Dlaczego nie ma mowy o handlu emisjami radioaktywnymi?
Według Europejskiego Systemu Handlu Emisjami (ETS) polskie elektrownie i elektrociepłownie dostały zezwolenia na emisję 116 mln ton CO2 rocznie. Ogółem, polski rząd prosił o limit 285 milionów ton rocznie na potrzeby całej gospodarki, jednak przyznano jedynie 208 ton.
Jak wiadomo, polska energetyka jest w ogromnym stopniu uzależniona od węgla. Aż 91% energii elektrycznej wytwarzanej w Polsce pochodzi ze spalania węgla. We Francji, jedynie 5%. Francuska energetyka opiera się w 78% na energii atomowej (dane Eurostat).
Rząd domaga się tzw. klauzuli solidarnościowej, czyli tego, aby bogatsze państwa UE oddawały - do 2020 r. - część swoich praw do emisji CO2 krajom biedniejszym. Jest to jednak rozwiązanie tymczasowe i niczego nie zmienia na dłuższą metę. Z pewnością jednak rząd przedstawi to jako swój wielki sukces.
Inwestycje w odnawialne technologie nie cieszą się poparciem polityków, tak więc jedynym dostrzeganym przez rząd sposobem zmniejszenia emisji Co2 w Polsce jest kosztowny import energii elektrycznej, lub budowa elektrowni atomowych (jeszcze bardziej kosztowna).
Nasuwa się pewno pytanie: dlaczego szkodliwe emisje dwutlenku węgla do atmosfery są objęte limitami i handlem emisjami, a produkowanie nieporównanie bardziej toksycznych odpadów jądrowych, które pozostają niebezpieczne przez tysiąclecia – nie jest? Czy gdyby systemem kontroli emisji rządziła jakakolwiek logika, a nie interes najpotężniejszych państw w Unii, to nie Polska mogłaby sprzedawać nadwyżki niewyemitowanego zanieczyszczenia jądrowego dzięki temu, że nie ma na jej terytorium elektrowni atomowych?