Krytyka rozumu sponsorowanego

Publicystyka

Poniżej zamieszczam tekst autorstwa Jana Grzymskiego oraz Macieja Kassnera, będący głosem w dyskusji jaka odbywa się na łamach Gazety Wyborczej na "społeczeństwa obywatelskiego". Jak dotąd jest to najbardziej wyrazisty i sensowny tekst w tej debacie, dlatego też pozwalam sobie przedrukować go w całości. Mam nadzieję, że autorzy, jeśli to czytają, nie mają nam tego za złe. - XaViER

W dyskusji o kryzysie społeczeństwa obywatelskiego wywołanej przez Agnieszkę Graff ("Urzędasy, bez serc, bez ducha", "Gazeta", 6 stycznia) głos zabierali głównie przedstawiciele polskich NGO-sów, think tanków. Polemiści Graff umniejszają znaczenie NGO-izacji. Profesjonalizację uważają za wartość raczej niż problem. Zgadzamy się z Graff, że problemy mają systemowy charakter.

Niezależność i eksperckość?
Po pierwsze, trudno uznać - jak chcą A. Bodnar i J. Kucharczyk ("Rozważnie i romantycznie. Organizacje pozarządowe, "Gazeta", 19 stycznia) - że think tanki, organizacje pozarządowe będące ośrodkami badawczo-analitycznymi, watchdogi, strażnicze organizacje pozarządowe interweniujące w konkretnych sprawach, powinny być postrzegane jako świadectwo dojrzałości społeczeństwa obywatelskiego. Niezależność tych organizacji, rozumiana jako "niezbędny dystans wobec partii politycznych i rządu", nie chroni ich przed innymi, mniej lub bardziej dyskretnymi, formami uwikłania w relacje z władzą. Sami autorzy nie odżegnują się przy tym od wpływania na rzeczywistość polityczną. Nie chcą jednak czynić tego z pozycji partii lub rządu, lecz poprzez aktywność na ,,rynku idei". Ale czy to nie jest pewną formą władzy?

Często przecież bywa tak, że ,,idee" głoszone przez działaczy think tanków wyrażają bardzo konkretne wizje ładu politycznego lub wprost sprzyjają określonym partiom albo ideologiom. Nikogo nie trzeba przekonywać, jak wielką władzą w demokracji jest zdolność definiowania podstawowych pojęć. Najlepszy dowód stanowi projekt IV RP i "semantycznej rewolucji" zapoczątkowanej właśnie na "rynku idei".

Rekomendacje Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka czy Instytutu Spraw Publicznych - czołowych polskich think tanków i watchdogów - są więc formą politycznego zaangażowania. Nie krytykujemy ani linii politycznej tych organizacji, ani ich działań. Postulujemy jednak, aby porzuciły szaty neutralności.

Niezależność think tanków i watchdogów w wizji Bodnara i Kucharczyka została połączona z eksperckością. To kolejne nadużycie. Potoczne i zdroworozsądkowe wyobrażenia łączą eksperta ze sferą "twardych" faktów. W praktyce ta deklarowana obiektywność służy wymuszaniu posłuchu dla eksperckich rekomendacji. Think tanki uczestniczą w debacie publicznej i chcą zmieniać rzeczywistość polityczną z bezpiecznej i wygodnej pozycji "doradców Księcia": bez odpowiedzialności, ale z pretensją słuszności. Tymczasem kult ekspertów został już wielokrotnie poddany krytyce (np. przez José Ortegę y Gasseta czy Alasdaira MacIntyre'a) i zdemaskowany jako forma kamuflażu dla roszczenia ekspertów do władzy. Nie powinniśmy więc oddawać społecznej samoorganizacji ekspertom.

Warto mieć świadomość tych wątpliwości, gdy postuluje się zasiedlanie Trzeciego Sektora think tankami i watchdogami. Bodnar i Kucharczyk sugerują, że reprezentowane przez nich instytucje są tak eksperckie i profesjonalne, że powinny stać się wzorem dla przyszłej struktury polskiego Trzeciego Sektora. Chcą, by były one postrzegane jako ,,dojrzałe społeczeństwo obywatelskie". Czy mamy im wierzyć? Czy gdyby w prasie ukazał się tekst prezesa firmy o tym, że jego przedsiębiorstwo reprezentuje najwyższe stadium kapitalizmu, to czy uznalibyśmy taką deklarację za wiarygodną? Nie można być aktorem i recenzentem jednocześnie, a w takiej roli ustawiają się autorzy tekstu.

Nie mamy nic przeciwko funkcjonowaniu think tanków jako oficjalnego zaplecza intelektualnego polityki, partii. Oczekujemy jednak, że będą otwarcie deklarowały swoje polityczne preferencje tak, jak dzieje się to na przykład w Niemczech, gdzie fundacje polityczne nie kryją swojego przywiązania do partii.

