Czy pikiety solidarnościowe mają sens?
Co jakiś czas, ktoś zadaje mi pytanie, często zahaczające o sarkazm - czy kilkuosobowe pikiety solidarnościowe cokolwiek mogą zmienić?
Aby nie powtarzać się za każdym razem tych samych argumentów, postaram zebrać je poniżej.
Ostatnio, jako uczestnik Związku Syndykalistów Polski, brałem udział lub organizowałem pikiety solidarnościowe ws. zwolnienia związkowców z Auchan, Starbucks i Lionbridge. W każdym z tych przypadków część zaproszonych na pikietę osób nie przyszła, stwierdzając, że "akcja nie ma sensu". Pomijając już, że może być to zwykła racjonalizacja nieróbstwa - znakomita, "rozsądna" wymówka, aby nic nie robić i zostać w domu i w najlepszym przypadku czytać Marksa lub Bakunina. Wierzę jednak że część osób, cierpiąc na polityczną depresję, która trawi obecnie całe społeczeństwo, autentycznie nie wierzy, że można tego rodzaju niewielkimi akcjami mieć jakikolwiek wpływ na rzeczywistość - i do nich kieruję ten tekst, bo "racjonalizatorów" nic nie przekona, zawsze znajdą sto innych wymówek.
Pierwsza, najbardziej oczywista odpowiedź na zadane powyżej pytanie jest taka: skoro ktoś mnie prosi, abym zorganizował w sprawie wymierzonych w niego represji nawet małą pikietę, to o ile akurat mam takie możliwości organizacyjne, nie rozważam za i przeciw i jak to się będzie miało do całości systemu kapitalistycznego - tylko to robię. Tego wymaga elementarne poczucie solidarności, tym bardziej że wiemy, także z własnego doświadczenia, ile głos solidarności, czasem z drugiego końca Polski, a czasem z drugiego końca świata, znaczy dla osób represjonowanych.
Ale są bardziej "racjonalne" powody organizowania tego rodzaju akcji - zwłaszcza, gdy odbywają się w ramach szerszej kampanii w wielu miastach. Weźmy przykład ostatniej akcji ws. Lionbridge - wiem, że zarząd firmy jest w głębokim szoku, że akcja nabrała tak szerokiego rozmachu i to na skale międzynarodową. Kampania ta ich rozprasza i nie pozwala racjonalnie myśleć, czego dowodem był słynny, przepełniony paniką, list do pracowników Lionbridge w którym odsłonili swoje słabe punkty i ułatwili nam zadanie. To samo obserwowaliśmy w sądzie, gdzie prezes wyglądał jakby nie spał od miesiąca - w jego przypadku sprawa toczy się o życie, o to czy sam nie zostanie zwolniony, bo od kiedy zwolnienie związkowca nabrało globalnego rozgłosu, nie jest to już sprawa lokalnego oddziału korporacji. Wiadomo, że zarząd zwolnienie związkowca chciał załatwić po cichu. Ku ich rozpaczy to się nie udało, a teraz z każdym dniem tracą grunt pod nogami. I to wszystko dzięki nawet niewielkim akcjom, takim jak np. na Słowacji.
Podobnie wygląda sprawa w przypadku kampanii ws. represjonowania związkowców w sieci kawiarni Starbucks - w Polsce odbyła się niewielka pikieta przed siedzibą firmy, która w tym roku otworzy tutaj kawiarnie Starbucks. Sama pikieta może niewiele by znaczyła, gdyby nie była częścią międzynarodowej kampanii, które w swojej masie, dzięki nagłośnieniu sprawy, wywierają ogromną presję na korporację. Na całym świecie odbyło się kilkadziesiąt mniejszych lub większych akcji w ramach tej kampanii.
W świecie Internetu dochodzi nowe narzędzie walki - strony www. Nie tylko korporacje je mają, ale coraz częściej zakładają je pracownicy, aby lepiej się organizować i informować o przypadkach represji. To również duży środek nacisku na korporacje. W Internecie toczy się wojna informacyjna, którą często udaje się wygrać aktywistom. To że korporacje zwracają szczególną uwagę na to zagrożenie, może świadczyć fakt, że Coca-Cola uznała za stosowne stworzyć stronę w języku polskim jako replikę przeciwko kampanii Killer Cola, która bierze na celownik przypadki łamania praw pracowniczych przez ten koncern.
