Karuzela z symbolami
Przez polskie środowisko anarchistyczne i część portali lewicowych przetacza się dyskusja sprowokowana, zapewne nieświadomie, przez przypadkowe zamieszczenie w oświadczeniu Koalicji Antyfaszystowskiej zakazu prezentowania czerwonych flag podczas demonstracji 11.11.2008. KA z tego oficjalnie się wycofała, ale problem pozostał.
Sama kwestia symboliki, choć poniekąd istotna, jest mniej interesująca niż kwestia do której problem flagi powinien być jedynie przyczynkiem – pytania o strategię i stosunek do pozostałej części lewicy. Tak, uważam ruch anarchistyczny za część lewicy, konkretnie za część lewicy wolnościowej, jak każdy ruch dążący do radykalnej zmiany na lepsze, do rozbicia skostniałych, hierarchicznych stosunków społecznych. W tym znaczeniu nawet część niekonserwatywnych, radykalnych liberałów można by zaliczyć do lewicy (np. agorystów). Nie ma jednak sensu kłócić się o etykiety – nie mam zamiaru bronić jak wolności prawa anarchizmu do nazywania się „lewicowym” i toczyć jałowe spory na ten temat. Podobnie w kwestii flag, często nie ma sensu o to kruszyć kopii, choć wszystko zależy od kontekstu. Słusznie niektórzy dyskutanci zauważyli, że inne znaczenie ma czerwona flaga w Ameryce Południowej, gdzie dominowały głównie dyktatury prawicowe, a inne znaczenie ma w Europie Wschodniej, gdzie przez dziesiątki lat trwały reżimy odwołujące się do tradycji lewicowej i takiej też (nad)używające symboliki (1 maja, czerwona flaga, Międzynarodówka, etc.). Osobiście dziwi mnie nadmierne przywiązanie ludzi lewicy do symboli. Wydawałoby się, że sentymentalizm jest właściwy prawicy, ale widać jest to przyrodzone kondycji ludzkiej (albo lewica nie jest dość lewicowa jeszcze). Wychodzę z założenia, że jeśli dany symbol jest odczytywany w danym kontekście odwrotnie od naszych intencji i przynosi więcej szkody niż pożytku należy bez łzawego rozdzierania szat go odrzucić, bo liczy się idea, czy program, a nie symbole.
Tak, to prawda – anarchiści także używali czerwonego sztandaru, ale przed 100 laty większość organizacji anarchistycznych porzuciła ten symbol widząc, że reszta lewicy go używająca zaczyna pogrążać się, z punktu widzenia anarchistów, w niebezpiecznych złudzeniach i fantazjach na temat władzy, państwa, etc, a następnie je realizować ku nieszczęściu całej lewicy. Część nazwijmy to lewicy „państwowej” - czyli takiej która nie wyklucza realizacji swoich celów za pomocą pałki policjanta, żołnierza i urzędnika, - poszła w kierunku parlamentów (upraszczając nazwijmy ich socjaldemokracją, choć w parlamentach siedzieli i siedzą też komuniści, ale przebywając tam i tak realizują bieżącą politykę na modłę socjaldemokratyczną, więc mimo różnicy celów można wrzucić ich do jednego wora), druga część poszła w kierunku realizacji swoich celów na drodze rewolucji (która jednak nie obalała państwa, czyli rządów biurokracji, a jak się okazało wręcz je wzmacniała).
Oba kierunki lewicy państwowej, mówiąc łagodnie, pobłądziły. To prawda, że jest różnica między Daszyńskim a Leninem, ale różnice te na anarchistach dużego wrażenia robić nie mogą. Lenin mimo wygranej nazwijmy to „militarnej”, przegrał ekonomicznie, w dużej mierze także politycznie i jakby to nazwał Kropotkin „moralnie”. Daszyński długo nie porządził, choć udało mu się wprowadzić kilka ustaw, które wówczas nazwalibyśmy postępowymi, choć przecież i tak mało który kapitalista przejął się ustawą o 8 godzinnym dniu pracy, skoro okazało się natychmiast, że rząd nie przetrwa bez pożyczki „narodowej” - czyli z kieszeni kapitalisty. Czerwony, socjaldemokratyczny rząd, podobnie jak w Niemczech, potrzebny był jedynie po to by przeczekać rewolucyjną falę.
