DOBRODZIEJSTWO CZY PLAGA?
Sprawa żywności modyfikowanej genetycznie budzi w ostatnich czasach bardzo duże kontrowersje. Jest ona wytwarzana z plonów pochodzących z roślin transgenicznych, czyli takich, którym przy pomocy metod inżynierii genetycznej wszczepiono obce geny. W przeszłości podobna działalność przynosiła wiele dobrego. Na przykład chorzy na cukrzycę mieli poważne problemy ze zdobywaniem insuliny, gdyż stosowany w celach leczniczych hormon pochodzący od innych ssaków różnił się nieco swoją budową od ludzkiego. Problemy te istniały aż do czasu, gdy biotechnologia zmusiła hodowane w laboratorium bakterie do produkowania czystej ludzkiej insuliny poprzez "wklejenie" do ich genomu fragmentu ludzkiego DNA. Zdawało się wtedy, że otwiera się przed nami nowa epoka zupełnie nieograniczonych możliwości gospodarowania organizmami żywymi.
Przede wszystkim można było nadać pożądane właściwości roślinom uprawnym. Na przykład tytoniowi wszczepiono geny powodujące wytwarzanie substancji toksycznych dla owadów pożerających jego liście, przez co bardzo zmniejszyły się straty w uprawach. I wreszcie stanęliśmy u progu spełnienia się najśmielszych marzeń milionów ludzi - likwidacji głodu na naszej planecie. Przy pomocy manipulacji na DNA roślin stanowiących źródło żywności (i paszy dla zwierząt) starano się wyhodować odmiany bogate w substancje odżywcze, mające być istnym rogiem obfitości. Trzeba przypomnieć, że już w latach sześćdziesiątych przeludnione kraje azjatyckie stanęły w obliczu śmierci głodowej. Uratowała je wtedy tzw. "zielona rewolucja", czyli wprowadzenie do uprawy nowych odmian zbóż, głównie ryżu, wyhodowanych przez ośrodki badawcze (oczywiście jeszcze bez manipulacji genetycznych na poziomie molekularnym). Spodziewaliśmy się więc, że znowu nastąpi podobny "cud", tym razem na jeszcze większą skalę, a obrazek przedstawiający wychudzone ciała podgryzane przez muchy będziemy oglądać tylko w podręcznikach historii.
Rzeczywiście, wielkie firmy biotechnologiczne z krajów zachodnich, głównie ze Stanów Zjednoczonych, wypuściły patenty na ulepszone rośliny uprawne, mające zapewnić każdemu mieszkańcowi naszej planety możność najedzenia się do syta.
W czym więc problem? Największe korporacje starają się o wprowadzenie ulepszonych roślin do uprawy na szeroką skalę, ale przeciwstawiają się temu różnej maści oszołomy, twierdzące, że wszystkie gatunki zostały stworzone przez Boga, a człowiekowi nie wolno tego zmieniać, dodając geny od obcego gatunku. Dlatego też na skutek swojego fanatyzmu niszczą transgeniczne rośliny i ich nasiona.
Tak to wygląda z punktu widzenia oficjalnych mediów.
Ale rzeczywistość jest nieco inna.
Po pierwsze, wszczepianie obcych genów bakteriom jest sprawą stosunkowo prostą i dać może przewidywalne rezultaty. Ekspresja (tzn. funkcjonowanie) genów u bakterii została dobrze poznana i podlega względnie prostym regułom. Inaczej jest u skomplikowanych organizmów zawierających jądro komórkowe, takich jak rośliny i zwierzęta. W tym przypadku ekspresja pojedynczych genów pozostaje w sieci skomplikowanych zależności od innych genów, sieci, która jest jeszcze bardzo daleka od całkowitego rozszyfrowania. Nie możemy więc do końca przewidzieć, jakie spowoduje skutki.
Na przykład - tylko niewielkie fragmenty DNA są sekwencjami kodującymi, to znaczy zawierającymi czynne geny. Większość nie koduje niczego i rola poszczególnych fragmentów może być bardzo różna, ale między innymi mamy tutaj geny (często zmutowane) odległych przodków, które w ewolucyjnej przeszłości kodowały określone białka, ale z czasem przestały funkcjonować, zapewne bez szkody dla organizmu. A ponieważ ekspresja genów u roślin podlega skomplikowanym współzależnościom, to nie wiadomo, czy wklejenie obcego genu (też przecież uwikłanego w sieć współzależności!) nie spowoduje wskrzeszenia tych nieczynnych genów i czy to nie będzie przypadkiem zmiana niekorzystna dla rośliny, a tym bardziej dla człowieka pragnącego ją spożyć. Co więcej, w ten sposób być może nawet doprowadziłoby się do ponownego ożywienia wirusów, które w odległej przeszłości ewolucyjnej zostały wbudowane w genom jądra komórkowego i dzięki temu przestały być czynne.
