Film i strajk zwracają uwagę na problemy służby zdrowia
Podejrzanie mało mówi się o przyszłości systemu opieki zdrowotnej w Polsce, zważywszy, że ma miejsce protest, który ma wpływ na życie większości ludzi. Powtarzane opinie wciąż powielają stare wymówki: „system opieki zdrowotnej jest zbyt ubogi, by zapewnić jednocześnie przyzwoitą pensję personelowi medycznemu i ‘darmową’ opiekę zdrowotną”. Nie pojawia się żadna głębsza analiza tego problemu.
Dziwnym zbiegiem okoliczności, gdy kwestia prywatyzacji opieki zdrowotnej jest przedmiotem dyskusji w Polsce, temat darmowej i dostępnej dla wszystkich opieki zdrowotnej powrócił w Stanach Zjednoczonych.
Opieka zdrowotna zawsze była ważnym tematem dla Amerykanów, zwłaszcza tych mniej zamożnych pochodzących z klasy pracującej, wyjątkowo upośledzonych w obecnym systemie społecznym. Obietnica darmowej opieki zdrowotnej dla wszystkich dała Billowi Clintonowi wygraną w wyborach prezydenckich w 1992 r. Ale minęło 15 lat i zupełnie nic nie zrobiono w tej sprawie. Teraz temat powrócił, po części dzięki uwadze mediów spowodowanej premierą nowego filmu Michaela Moore’a „Sicko” opowiadającego o porażkach systemu opieki zdrowotnej w USA.
Hillary Clinton, która teraz stara się o poparcie Partii Demokratycznej w następnych wyborach prezydenckich, miała opracować plan ubezpieczenia od 45 do 50 milionów Amerykanów obecnie pozbawionych ubezpieczenia zdrowotnego. Hillary pracowała nad planem w latach 1993-94. Plany zostały zablokowane w przeważającej części przez interesy biznesu. Temat powrócił do centrum uwagi (co prawdopodobnie nie jest przypadkowe) i znów jest głównym tematem kampanii wyborczej, który przyciąga media. We wtorek Hillary Clinton, John Edwards i Barack Obama mają zaprezentować plan zapewnienia wszystkim ubezpieczeń zdrowotnych.
System działający w USA stanowi dobry przykład do przestudiowania. W USA dostępna jest doskonała służba zdrowia, ale jest ona narzędziem do generowania zysków dla wielu firm. Skutkiem tego są fakty, o których wie każdy Amerykanin, zwłaszcza ubogi: duże grupy Amerykanów, których nie stać na opłacenie podstawowego ubezpieczenia i nawet większe grupy, które miałyby poważne problemu finansowe, gdyby zaistniała potrzeba poddania się specjalnym zabiegom, hospitalizacji lub zabiegom chirurgicznym. Choć istnieje pewna darmowa pomoc dla najuboższych, osoby, które dysponują pewnymi „środkami” muszą sięgnąć do oszczędności całego życia lub nawet sprzedać dom, gdy ktoś w ich rodzinie poważnie zachoruje. Według pewnych szacunków ustalono, że osoby starsze będą musiały wydać do 250 tys. dolarów na koszty leczenia podczas emerytury. Niewielu ma takie oszczędności, co oznacza, że pewna grupa emerytów musi zaciągać pożyczkę pod zastaw swoich domów.
Myśląc o reformach służby zdrowia w Polsce popieranych przez tak wiele organizacji politycznych i związkowych warto przyjrzeć się z bliska systemowi amerykańskiemu. Ogólnopolski Związek Zawodowy Lekarzy popiera prywatyzację podobnie jak wiele neoliberalnych autorytetów. Wydaje się jednak, że kierownictwo związku odrobinę zmieniło swoje poglądy w tej sprawie. Wrócę do ich konkretnych propozycji później.
Opieka zdrowotna wymaga bogatej infrastruktury i wyposażenia, ciągłych badań i edukacji. Ograniczona liczba specjalistów może dostarczać takich usług. W filozofii kapitalistycznej przyjmuje się, że można za opiekę zdrowotną żądać cen dowolnie wysokich, dopóki będzie się miało „klientów”. W rezultacie ceny za opiekę zdrowotną wymknęły się spod kontroli. Od 2000 r. koszta samych ubezpieczeń wzrosły ponad dwukrotnie. Nie trzeba dodawać, że płace w tym samym okresie nie wzrosły w takim tempie.
Eksperci wiele razy zwracali uwagę na fakt, że częścią problemu jest to, że ludzie nie mający ubezpieczenia nie chodzą na regularne badania i raczej wyznają zasadę: “jeśli nic mnie nie boli, nie będę się badał”. Później okazuje się, że rozwinęła się u nich choroba, którą można było leczyć. Tak więc umożliwienie stałego dostępu do służby zdrowia nie tylko ratuje życie, ale też jest na dłuższą metę tańsze.
Większość Amerykanów uważa, że ten system potrzebuje solidnej naprawy. Dla tych, którzy proponują prywatyzację służby zdrowia powinno być jasne, jakie są tego konsekwencje. Teraz podam fakt, nad którym warto się zastanowić: otóż system opieki zdrowotnej w USA jest bardziej dotowany przez państwo niż w Polsce.