Sprzedawcy idei z drugiej ręki
O think tankach zrobiło się głośno za sprawą zwycięstwa ideologii wolnorynkowej w okresie rządów Margaret Thatcher w Wielkiej Brytanii i Ronalda Reagana w Stanach Zjednoczonych. Genezy późniejszego triumfu think tanków należy jednak szukać w początkach organizacji ruchu neoliberalnego po II wojnie światowej. W opublikowanym w 1949 r. artykule "Intellectuals and Socialism" czołowy teoretyk neoliberalizmu Friedrich von Hayek zwracał uwagę na rosnącą rolę, jaką w polityce zaczęli odgrywać rozmaici sprzedawcy idei z drugiej ręki. Od wpływu tych ludzi, niebędących uczonymi ani ekspertami, zależał zdaniem Hayeka sukces liberalnej doktryny.

Pierwszy neoliberalny think tank - brytyjski Institute of Economic Affairs - utworzył z inspiracji Hayeka Anthony Fisher w 1957 r. Bujny rozwój ośrodków badawczych przypada na lata 70., kiedy założono takie organizacje, jak: amerykańskie Heritage Foundation, Cato Institute czy brytyjski Centre for Policy Studies.

Działalności neoliberalnych ośrodków badawczych przyjrzał się ostatnio Paul Krugman. W książce "The Conscience of a Liberal: Reclaiming America From the Right" ten noblista z ekonomii (2008 r.) przekonuje, że think tanki wbrew potocznej opinii nie zajmują się tworzeniem nowatorskich idei politycznych, które potem są wykorzystywane przez polityków do zmieniania świata na lepsze. Dlaczego nie? Bo oryginalne myśli są ostatnią rzeczą, za którą sponsorzy think tanków chcieliby płacić. Wielkie korporacje sponsorują teorie wskazujące na zgubny wpływ związków zawodowych i regulacji na ekonomię. Bogate rodziny nie znoszą zaś wysokich podatków. Think tank, który podziela tę niechęć, zawsze znajdzie dobrego wujka z klanu milionerów.

Think tanki działają w obrębie rozumu sponsorowanego. Chodzi o to, że nie każdą myśl stać na sponsora. Doświadczenie krajów anglosaskich wskazuje, że organizacje badawcze reklamowane jako "niezależne" często angażują się w politykę nie tylko poprzez debatę publiczną, ale również ingerując w wewnętrzną walkę partyjną. Upada zatem popularny mit - wyrażony przez Bodnara i Kucharczyka - zgodnie z którym think tanki są koniecznym pośrednikiem między światem akademii a debatą publiczną. W istocie żargon produkowany przez thinktankowych ekspertów bardzo często wypiera rzetelną refleksję akademicką. Zdajemy sobie sprawę z tego, że same uniwersytety też nie są bez wad, ale sfera ich autonomii jest znacznie większa niż think tanków.

Eksperci-misjonarze
Nie mamy zamiaru odmawiać działaczom think tanków, watchdogów i NGO-sów ich zapału, marzeń i entuzjazmu. Wielu z dotychczasowych polemistów Graff z wielką pasją pisało o "misji", "ideach przewodnich", "powołaniu". Czy mają one jednak swoje korzenie w faktycznych potrzebach społecznych? W rzeczywistości aktywiści NGO-sów i think tanków często sami projektują potrzeby społeczne, na które odpowiadać ma działalność ich organizacji. Nie ma tu mowy o inicjatywie ludzi oraz ich samoistnej potrzebie zrzeszenia się. Stąd drażniący dla postronnych słuchaczy ton wszechobecnego dydaktyzmu. Raz po raz padają paternalistyczne zdania w rodzaju: "Trzeba uświadamiać społeczeństwo".

Oporna polska materia ("społeczna obojętność"; "ludzie nie chcą się organizować") wzbudza w ekspertach-misjonarzach irytację, rozczarowanie, bezradność lub zwyczajny koniunkturalizm i cynizm. Bo mimo braku efektów zawsze w końcu znajdą się jacyś sponsorzy, którzy będą chcieli "stymulować", "aktywizować" i "ożywiać" społeczeństwo obywatelskie. Skoro jednak wciąż mamy do czynienia ze "społeczną obojętnością", to należy poważnie zadać pytanie, czy jest w ogóle zapotrzebowanie na "misje" wielu organizacji pozarządowych?

Graff wskazywała na zjawisko dopasowywania misji NGO-sów do rygorów systemu grantowego. Chodzi o coś więcej niż tylko zwykły koniunkturalizm łamiący kręgosłupy ideowe aktywistom. Fundacje, grantodawcy, sponsorzy zakreślają przez swoje wymagania i - co ważne - przez swoje procedury nie tylko pole działalności, ale również pole wyobraźni think tanków i NGO-sów. W swoich warunkach grantowych w gruncie rzeczy interpretują rzeczywistość polityczną, wskazując na cele, które są możliwe do zasponsorowania. Co ważniejsze, grantodawcy wyznaczają też pole możliwych rezultatów działań czy "niezależnych" badań think tanków. Wchodząc w system grantowy, wchodzi się w obszar rozumu sponsorowanego. Dla urzędników obsługujących granty i komisji konkursowych oraz dla wielu działaczy NGO-sów i think tanków słowa: "demokracja", "społeczeństwo obywatelskie", "obywatel", "partycypacja", "uczestnictwo", "edukacja obywatelska", stały się środowiskowym żargonem, kodem biurokratycznym. Słowami wypłukanymi ze znaczeń.