Tak więc końcowy efekt przeszczepiania obcych genów organizmom wielokomórkowym jest nieznany. Dlatego potrzebne są wszechstronne badania w tej dziedzinie. Takie badania w latach dziewięćdziesiątych zaczął prowadzić profesor Arpad Pusztai - absolwent węgierskiej uczelni, który po klęsce antysowieckiego powstania w 1956 roku osiadł na stałe w Szkocji i tam właśnie zrobił wielką karierę naukową. Profesor Arpad Pusztai prowadził badania nad transgenicznymi warzywami. Pierwsze rezultaty jego badań wyglądały niezwykle zachęcająco, więc i prasa nie szczędziła mu pochwał. Później jednak okazało się, że zwierzęta laboratoryjne karmione tymi warzywami odnotowały znaczny spadek masy ciała w porównaniu z grupą kontrolną. Badania te nie zostały dokończone, a profesor Pusztai w dalszym ciągu był pełen optymizmu co do modyfikowanej genetycznie żywności, gdy został wyrzucony ze swojej posady. Tylko dlatego, że zażądał bardziej szczegółowych badań. Został oskarżony o niekompetencję w przeprowadzaniu testów, co stało się pretekstem do usunięcia z go z uczelni i wydania mu zakazu rozmawiania z mediami na ten temat. Sprawa ujrzała jednak światło dzienne dzięki rozmowom z kolegami po fachu. Przy okazji wykryto, że Arpad Pusztai został wyrzucony dzięki telefonowi Blaira do jego zwierzchników. A z kolei Blair faworyzował modyfikowaną genetycznie żywność pod naciskiem Clintona.
Interes zaś Clintona w rozpowszechnianiu tego typu pożywienia leżał w tym, że oznaczało ono bajeczne zyski dla amerykańskich koncernów biotechnologicznych. O ich sile finansowej mówi chociażby fakt, że zatrudnieni przez nie naukowcy zdołali niedawno temu w przeciągu stosunkowo krótkiego czasu rozszyfrować sekwencję całego ludzkiego genomu, co publicznym placówkom według bardziej optymistycznych przewidywań miało zająć co najmniej kilkanaście lat.
Wprowadzanie tej nowej żywności, nazywanej ironicznie "żywnością Frankensteina", napotkało jednak - jak już wspominałem - na znaczne opory. Zmodyfikowane genetycznie organizmy podlegają prawu patentowemu, przez co ich genom jest własnością producenta. A więc same te sztucznie stworzone rasy są też własnością producenta i nikt inny nie może ich rozsiewać. Doprowadziło to do sytuacji, w której za nasiona roślin transgenicznych trzeba słono płacić, a uzyskane plony przeznaczać tylko do konsumpcji - nie wolno obsiać własnego pola ziarnem zebranym z tegoż samego pola, gdyż oznaczałoby to złamanie prawa patentowego i zmniejszenie zysków dla koncernów biotechnologicznych.
Gdy się przypadkiem zdarzyło, że ktoś odważył się obsiać swoją plantację zbożem zebranym z kłosów roślin opatentowanych, pracownicy koncernu biotechnologicznego natychmiast zniszczyli jego pole toksycznymi dla środowiska herbicydami. Proces sądowy w sprawie dewastacji środowiska zakończył się tym, że poszkodowany musiał zapłacić trucicielom astronomiczną sumę za złamanie kontraktu, a dewastację gruntu uznano za działanie praworządne.