Anarchiści więc nie mają takiego problemu jak reszta lewicy – nie muszą brać odpowiedzialności za dzieła Lenina, ani nie muszą bronić, czy raczej „ocalać od zapomnienia” rządu Daszyńskiego, czy przypominać że w listopadzie 1918 r. na Zamku Królewskim zawisła czerwona flaga obok biało-czerwonej. To są problemy dobre dla historyków, natomiast dziś trzeba myśleć o przyszłości raczej i tego co nam, mówiąc brutalnie, dziś – tu i teraz – się opłaca, jeśli nie chcemy stać się kustoszami muzealnymi, jak większość lewicowych organizacji dzisiaj, które przechowują pamięć o „świetlanej przeszłości”. Takie wspominki o tym, że „przed wojną było lepiej” zostawmy raczej prawicy. Każdy więc powinien zawsze zadawać sobie „leninowskie” pytanie „co robić?” - co nam się opłaci. Bez wątpienia nie opłaci nam się paradowanie w towarzystwie kogoś z sierpem i młotem na fladze, czy na czole. Ludzie po prostu tu i teraz, w tym kontekście tego nie strawią i dostanie nam się rykoszetem, za to że jakiś sentymentalista chce poczuć się „znowu, choć przez chwilę, jak w 1917”. Dla takich proponuję raczej budowę ołtarzyka ze św. Leninem i modelem krążownikia Aurora w domu.
Co jednak robić gdy ktoś chce przyjść z flagą czerwoną bez żadnych przebrzmiałych znaków na niej? Nie wiadomo wtedy czy to stalinowiec, socjaldemokrata, lewicowy komunista, czy inny luksemburgista. Uważam, że wtedy spokojnie trzeba rozważyć, czy jest sens spierać się o to, czy szarpać się z kimś kto może potencjalnie być naszym sojusznikiem (np. wspomniany luksemburgista, czy inny lewicowy komunista antybolszewicki) w czasach, gdy 99 proc. społeczeństwa jest pogrążona w marazmie. Sprawa flag ma jedynie znaczenie symboliczne i tak je należy traktować – z głową, bez nadmiernej egzaltacji. Każdy mniej więcej lokalnie wie kto zacz, można wcześniej ustalić jakieś zasady, żeby nie dochodziło do znanych znowu skądinąd sytuacji, że 10 osób przychodzi - każdy z flagą - i próbują w ten sposób „przejąć medialnie” całą akcję. Szczególnie lubią w ten sposób zachowywać się niektóre partie polityczne, które często same nie są w stanie zorganizować demonstracji, więc próbują wypłynąć na plecach innych. Niektórzy zaś potrzebują dokumentacji fotograficznej, by wysłać do centrali tej czy innej Międzynarodówki, lub tej czy innej lewicowej partii europejskiej sygnał: „jesteśmy, organizujemy, przyślijcie więcej kasy”. Bycie dogmatykiem nie jest wskazane, ale znacznie bardziej nie jest wskazane bycie frajerem i robienie dla kogoś za tło.
To co jest o wiele bardziej interesujące to wcale nie symbolika, ale strategia współpracy z partiami i organizacjami lewicowymi. Każda organizacja realizuje jakąś taktykę w tej kwestii. Problem w tym czy ta taktyka była dyskutowana w danej organizacji i została dokładnie przemyślana, czy też działa na zasadzie „tak jakoś wyszło”. Jestem zwolennikiem zimnego kalkulowania w takim przypadku, ponieważ bez wątpienia z drugiej strony także mamy do czynienia w większości z zimną kalkulacją. Ruch anarchistyczny, czy ogólnie nazwijmy to lewicowo-wolnościowy, zbyt często daje się ponieść emocjom i fali „spontanu”, a zbyt rzadko roztrząsa na zimno kwestie taktyczne.