W 2006 r. w USA wydano 16% pokaźnego PKB na służbę zdrowia. Szacuje się, że w następnym dziesięcioleciu wydatki te wzrosną do 20% PKB. Koszt rocznego ubezpieczenia jednej osoby w prywatnym sektorze ubezpieczeniowym wynosił 4,2 tys. dolarów (około 12 tys. zł rocznie, czyli tysiąc zł. miesięcznie). Dla czteroosobowej rodziny – 11,5 tys. dolarów. Ci, którzy mogli skorzystać z tej ostatniej ceny, przeciętnie wydali 3 tys. dolarów z własnej kieszeni, a reszta została pokryta przez pracodawców. Innymi słowy, przeciętny pracujący Amerykanin może się spodziewać wydatków rzędu 250$ miesięcznie z własnej kieszeni na ubezpieczenie zdrowotne.
Koszty ubezpieczenia wzrosły ponad dwukrotnie od 2000 r., ale większą część kosztów pokryli pracownicy, płacąc 143% więcej niż wcześniej. Nikt nie wymaga od pracodawców, by zapewniali komukolwiek ubezpieczenie zdrowotne. Ubezpieczenie jest traktowane jako „luksus” przyznawany najbardziej wartościowym pracownikom. Nie oferuje się tego ludziom zatrudnionym na zasadzie McPracy. Według starej płacy minimalnej (która właśnie się zmieniła) pracownicy mogli się spodziewać pensji brutto w wysokości 10712 dolarów rocznie. Koszt rocznego ubezpieczenia zdrowotnego dla czteroosobowej rodziny jest większy od tej sumy.
Coś jest nie tak w systemie panującym w USA, gdzie 16% PKB przeznacza się na służbę zdrowia, ale gdzie nadal nie wszyscy są ubezpieczeni. Dla porównania w Niemczech wydaje się 11% PKB, w Wielkiej Brytanii 9%. Polska, to zupełnie inna historia. Część PKB przeznaczana na służbę zdrowia wciąż się obniża – pomimo oczywistego wzrostu kosztów. W 2003 r. Polska wydała tylko 6,1% PKB na służbę zdrowia. Obecnie, to około 3,87%. Warto się nad tym zastanowić.
Ktoś mógłby się spytać, jak to wszystko obliczyć? Faktycznie, nie jest to łatwe bez wiedzy eksperta na temat struktury wydatków w poszczególnych systemach. Jednak właśnie na ten temat powinna się toczyć debata społeczna. Model stosowany w USA zapewnia stosunkowo dobrą opiekę po cenach dostępnych dla klasy średniej i dla bardziej zamożnych, ale dzieje się tak dlatego, że pozostawiono w okrutny sposób biednych bez jakiejkolwiek opieki. Polski model jest celowo niedofinansowany i nie działa dla wielu ludzi. Wiele osób płaci mnóstwo pieniędzy, ale nie jest w stanie korzystać z usług służby zdrowia np. z powodu braku ich dostępności. A więc pomimo, że wielu zgadza się z tym, że ludzie powinni płacić do wspólnych funduszów, które dostarczają darmową opiekę najbiedniejszym obywatelom, w praktyce wolą się ubezpieczyć prywatnie, gdyż zapłacą mniej i otrzymają prawdziwą pomoc. Ludzie zmuszeni do płacenia dodatkowo za prywatne ubezpieczenie oprócz podstawowego ubezpieczenia na ZUS, które im nic nie daje, nie są zbyt skłonni do dalszego finansowania ZUSu.
Z całą pewnością coś tu nie działa tak, jak powinno i nie chodzi tu tylko o „brak pieniędzy”. Być może chodzi o zbyt wysoki poziom ubóstwa, a – co bardziej prawdopodobne – o korupcję na skalę masową i złe zarządzanie służbą zdrowia. O tym właśnie należałoby podyskutować. Bezsensowne artykuły w prasie i programach talk show powinno się zastąpić omówieniem budżetu zaprezentowanym przez osoby, które są za ten budżet odpowiedzialne. Potrzebne są publiczne debaty o tym, jakie błędy są popełniane przy zarządzaniu publicznym systemem opieki zdrowotnej. To może się ciągnąć miesiącami lub dłużej – nie ma to znaczenia, jeśli sprawy zostaną rzetelnie zbadane, a ludzie otrzymają prawdziwe informacje o finansowaniu służby zdrowia.
Gdy obywatele są zmuszeni do płacenia za usługi należące do sfery publicznej takie, jak służba zdrowia, nie wystarcza płacić i mieć nadzieję, że wszystko będzie OK. Wydatki muszą być uzgadniane, a koszty przejrzyste. Jednak, gdy zajmują się tym politycy, zwykli ludzie nie mogą już kontrolować wydatków i wtedy staje się jasne, że ludzie u władzy będą jej nadużywać. Jednym z głównych problemów służby zdrowia jest to, że zwykli ludzie nie mają nad nią absolutnie żadnej kontroli.
