Wywiad z Gejobomberem
Roman W. jest dyrektorem artystycznym w jednym z gejowskich klubów. Policja zatrzymała go w piątek i postawiła mu zarzut usiłowania sprowadzenia niebezpieczeństwa powszechnego mogącego spowodować panikę i ewakuację. Ale groźnego gejobombera wypuszczono do domu.
Dziś "Gazeta Wyborcza" opublikowała wywiad z "gejobomberem".
Ewa Siedlecka: Podłożył Pan atrapy bomb?
Roman W.: Nie! Wiem o tym tyle, co z telewizji. Dwa tygodnie temu policja przesłuchała mnie w charakterze świadka w sprawie tych atrap. Przez dwanaście godzin. Policjanci mówili, żebym się przyznał, że nie lubię Kaczyńskich. Odpowiadałem, że się do polityki nie mieszam. Myślałem, że mnie z kimś pomylili, bo mówili, że mam agencję towarzyską i że jeżdżę samochodem. A ja nawet nie mam prawa jazdy. I że należę do jakiejś lewicowej organizacji gejowskiej.
Co ma Pan wspólnego z organizacją Gay Power, która przyznała się do podłożenia atrap bomb w Warszawie?
- Nic nie wiem o żadnej organizacji. Gay Power to nazwa napoju energetyzującego. Klub, w którym pracuję, wykupił prawo reklamowania się na nalepce tego napoju. Powiedziałem to policjantom. Wtedy mówili, że ta cała sprawa jest do umorzenia.
Jednak dostał Pan zarzut.
- Tak. Zatrzymano mnie w piątek o siódmej rano. Znowu było 12 godzin przesłuchania. Okazano mnie właścicielowi kawiarenki internetowej, z której wysłano zawiadomienie o podłożeniu atrap, ale mnie nie rozpoznał. Zresztą nie jestem podobny do osoby ze zdjęcia zrobionego w tej kawiarni. Przywieziono też jakiegoś człowieka z aresztu. Ten powiedział, że mnie zna. Że chwaliłem mu się, że chcę podłożyć atrapy. Podobno poznał nas ze sobą jakiś "Mutant" , który potem zginął w akcji w Magdalence. Cała ta historia to jakiś koszmar.