Nieszkodliwość "żywności Frankensteina", jak również efektywność uprawy roślin transgenicznych stoi pod bardzo wielkim znakiem zapytania. Brak jest po prostu wiarygodnych danych na ten temat. Naukowcy, którzy próbowali badać tę sprawę bezstronnie, jak profesor Arpad Pusztai, zostali usunięci, a jedyne dane, jakie posiadamy, to wyniki "badań" prowadzonych przez "uziemionych" naukowców - to znaczy pobierających pensje od koncernów bezpośrednio lub pośrednio zainteresowanych całym procederem. Nie możemy też zapominać, że wiele uczelni i instytutów naukowych jest sponsorowanych przez tego typu koncerny. Na pewno placówki te nie zrobią nic, przez co mogłyby stracić swoich sponsorów. Dlatego na przykład oficjalne dane "naukowe" mówią, że dzięki wprowadzeniu transgenicznych odmian wydajność jakiejś uprawy wzrosła o 80%, a z próby niezależnego oszacowania faktów wynika, że spadła o 20%! Oczywiście naukowcy inni niż "uziemieni" nie mają żadnego prawa prowadzenia niezależnych badań.
Oprócz obaw o wpływ na zdrowie ludzkie i sprawy ekonomiczne rośliny modyfikowane genetycznie wywołują też ostry sprzeciw z powodów ekologicznych. Nie zostały stworzone w wyniku naturalnych procesów ewolucyjnych, i, co jest jeszcze ważniejsze, ich zapis genetyczny jest niemal identyczny. A to już stanowi poważne pogwałcenie praw natury. Siłą każdego gatunku, dzikiego czy hodowlanego, jest jego bioróżnorodność, czyli występowanie różnych odmian, ras, ekotypów (form przystosowanych do określonych warunków miejscowego środowiska), a w ich obrębie - zmienność osobnicza. To sprawia, że populacja jako całość jest lepiej przystosowana do zmieniających się warunków środowiska. Dlatego też gatunki o niewielkiej różnorodności genetycznej (np. gepard) są najbardziej zagrożone. Jeśli bowiem na przykład cechy osobnicze jednej rośliny (to samo zresztą dotyczy wszystkich innych organizmów) okażą się niekorzystne w wypadku konieczności stawiania czoła niekorzystnym zmianom (pasożytom, wyższym ogniwom łańcucha pokarmowego, warunkom pogodowym, stosunkom wodnym, glebowym, chorobom genetycznym itp.), to za to cechy osobnicze innej mogą okazać się lepsze i to właśnie ona wyda więcej potomstwa i poprowadzi dalszą ewolucję danej populacji w kierunku uodpornienia się na niekorzystne zjawiska. Ale gdy wszystkie osobniki mają te same cechy, to oznacza to przystosowanie do bardzo wąskiego zakresu warunków (jakiego nie daje się urzeczywistnić w praktyce) i ich odporność na niekorzystne zmiany będzie bardzo mała. Wtedy na przykład jakiś gatunek owada czy grzyba pasożytniczego, który naturalnej populacji wyrządziłby bardzo niewielkie szkody, populację zmodyfikowaną genetycznie może całkowicie zniszczyć. Stąd raporty o obniżeniu się plonów wydają się więcej niż prawdopodobne. A nawet jeśli się tego uniknie, to konieczne jest wtedy stosowanie końskich dawek pestycydów, co nie tylko rujnuje całe środowisko i stwarza zagrożenie dla zdrowia, ale jeszcze sprawia, że uprawa tego typu staje się zwyczajnie nieopłacalna. Ale co jest nieopłacalne dla rolnika, może przynosić kokosowe zyski koncernom mającym monopol na nasiona (a do tego jeszcze koncernom chemicznym produkującym pestycydy!).
Wszystkie te uwagi o populacjach stosują się też do całych biocenoz - im więcej gatunków w danej biocenozie, tym jest ona silniejsza. Dlatego lasy zawierające jeden gatunek drzewa czy też sztucznie oczyszczone z chwastów i owadów plantacje (a takimi muszą być plantacje roślin transgenicznych) są najbardziej narażone na uszkodzenie, na przykład w wyniku niekorzystnych warunków środowiska albo inwazji pasożytów czy owadów. Co pewien czas zdarza się, że sosnowy chojniak zostanie niemal w całości zjedzony przez gąsienice. Jeżeli jednak jest to las o dużej różnorodności gatunkowej drzew, to rosnące w nim sosny wcale aż tak bardzo nie ucierpią w wyniku inwazji gąsienic, które wtedy będą miały mniej pożywienia (a więc aż tak szybko się nie rozmnożą) i więcej naturalnych wrogów (ponieważ będą żyły tam stale, a nie od jednej inwazji do drugiej i innym organizmom opłaci się wtedy je atakować).
