Obrazek z życia złomiarza
Wiadomo powszechnie, że złomiarstwo nie należy do zajęć zbyt prestiżowych. Zostawmy na boku arcydzieła złodziejskiego fachu, spektakularne kradzieże złomu
"na wielką skalę" - kradzieże mostów, większych fragmentów infrastruktury kolejowej (nie wspominając o złomiarskim pięknie starych dźwigów ze Stoczni Gdańskiej, które wciąż czekają na swojego złodzieja). Podobne skandale, o których czasem donoszą media, nie są w stanie przyćmić prozy życia przeciętnego detalicznego złomiarza. Każdy może się domyślić jak ów świat wygląda - zapewne niezbyt atrakcyjnie dla większości z nas. Nocne polowania na metalowe płyty studzienek kanalizacyjnych (o ile nie wprowadzono przezornie drewnianych), przeszukiwanie zapuszczonych składów, nerwowe, niebezpieczne demolowanie starych PGRów,które grożą zawaleniem, zwijanie splątanych siatek z płotów. Życie złomiarza wypełniają ciągłe niebezpieczeństwa i zardzewiałe, brudne gabaryty. Nie lubią ich ani kierowcy (wózki złomiarzy, nie mówiąc o odkrytych studzienkach, stwarzają ponoć zagrożenia na drogach) ani potencjalni klienci - prywatni posiadacze złomu. Trudno im pertraktować z nieufnymi właścicielami złomu, którzy nie przypadkiem traktują własny złom jak kapitał (trzymają go na czarną godzinę, niczym złoto). Toteż nic dziwnego, że wśród złomiarzy spotykamy się ze zjawiskiem skrajnej nędzy - tak jak ów obrazek z warszawskiego Grochowa, którego nie zapomnę (wówczas żałowałem, że nie mam aparatu fotograficznego). Oto złomiarz podsadzany przez złomiarę przyciąga kijem samotną puszkę po piwie zza ogrodzenia z drutem kolczastym...I co najważniejsze - życie złomiarza to spory z pracownikami skupu złomu. Kontakty z "szefem" na złomowisku naznacza obustronna nieufność. I nic dziwnego - wizyty podejrzliwej policji są ponoć normą w codziennym dniu pracy "szefa".
Na tle roli złomiarza rola "szefa" wydaje się mieć wiele zalet. Zawsze można nieco oszukać na wadze, wypłacić protekcjonalnie po ojcowsku kwotę zaokrągloną w dół... "Przecież i tak złomiarz na nią nie zasłużył". Doświadczony odbiorca złomu wie jednak, komu należy wypłacać sumę wyższą, niż oczekiwana. Wie on zapewne niejedno o naturze ludzkiej. Bo i widział niejedno. Oto czego dowiedział się dziś. Poniżej przedstawiam mały epizod z życia złomiarza.
Kilka miesięcy temu przytrafił mi się osobliwy wypadek. Zbliżając się samochodem do domu, zauważyłem jakieś dziecko na rowerze. Dziecko prowadziło drugi rower, łudząco podobny do mojego własnego, ze stłuczonym tylnym światłem - rower był tani, kupiony na bazarze. Machinalnie uznałem to podobieństwo za złudzenie. Ponieważ owego dnia nie zamknąłem bramy na kłódkę, halucynacja nie dawała mi jednak spokoju. Zaniepokojony obszedłem dom dookoła w poszukiwaniu roweru, który, jak sie okazało, zniknął... Wyruszyłem więc na poszukiwanie dziecka, nie mogąc pogodzić się z faktem utraty mienia, ale dziecko, jak łatwo się domyśleć, zapadło się pod ziemię. Z wizyty na policji zrezygnowałem.
Jednak traf chciał, że wczoraj odzyskałem rower. Doprowadził mnie do tego osobliwy zbieg okoliczności.
Ostatnio rzadko bywam na złomowiskach. Jednak przed kilkoma dniami w ramach wiosennego łatania budżetu domowego nająłem się u znajomych w charakterze ogrodnika-sprzątacza. Jak to bywa w podobnych sytuacjach, pojawił się problem złomu. Ustaliliśmy wraz z właścicielem warunki sprzedaży złomu (uczciwe fifty-fifty), po czym udałem sie z gabarytami na złomowisko. I tam czekała mnie niespodzianka.
Nie zdążyłem nawet zejść z wagi samochodowej, aby dać "szefowi" szansę obiektywnego zważenia wózka ze złomem (i najpewniej - oszukania mnie), gdy zbliżył się do nas dzieciak na rowerze - jak się okazało - znów bliźniaczo podobnym do mojego własnego! Dzieciak wiózł reklamówkę pełną puszek po piwie. Jeśli przyjąć, że ceny metali kolorowych (dla niezorientowanych - puszki to aluminium) wahają się od 4 do 8 zł za kilogram, dzieciak raczej nie liczył na zbyt wysoką wypłatę. Nawet jeśli do zgniecionych puszek nawrzucał ołowianych kulek. Za to mój rower o dziwo traktował "użytkowo", tzn. nie sprzedał go - ba! Nawet naprawił łańcuch. Dlatego poczułem się nieco skrępowany. Mimo to instynkt własności ostatecznie przeważył.
"O nie. Przepraszam ale to mój rower" - wyrwało mi się. Dziecko, które przy bliższym wejrzeniu okazało się subtelnym i nieśmiałym dziesięcio- może dwunastotatkiem, przeraziło się. Próbowało przez chwilę forsować fikcję, iż "znalazło" rower na mojej ulicy ("wolno stojący" poza posesją). Jednak robiło ty wyłącznie z lęku przed policją, w celu zachowania pozorów. Natychmiast pogodziło się z utratą roweru. Mi jednak jakoś dziwnie było o tak zabrać rower. Aby uspokoić sumienie pokazałem mu jeszcze - idiotycznie - swój adres w dowodzie. Dziecko ze zrezygnowaniem pokiwało głową.Po czym zniknęło, tak jak klika miesięcy wcześniej. Szef, który to wszystko obserwował, pokiwał filozoficznie głową. Znał dzieciaka. Zakładam, że jeżeli okrada mnie, to właśnie ze względu na takich jak on.
A muszę przyznać że mieszkam w okolicy, w której takich dzieci - teoretycznie - powinno nie być. Mieszkam ponoć w bogatym regionie o "zdrowym, niskim bezrobociu". Słowem - GDYBY w całej Polsce obowiązywały takie "europejskie" statystyki jak u mnie, wówczas natychmiast OGŁOSZONO BY BEZ ŻADNEJ ŻENADY, że takie dzieci PRZESTAŁY ISTNIEĆ.
Dlatego dzieciakowi życzę, aby wyszkolił się w złodziejskim fachu. Aby nie musiał kraść rowerów, lecz rozbijał się cudzymi samochodami - najlepiej pozyskanymi od nadwiślańskich liberałów. Tymże nadwiślańskim liberałom dedykuję zaś następującą piosenkę:
Bo z tego żyje człek, że co godzina
innego dusi, gnębi, nie chce mu dać żyć!
Bo z tego żyje człowiek, iż zapomina,
że i on mógłby też człowiekiem być.
Panowie, po co puszczać w oczy dym?
Człek żyje tylko dzięki zbrodniom swym!