Można by przełknąć ten drętwy język, gdyby rzeczywiste efekty były wartościowe. Jednak rezultaty tych działań są problematyczne. Granty muszą być rozliczone i ocenione przez grantodawców, to znaczy podane "ewaluacji". Tymczasem materia jest oporna. Dlatego grantobiorcy nie tylko projektują potrzeby społeczne, ale również "wytwarzają" ich rezultaty.

W efekcie społeczeństwo obywatelskie rozwija się bujnie, ale w raportach końcowych z projektów wykonanych przez NGO-sy. To gra pozorów: robimy seminaria, warsztaty, konferencje, których nikt nie bierze na poważnie; publikujemy książki, analizy i raporty, których nikt nie czyta. Zamiast realnego wpływu na rzeczywistość pojawia się przed think tankami i NGO-sami groźba figuranctwa. NGO-sy, mimo przekonania o doniosłości własnej misji, często wywierają bardzo niewielki wpływ na rzeczywistość. Istnienie NGO-sów, watchdogów i think tanków stanowi formę alibi dla władzy publicznej, rządu, partii, ale także UE. W sytuacji tzw. deficytu demokracji organizacje pozarządowe uczestniczą w "konsultacjach społecznych" jako "profesjonalni" przedstawiciele i "głos obywateli". Zdarza się jednak, że NGO-sy realizują scenariusz napisany dla nich przez sponsora projektu, któremu może chodzić o nagłośnienie jakiegoś problemu lub po prostu o nieformalny lobbing. To kolejny wymiar figuranctwa Trzeciego Sektora. O tyle groźny, że za samozwańczym "głosem obywateli" nie stoi demokratyczny mechanizm, tylko subiektywne poczucie "misji". NGO-sy nie mają przecież żadnej demokratycznej legitymizacji.

Nie ma prostych recept
Bodnar i Kucharczyk twierdzą, że problemy społeczeństwa obywatelskiego zostaną rozwiązane dzięki odpowiedniej sumie pieniędzy oraz rozluźnieniu gorsetu nadzorczego systemu grantowego i oczekiwań dotyczących sprawozdawczości.

Naszym zdaniem nie ma prostych sposobów na poprawę obecnego stanu rzeczy. Najwyższy czas jednak, aby działalność NGO-sów, think tanków, watchdogów i grantodawców stała się przedmiotem publicznej dyskusji. Zasługują one na tyle samo krytycznej uwagi ze strony opinii publicznej, co inicjatywy polityków i partii.

Jerzy Szacki w książce "Ani książę, ani kupiec: obywatel" zwracał uwagę, że na rozumienie kategorii społeczeństwa obywatelskiego w Polsce znaczny wpływ miało doświadczenie opozycji antykomunistycznej. W kręgu opozycjonistów marzono o społeczeństwie obywatelskim jako o niezależnej od władzy komunistycznej sferze nieskrępowanej aktywności.

Dziś społeczeństwo obywatelskie coraz mniej przypomina sen opozycjonistów o społecznej samoorganizacji. Coraz bardziej staje się kolejną rubryką do wypełnienia we wniosku o grant. W obrębie rozumu sponsorowanego społeczeństwo obywatelskie staje się żargonem.

Tekst pierwotnie ukazał się w Gazecie Wyborczej z dnia 18 marca 2010 roku.

Nota o autorach:
Jan Grzymski, politolog, doktorant na Uniwersytecie Warszawskim. W latach 2007-08 pracował w Instytucie Spraw Publicznych. Autor książki "Rozmowa czy konfrontacja? Protesty pisane, marsze i strajki w Polsce 2005-2007" (2008). Współpracuje z "Nowymi Książkami".

Maciej Kassner, politolog, doktorant na Uniwersytecie Warszawskim. Publikował m.in. w "Przeglądzie Politycznym" i "Recyklingu Idei" .

Ulga sponsorowana

Wyborcza puszcza "odważne, polemiczne teksty"...co za ulga...

a mógłbyś odnieść się

a mógłbyś odnieść się do meritum jakoś?

Zastanawiam się czemu by

Zastanawiam się czemu by nie krytykować linii tych organizacji jeśli nawet one mienią się "neutralnymi" czy "niezależnymi"...
W moim przekonaniu po prostu do idei tzw. społeczeństwa obywatelskiego podchodzi się jak do jakiegoś aksjomatu który nie podlega żadne krytyce a już tym bardziej szczerej kontestacji...

autorzy

Autorzy nie tylko nie mają nic przeciwko, ale są wręcz zachwyceni. Pozdrawiamy!

Dodaj nową odpowiedź



Zawartość tego pola nie będzie udostępniana publicznie.


*

  • Adresy www i e-mail są automatycznie konwertowane na łącza.
  • Możesz używać oznaczeń [inline:xx] żeby pokazać pliki lub obrazki razem z tekstem.
  • Dozwolone znaczniki HTML: <a> <em> <strong> <cite> <ul> <ol> <li> <blockquote> <small>
  • Znaki końca linii i akapitu dodawane są automatycznie.