Z tego powodu "czyste" plantacje, czy to roślin transgenicznych, czy zwyczajnych, są biocenozami bardzo słabymi, nieodpornymi na szkodliwe czynniki, co powoduje konieczność ich sztucznego wzmacniania przy pomocy chemii i innych zabiegów rolniczych. Kilkanaście lat temu widziałem reklamę pewnego pestycydu, z trójwymiarowym rysunkiem przedstawiającym dwa różne widoki w zależności od kąta patrzenia. Z jednej strony była normalna, nieregularna uprawa jakichś drobnych krzewów z chwastami, a z drugiej - te same rośliny w wojskowym porządku, z czystą ziemią dookoła nich. Umieszczony poniżej napis pytał "Co się rolnikowi bardziej opłaca: czysta plantacja czy zachwaszczone pole?". Wbrew przesłaniu autora reklamy, mnie bardziej się podobało "zachwaszczone pole", ale okazuje się, że z opłacalnością też wcale tak nie jest różowo w przypadku "czystej plantacji" z powodu tego, że pestycydy należy stosować w coraz większych dawkach. Natomiast gdybyśmy mieli tutaj rośliny zmodyfikowane genetycznie, to zapewne "czysta plantacja" byłaby koniecznością. Na "zachwaszczonym polu" raczej by one nie przetrwały.
Te reguły dotyczące siły przetrwania populacji można by zastosować również i do ludzi. Lansowane powszechnie ujednolicenie doprowadzić może do śmiertelnego zagrożenia. To już jednak zupełnie inny temat...
Koncerny biotechnologiczne niewiele jednak się tym wszystkim przejmują. Dążą do tego, aby wprowadzenie żywności modyfikowanej genetycznie stało się standardem. Motywacją jest dla nich oczywiście troska o głodujących. W Stanach Zjednoczonych wydano już odpowiednie zezwolenia, natomiast Unia Europejska wciąż się jeszcze opiera, podobnie jak wiele krajów Trzeciego Świata. Ale Dubya z pomocą Tony'ego Blaira próbuje je zmusić do posłuszeństwa przy pomocy ekonomicznego szantażu, wywoływania między nimi niesnasek i wzruszającej propagandy o tym, jak to wredne rządy dla swoich przyziemnych interesów odmawiają głodującym w swoich krajach dostępu do taniego pożywienia. Rzecz w tym jednak, że to nie tylko rządy krajów Trzeciego Świata są przeciwne "żywności Frankensteina". Przede wszystkim wywołuje ona nienawiść u samych rolników, na przykład w Indiach, gdzie walczy się zębami i pazurami o wyeliminowanie transgenicznych nasion. Rolników oburza fakt, że nie wolno wysiewać samemu wyhodowanych nasion, ale też konieczność stosowania ogromnych ilości pestycydów i przenikające gdzieniegdzie informacje o szkodliwości i nieopłacalności nowych upraw. To, że przestajemy być właścicielami naszego powszedniego chleba, wszędzie jest postrzegane jako zamach na najświętsze prawa natury.
Pomimo oporu większości państw wobec modyfikowanej genetycznie żywności prognozy na przyszłość są raczej pesymistyczne. Można się spodziewać, że ustawiczny nacisk ze strony Światowej Organizacji Handlu i poszczególnych koncernów wcześniej czy później zmusi Unię Europejską do kapitulacji, zwłaszcza odkąd przybędą jej nowi członkowie. Złamanie Indii czy Brazylii będzie jeszcze łatwiejsze. Jedyna nadzieja więc w oddolnym oporze samych rolników, który jednak musi być prowadzony w skali światowej.
W dniach 20 - 25 czerwca bieżącego [tj. 2003] roku w stolicy Kalifornii, Sacramento, odbył się specjalny szczyt Światowej Organizacji Handlu (WTO) dotyczący spraw biotechnologii. Towarzyszył mu antyszczyt zorganizowany przez rolników z całego świata, sprzeciwiających się globalizacji i łamaniu praw natury. Doszło tam, jak zwykle przy takich okazjach, do starć z policją. Wszystko to na szczęście dowodzi, że nie jesteśmy ślepi ani głusi i że korporacjom nie będzie tak łatwo przeforsować swoją propagandę o dobrodziejstwach "żywności Frankensteina" i o tym, jak to jedynym zmartwieniem Dubyi i jego przyjaciół są głodujący biedacy.