w historii boomu gospodarczego.
Dane z najbogatszego kraju na świecie są pouczające, ale pominę tu szczegóły. Obraz jest podobny wszędzie, mimo oczywiście pewnych różnic i wyjątków wcześniej przez mnie opisanych.
Sytuacja wygląda jeszcze gorzej, jeżeli odejdziemy od standardowych wskaźników gospodarczych. Jednym z kosztów jest zagrożenie prZettwania1udzkości, zawarte implicite w rozumowaniu wojskowych strategów, o czym już była mowa. Na przykład, Międzynarodowa Organizacja Pracy (2001) doniosła o rosnącej "ogólnoświatowej epidemii" poważnych zaburzeń zdrowia psychicznego, wiązanych często ze stresem w miejscu pracy, i - co za tym idzie - powodujących bardzo duże wydatki budżetowe w krajach uprzemysłowionych. MOP dochodzi do wniosku, że ważnym czynnikiem jest globalizacja, która powoduje "zanikanie poczucia pewności miejsca pracy", większy nacisk wywierany na pracowników większą ilość pracy, szczególnie w Stanach Zjednoczonych. Czy jest to koszt globalizacji, choć z pewnego punktu widzenia jest to jeden z jej najbardziej atrakcyjnych aspektów? Alan Greenspan, chwaląc wyniki amerykańskiej gospodarki jako "nadzwyczajne", podkreślił zwłaszcza wzrost poczucia niepewności miejsca pracy, co daje pracodawcom możliwość zmniejszenia kosztów. Bank Światowy zgadza się, ale przyznaje, że elastyczność rynku pracy przybrała na sile konotacyjnej jako eufemizm, oznaczający obniżanie plac i wyrzucanie pracowników. Mimo wszystko jednak , "jest to podstawowa sprawa dla wszystkich regionów świata (...) najważniejsza reforma oznaczająca{...) usunięcie ograniczeń w ruchliwości siły roboczej i elastyczności placowej, a także zlikwidowanie związku między świadczeniami socjal nymi a umowami o pracę " (Bank Światowy, 1995).
Mówiąc krótko, zgodnie zobowiązującą ideologią, zwalnianie pracowników, obniżanie płac i zmniejszanie świadczeń socjalnych, to wszystko bardzo ważny wkład na drodze do ekonomicznej pomyślności.
Zderegulowany handel przynosi korporacjom jeszcze zyski. W znaczącym, zapewne w przeważającym, stopniu handel jest sterowany centralnie, poprzez całą gamę sposobów: od transferów wewnątrz firm, po strategiczne alianse, outsourcing i inne. Rozszerzenie obszarów objętych handlem stanowi dalszą korzyść dla korporacji, gdyż mogą być wtedy w mniejszym stopniu odpowiedzialne przed miejscową czy krajową społecznością. To zaś zwiększa z kolei efekty programów neoliberalnych, które regularnie zmniejszają udział ludzi pracy w podziale dochodu narodowego. W Stanach Zjednoczonych lata 90. były pierwszym okresem w powojennej historii, gdy podział dochodu przesunął się znacznie w kierunku posiadaczy kapitału i inwestorów, z niekorzyścią dla ludzi pracy i gospodarstw domowych. Handel ma całą gamę niemierzonych kosztów: subwencjonowanie energii, niszczenie surowców i inne niewymienione tu efekty zewnętrzne. Przynosi też korzyści, choć musimy traktować je z zastrzeżeniami. Najgłośniej wychwalaną korzyścią jest to, że rozwój handlu zwiększa specjalizację, co zmniejsza możliwości dokonywania wyborów wliczając w to możliwość wyboru modyfikowania swojej przewagi, co nazywa się tez "rozwojem". Możliwość wyboru i rozwoju to wartości same w sobie: naruszanie ich to poważny koszt. Gdyby kolonie w Nowym Świecie musiały przed dwustu laty zaakceptować reżim narzucony przez WTO, to Nowa Anglia nadal wykorzystywałaby swoją pozycję na rynku eksportując ryby, a z pewnością nie produkowałaby wyrobów tekstylnych, która przetrwały tylko dzięki niesłychanie wysokim stawkom celnym, mającym na celu postawienie tamy produktom brytyjskim (w ten sam sposób Brytyjczycy postępowali w Indiach). To samo odnosiłoby się do przemysłu stalowego i innych, aż po dziś dzień, a zwłaszcza w bardzo protekcjonistycznej erze Reagana, nawet bez uwzględniania państwowego sektora gospodarki. O tym wszystkim można by powiedzieć bardzo wiele. Wiele z tego jest zaciemniane poprzez subiektywny dobór wskaźników ekonomicznych, niemniej historycy gospodarczy i historycy techniki dobrze to wszystko wiedzą.