Przejdźmy do konkretnych pomysłów OZZL. O razu widać, że są one w dużym stopniu anty-społeczne, pomimo, że są lansowane jako „solidarne społecznie”. Dwie główne propozycje OZZL, to:
1. Każdy obywatel powinien być ubezpieczony przez państwo za pomocą „bonów” o równej wartości (co obecnie dałoby każdemu obywatelowi ubezpieczenie wartości 1500 zł rocznie).
2. Narodowy Fundusz Zdrowia powinien zostać zdemonopolizowany i ludzie powinni móc wybrać dowolnego ubezpieczyciela.
Na pierwszy rzut oka, wszystko wydaje się logiczne. Ale pozostają następujące pytania:
Co, jeśli ktoś potrzebuje większego zakresu ubezpieczenia niż pozwala na to “bon”, ale nie stać go na to?
Jeżeli dostawcy usług zdrowotnych mają być “konkurencyjni”, co powstrzyma dostawców używających słabo opłacanych pracowników tymczasowych przed opanowaniem rynku konsumentów i uzyskaniem większego kapitału, który pozwoli im na wywieranie nacisku na podmioty oferujące lepsze warunki pracy – tak jak w każdym innym sektorze gospodarki?
Te pytania raczej nie znajdą miejsca w debacie publicznej, gdyż ideologia rynkowa w takim stopniu zdominowała dyskurs polityczny i media, że nie jest to możliwe. Niemniej jednak te pytania można postawić lekarzom z OZZL. Warto zwrócić uwagę, że większość z nich wierzy, że prywatyzacja zagwarantuje im wyższe pensje. Ten mit można łatwo obalić po dokładnym przyjrzeniu się systemom opieki zdrowotnej w różnych krajach lub przyglądając się tendencjom w innych prywatyzowanych gałęziach gospodarki.
Anarchistyczna wizja dostępnego dla wszystkich systemu opieki zdrowotnej może nie być możliwa do realizacji w ramach ekonomii kapitalistycznej, ale mimo to niektóre elementy myśli anarchistycznej mogą się tu okazać pomocne.
Przyjrzyjmy się na przykład kwestii “bonów”.
Gdy każdy otrzymuje “równą część” ubezpieczenia, ale faktycznie posiada różne potrzeby względem usług zdrowotnych można sobie wyobrazić rozwiązanie polegające na możliwości przeniesienia bonów. Wyobraźmy sobie, że ludziom dajemy do dyspozycji 1500 zł. rocznie w postaci bonów. Na przykład ktoś taki, jak ja raczej w ogóle nie korzysta z systemu opieki zdrowotnej (choć mogłabym wykorzystać kilkaset złotych na kontrole, gdyby system był wystarczająco przyjazny lub gdyby aspiryna była refundowana za pomocą bonów). Gdyby mój bon tracił ważność po roku, a ja bym go nie wykorzystała, straciłabym pieniądze, które na niego wpłaciłam. OZZL chce, by te pieniądze pochodziły z PITów, tak więc i tak już zapłaciłam za te bony. Gdybym miała określoną mentalność, starałabym się wydać te pieniądze w jakiś sposób, by ich nie stracić. Jednak gdyby te bony mogły być przenoszone, niektórzy mogliby skorzystać z tej możliwości, ale mało kto by to zrobił na początku roku mając na uwadze, że bony mogą się przydać w razie wypadku lub innej okoliczności. Gdyby pozwolono ludziom zbierać bony i użyć ich wtedy, gdy ich potrzebują, powstałaby grupa ludzi, która nigdy by nie oddawała bonów na wypadek, gdyby przydarzyło im się kiedyś nieszczęście. Oszczędzanie bonów wydawałoby się wtedy korzystne.
Jednak w końcowym rozrachunku powodzenie SPOŁECZNEGO systemu opieki zdrowotnej zależy od ludzi, którzy są zdrowi i którzy pracują pokrywając koszty leczenia chorych, wymagających natychmiastowego leczenia i tych, którzy są niezdolni do pracy.
Jak więc spowodować, by ludzie przenosili bony, których nie wykorzystali na potrzebujących? To by było możliwe, gdyby istniało silne poczucie pomocy wzajemnej lub gwarancja, że każdy kto zrzekł się bonów nadal mógłby liczyć na leczenie w razie potrzeby.
Osobiście wierzę w ludzkie współczucie i często widzę, jak zwykli ludzie pomagają innym nawet jeśli znają tylko podstawowe fakty dotyczące danej sprawy. Uważam, że ludzie mogliby dokonać transferu własnych bonów, ale decydującym czynnikiem byłaby pewność, że w razie wypadku ich własne koszty leczenia byłyby pokryte. W świecie płatnej – i to słono – służby zdrowia nikt nie może mieć takiej pewności.
Z naszego punktu widzenia jedynym rozwiązaniem, które można zaakceptować jest powszechne ubezpieczenie dla wszystkich potrzebujących. Wtedy bony byłyby zupełnie zbędnym elementem.
Bony są w istocie sposobem wmawiania ludziom, że w systemie, który jest w wysokim stopniu niesprawiedliwy istnieje jakaś “równość społeczna”.