Tak więc każde działanie mające na celu wyrażenie solidarności, nawet najmniejsze, ma sens, szczególnie jeśli stanowi część większej kampanii. Niestety wiele osób do robienia czegokolwiek podchodzi w sposób konsumpcyjny. Jednym z częstych pytań z jakim się spotykam jest: "A ile będzie osób?". Wtedy aż się prosi odpowiedzieć: "Razem z tobą to już aż dwie". Jakie ma znaczenie to "ile będzie osób" w podejmowaniu decyzji czy wezmę udział w akcji solidarnościowej? Czy to jest impreza rozrywkowa, że dobra zabawa warunkowana jest przez liczbę osób? Czy osoba, która rzuca pomysł pikiety musi zapewnić specjalne rozrywki, tłumy widzów, osobom, które uważają się za "zaangażowane społecznie czy politycznie", aby w ogóle chciało im się ruszyć z domu i łaskawie "ewentualnie" cokolwiek zrobić? Pojawia się także często pytanie "a co będzie się działo" - w sensie, czy dostarczy mi to wystarczająco dużo adrenaliny. Czy akcja będzie dostatecznie radykalna i będzie "fajna zabawa". Bo np. codzienna robota informacyjna jest strasznie nudna, lepsze są akcje robione raz na rok, ale za to z hukiem i to takie na których będzie lała się krew strumieniami i będą pokazywali ją na żywo w TV. A potem na rok cisza i lizanie ran, a w wielu przypadkach porzucenie jakiejkolwiek aktywności, bo już "będzie się miało co opowiadać wnukom i wystarczy".
Tyczy się to także takich spektakularnych akcji jak antyszczyty - gdzie jest wielomiesięczna mobilizacja, najczęściej kilka osób uwija się jak w ukropie, na granicy zawału, żeby zapewnić publice jak najwięcej rozrywek i aby zechciała się w ogóle pojawić. I faktycznie często łaskawie wiele osób przybywa na ten spektakl, a to żeby popatrzeć, a to znowu żeby pomaszerować i pokrzyczeć, a czasem czymś porzucać. Niestety często po takim spektakularnym wydarzeniu zamiast nastąpić wzrost aktywności, następuje gwałtowny jej spadek w związku z wyczerpaniem się sił, zasobów itd. Tymczasem po "imprezie" publika, zamiast zasilić ruch, zmienia obszar swoich zainteresowań i np. jedzie na koncert. Natomiast grupka przygotowująca "spektakl" po całej akcji się wypala, kłóci o to kto w czym zawinił, itd. Często okazuje się że cała akcja po prostu przerosła możliwości organizacyjne zaangażowanych grup i coś co miało dać nowych sił, stało się grobowcem, a grupa nie jest w stanie nawet skonsumować ew. sukcesu medialnego. Tak się dzieje najczęściej, gdy chce się przeskoczyć etap ciężkiej i nudnej pracy codziennej - kilkuosobowych "żałosnych" pikiet, rozdawania ulotek i drukowania pism, budowania infrastruktury ruchu i struktur organizacyjnych - i przeskoczyć od razu do etapu wielkiego spektaklu, który magicznie z dnia na dzień wszystko odmieni, "przebudzi masy", bez względu na aktualną sytuację społeczno-ekonomiczną.
A prawda jest taka, że niektórzy niestety traktują całą sprawę jak formę rozrywki i sportu ekstremalnego, bez względu na to jakie dane działanie będzie miało długofalowe skutki i czy w ogóle jest sens je podejmować. Co nie znaczy, że czasem spektakularne akcje nie mają sensu, ale muszą być robione z głową i stanowić część szerszej walki, ukoronowanie pewnego procesu, a nie jednorazowy wyskok "ni z gruchy ni pietruchy", bo jest takie "ciśnienie" żeby "coś" zrobić.
Poza tym w kontekście małej stabilizacji systemu - gdy zaangażowanie społeczne ludzi jest niewielkie, zorganizowanie nawet kilkuosobowej pikiety to małe zwycięstwo nad marazmem, zwycięstwo także nad własną niemocą i lenistwem. Zwykle najpierw z systemowego monolitu wyłamują się pojedyncze jednostki nim ruszy większa fala.