Wszyscy zdają sobie sprawę, przynajmniej na Światowym Forum Społecznym, że stosowane reguły gry będą miały najpewniej szkodliwy wpływ na sytuację ludzi biednych. Reguły WTO uniemożliwiają zastosowanie mechanizmów, których wszystkie bogate kraje użyły do osiągnięcia swego obecnego stanu rozwoju, a jednocześnie zapewniają one bogatym niespotykany poziom protekcjonizmu, łącznie z dobrze widocznym systemem, który ma nowe sposoby hamowania innowacyjności wzrostu i pozwala korporacjom na gromadzenie olbrzymich zysków poprzez monopolistyczne ustalanie cen na produkty, stworzone często przy znacznym udziale finansowania publicznego.
We współcześnie panującej wersji tradycyjnych mechanizmów, połowa ludności świata jest pod zarządem przymusowym, gdyż jej polityką ekonomiczną kierują eksperci w Waszyngtonie. Ale demokracja jest zaatakowana nawet w bogatych krajach; bowiem podejmowanie decyzji przesuwa się od rządów, które choć w części reagują na głos opinii, do prywatnych tyranii, które nie mają takich defektów. Cyniczne slogany, takie jak "zaufać ludziom" czy "zmniejszyć rolę państwa" nie są, w obecnych warunkach, wezwaniem do zwiększenia kontroli społecznej. One po prostu wspierają transfer procesów decyzyjnych z rządów w ręce prywatne, jednakże nie do ludu, lecz raczej w ręce zarządów kolektywnych osób prawnych, które w znacznym stopniu w ogóle nie są odpowiedzialne przed opinią, a w swojej wewnętrznej strukturze są de facto totalitarne, co przewidzieli sto lat temu konserwatywni krytycy, kiedy oponowali przeciwko "korporatyzacji Ameryki".
Specjaliści i ośrodki badania opinii w Ameryce Łacińskiej obserwują od jakiegoś czasu, że rozszerzaniu formalnej demokracji w krajach latynoskich towarzyszy coraz większe rozczarowanie demokracją "niepokojące tendencje", które nadal się utrzymują. Analitycy zaobserwowali też związek między "spadkiem powodzenia ekonomicznego" a "brakiem wiary" w instytucje demokratyczne. Jak zauważył kilka lat temu argentyński politolog Atilio Boron, nowa fala demokratyzacji w Ameryce Łacińskiej przypada równocześnie z neoliberalnymi "reformami" ekonomicznymi, które osłabiają prawdziwą, co zresztą, pod różnymi postaciami, obserwuje się na całym świecie.
Powyższe odnosi się też do samych Stanów Zjednoczonych. Było wiele hałasu o „sfałszowane wybory" prezydenckie z listopada 2000 roku i jednocześnie zaskoczenie, że opinia nie wydawała się aż tak bardzo tym przejmować. Badania opinii publicznej przedstawiają prawdopodobne przyczyny takiego stanu rzeczy, pokazując, że w przededniu wyborów trzy czwarte ludności kraju uważały całą imprezę raczej za farsę, za grę, w której biorą udział sponsorzy, przywódcy partyjni i cały przemysł propagandowy, który wymodelował kandydatów tak, by mówili "praktycznie wszystko, co się da, jeżeli ma im to dać wybór". W ten sposób mało kto wierzył w to, co mówili, nawet jeżeli było to zrozumiałe. W większości zagadnień obywatele nie byli w stanie określić stanowisk kandydatów, nie z powodu swojej głupoty czy lenistwa, ale z powodu świadomych wysiłków speców od komunikowania. Naukowcy z Uniwersytetu Harvarda, którzy obserwuje stosunek ludzi do polityki donieśli, że "poczucie bezsilności osiągnęło alarmujące rozmiary "; albowiem ponad połowa respondentów odpowiedziała, że ludzie tacy jak oni mają bardzo mały wpływ lub w ogóle żadnego na działania władz. Odczucie takie znacznie wzrosło w okresie neoliberalnym.