Prawda jest taka – cała lewica od anarchistów po socjaldemokratów z PPP i NL, czy Zielonych 2004 leży na łopatkach w Polsce. Porównajmy jednak aktywność wszystkich tych grup – mimo braku finansowania i spadku aktywności wielu ludzi (co wiąże się też z emigracją), ruch anarchistyczny jako tako działa w skali kraju i jest w stanie zrealizować wiele pomysłów samodzielnie lub we współpracy z lokalnymi organizacjami społecznymi. Tymczasem mimo wpompowania przez zachodnie centrale niejednokrotnie ogromnych pieniędzy w niektóre partie i organizacje lewicowe w Polsce – wynik jest nieproporcjonalnie mały do włożonych środków, co zauważają nawet, a może zwłaszcza, zachodni sponsorzy. Nadmierne samobiczowanie się w tym kontekście nie jest sensowne – wszystkim wiedzie się źle, ale ruch anarchistyczny jakoś w tym trudnym okresie daje sobie radę – mamy swoje organizacje, mamy swoją prasę i wydawnictwa, mamy portale internetowe, realizujemy różne projekty na miarę naszych możliwości i jesteśmy rozpoznawalni jako tako. Nie ma się co oszukiwać – jest bardzo ciężko, ludzi nowych mało, kasy mało, czasu mało, ale sytuację zawsze ocenia się na tle całości – a na tle całego polskiego marazmu wypadamy znośnie i często lepiej niż inni.
Kanibalizm polityczny – czyli wychodzimy z getta
Często słychać w niektórych kręgach polskiego ruchu lewicowo-wolnościowego, że sami sobie nie poradzimy. To oczywiste – sami nie damy rady, dlatego trzeba współpracować lokalnie z różnymi organizacjami i ludźmi. Natomiast niektórzy uważają, że łącząc się z innymi sektami politycznymi „wyjdziemy z getta”. Od kiedy to getto łącząc się z innym gettem wyszło z getta? Stworzyło nowe getto, tyle że nieco większe i bardziej skłócone – pogrążone w kanibalizmie politycznym. Wyjście z getta, tak jak ja je rozumiem – to otwarcie się na nowych ludzi, dotąd „nieupolitycznionych”. Także na szeregowych członków i członkinie „żółtych” związków zawodowych – w celu przedstawienia im alternatywnych sposobów organizowania się i innych celów. A więc codzienna lokalna praca z konkretnymi ludźmi z „dołów” tej czy innej organizacji ma sens. Nie widzę natomiast celowości dogadywania się z „wierchuszką” partii, czy związku, podpisywania razem z nimi nic nie znaczących odezw, czy projektów.
Dlaczego lewicy państwowej zależy na tym, żeby współpracować z anarchistami? To zależy od wielkości organizacji. Małe sekty chcą uszczknąć trochę z tortu anarchistycznego; liczą, że uda się paru pojedynczych anarchistycznych radykałów przerobić na leninowców czy socjaldemokratów – w zależności od opcji – co się czasem udaje. Poza tym jak już wyżej wspomniałem, sami nie są w stanie nic sensownego zorganizować, więc wolą wchodzić w koalicje „taktycznie” nawet z anarchistami, by móc zaprezentować jakieś „masy”. Do czego zaś są potrzebni anarchiści większym organizacjom (ale nie na tyle dużym, by siedzieć w sejmie i robić „dużą politykę”, bo wtedy anarchiści staną się zbędni, a nawet szkodliwi) - choćby po to żeby zablokować ewentualną krytykę. Nigdy nie jest za dobrze, gdy potencjalni wyborcy lub członkowie, mogą posłuchać sensownej krytyki na temat danej organizacji. Lepiej mieć „tyły” zabezpieczone, szczególnie pod względem propagandowym i móc powiedzieć – popatrzcie nawet anarchiści nas niemrawo krytykują, tacy jesteśmy „ideowi”. A więc ruch anarchistyczny robi za kwiatek do kożucha większej organizacji. Anarchiści przydają się także, gdy dana organizacja chce pokazać że ma „duże wpływy społeczne” i np. chce zrobić koalicję czy komitet w sprawie czegokolwiek. Sama ze sobą koalicji nie zrobi – potrzebuje uwiarygodnienia. Do tego organizacje anarchistyczne przydają się doskonale. W zamian duża organizacja sypnie niewielką kasą na druk ulotki, udostępni łamy swojego pisma dla niezbyt krytycznego tekstu, lub zaprosi anarchistów do autokaru wiozącego działaczy związku na demonstrację. Należy więc sobie zadać pytanie, czy jest to cena warta zapłacenia.
Prawda jest taka że także tu, w naszym ogólnolewicowym środowisku toczy się bezpardonowa walka polityczna i nie widzi tego tylko ślepy, albo osoba która nie chce jej widzieć. Wiadomo, że liczba potencjalnie aktywnych społecznie osób w Polsce jest niewielka. Tak więc większość organizacji stara się albo pożywić kosztem innej, albo zareklamować się lepiej niż inne wśród aktywistów. Toczy się także walka ideologiczna, nawet jeśli jest to ukryte pod sloganami „antysekciarstwa”, „antydogmatyzmu” i innych bezsensownych słów-wytrychów. Chodzi np. o to, aby w imię antydogmatyzmu móc lansować swoje idee wśród sympatyków innej organizacji. To akurat normalne – idee powinny krążyć. Cała sztuka polega jednak na tym, żeby w czasie lansowania swojej idei lub organizacji nie być wystawionym na nadmierną krytykę ze strony członków innej organizacji. Wchodzi się więc w niewiele znaczący sojusz z daną, często mniejszą organizacją, żeby ją jeśli nie wchłonąć, to przynajmniej spacyfikować (przynajmniej na tyle na ile to możliwe). To jest taktyka znana od wieków, także w wojskowości – stara rada rzymskich dowódców wciąż jest aktualna - „nigdy nie ufaj sojuszom z silniejszym”.
W okresie gdy ruch anarchistyczny, także w Polsce, był znacznie liczniejszy niż obecnie stosował o wiele bardziej ofensywną taktykę – i dzięki temu zwiększał swoje znaczenie. Zamiast wchodzić w zupełnie niezrozumiałe z punktu widzenia taktycznego koalicje z partiami lewicowymi, czy żółtymi związkami zawodowymi – anarchiści odwiedzali ich otwarte spotkania czy wiece i dzięki sensownej krytyce i argumentacji zdobywali publiczność dla swoich idei. Czasem tak skutecznie, że wychodzili z połową sali. Oczywiście wściekli biurokraci partyjni czy związkowi odgryzali się bałkotem o „anarchistycznych warchołach i rozbijaczach ruchu robotniczego”, ale kto się nimi przejmował? Dziś oczywiście takich otwartych spotkań jest mało, bo i ludzie są niezbyt zainteresowani działaniem politycznym, ale jeśli widzę, gdy na spotkaniu z anarchistami działacz pewnej lewicowej partii pozaparlamentarnej i jednocześnie średniej wielkości związku robi bez żenady reklamę swojej organizacji, a anarchiści milczą i nie ripostują („bo gości się nie krytykuje, bo to nasi sojusznicy” itd.), to uważam że coś dziwnego się stało i role się odwróciły. To nie jest kwestia moralności. Nie krytykuję zachowania owego działacza w kategoriach moralnych – zrobił co miał zrobić, wylansował swoją organizację i próbował bronić polityki tworzenia przez związek zawodowy partii politycznej. Krytykuję postawę sporej części ruchu anarchistycznego za brak ofensywności w tego rodzaju sytuacjach, co jest wynikiem swoistej depresji politycznej – braku wiary we własne możliwości, a może i siłę własnych argumentów. Na szczęście depresję da się leczyć.