Zagadnienia, w których opinia publiczna ma inne zdanie niż elity (ekonomiczne, polityczne, intelektualne), są rzadko poruszane na szerszym forum, podobnie jak zagadnienia polityki gospodarczej. Świat biznesu jest rzecz jasna, zwolennikiem globalizacji kierowanej przez korporacje, zwolennikiem "układów o swobodnym inwestowaniu" zwanymi "układami o swobodnym handlu", zwolennikiem NAFTA, FTAA i GATS, a także innych wynalazków, mających na celu koncentrację bogactwa i wpływów w rękach ludzi nie odpowiadających przed opinią publiczną. Nic też dziwnego, że ,:wielka bestia jest natomiast generalnie przeciwna tym praktykom, w sposób niemal instynktowny, mimo że nie zna najważniejszych faktów, od których jest pieczołowicie izolowana. Okazuje się, że tego rodzaju zagadnienia nie nadają się na kampanie polityczne, i nie pojawiły się też w głównym nurcie kampanii przed wyborami z listopada 2000 roku. Naprawdę trudno było znaleźć ha przykład dyskusję na temat zbliżającego się szczytu panamerykańskiego i FTAA, czy na inne tematy O zasadniczym znaczeniu dla społeczeństwa. Wyborcy byli kierowani w stronę tego, co przemysł public relations nazywa "cechami osobistymi" a nie do "zagadnień". Około połowa głosującej populacji, ze znacznym udziałem ludzi bogatych, to ci, którzy widzą, że wybory mają wpływ na ich interesy klasowe i głosują na te interesy: w ogromnej większości na bardziej reakcyjną z dwóch głównych partii. Jednak tzw. zwykli ludzie decydują o swoim głosie w inny sposób, i powodując statystyczny remis. Wśród ludzi pracy zagadnienia nieekonomiczne, takie jak prawo posiadania broni czy religijność, są głównymi czynnikami wyboru i dlatego ludzie często głosują wbrew swoim żywotnym interesom; sądząc najwyraźniej, że wybór i tak jest bardzo ograniczony.
Z demokracji także pozostaje właściwie prawo wyboru między towarami. Liderzy biznesu od dawna podkreślają potrzebę zaszczepienia ludziom "filozofii nicości" i "poczucia braku sensu życia" tak, aby "skoncentrować ich ludzi na rzeczach powierzchownych, w tym na zgodnej z modą konsumpcji". Poddani od dziecka zalewowi takiej propagandy, ludzie są wstanie zaakceptować swoje pozbawione sensu i podporządkowane innym życie, i zapomnieć o śmiesznych sprawach, takich jak kierowanie własnymi sprawami. Pozostawiają swój los w rękach czarodziejów, w sferze politycznej, w rękach tych, którzy opisują sami siebie jako "inteligentną mniejszość", a którzy mają władzę i mogą nią dysponować.
Z tej perspektywy, tradycyjnej w opinii elit, szczególnie w 20. wieku, wybory z listopada 2000 roku nie ujawniają pęknięć w amerykańskiej demokracji, są raczej jej triumfem.
Generalizując, można zatem głosić zwycięstwo demokracji na całej półkuli a nawet i gdzie indziej, mimo że zainteresowane społeczeństwa jakoś nie postrzegają tego w ten sposób.
Walka o narzucenie takiego systemu przybiera wiele postaci, ale nigdy się nie kończy, i również w przeszłości się nie skończy, tak długo jak faktyczna władza decyzyjna pozostanie ściśle skoncentrowana w rękach nielicznych ludzi. Można z dużym prawdopodobieństwem spodziewać się, że panowie będą wykorzystywać każda okazję, jaka się nadarzy, czyli w obecnych czasach strach i przerażenie ludzi w obliczu groźby zamachów terrorystycznych, stanowiących ważny problem dla zachodu; który wraz z rozpowszechnieniem nowych technologii stracił monopol na przemoc, zachowują jedynie przewagę, prawda, że ogromną.
Nie ma jednak konieczności akceptowania tych zasad, a ci, którym leży na sercu los świata i ludzi, z pewnością podążą inną drogą. Społeczne sprzeciwy wobec globalizacji na modłę inwestorów, głównie na Południu, wpłynęły na retorykę i również do pewnego stopnia na sposób działania "panów świata", którzy zaczęli się zastanawiać i przestali zachowywać się bardzo agresywnie. Te ruchy społeczne nie mają precedensu, jeśli chodzi o skalę, o różnorodność ludzi biorących w nich udział, międzynarodową solidarność. Wszelkie zgromadzenia i spotkania doskonale ilustrują to, o czym mówię. Przyszłość w znacznym stopniu leży w rękach tych ludzi. Gra idzie o trudną do przecenienia stawkę.