Ken Loach: Polak potrzebny od zaraz
Od kilku dni w kinach film Kena Loacha "Polak potrzebny od zaraz". Trzeba było brytyjskiego socjalisty, żeby spojrzał na Polaka z sympatią i nadzieją, jak na człowieka z przyszłością.
Ken Loach nie nakręcił filmu "Polak potrzebny od zaraz" o polskiej imigracji zarobkowej do Wlk. Brytanii - to tylko nasz dystrybutor dał mylący tytuł filmowi "It's a Free World" ("To jest wolny świat"), sugerując, że słynny brytyjski reżyser-społecznik zajął się losem Polaków. Niby dlaczego miałby to robić? Taki film sami będziemy musieli nakręcić.
Mamy dwojaki obraz inwazji Polaków na Wyspy. Raz służy ona jako dowód naszego narodowego sukcesu, a kiedy indziej - jako oskarżenie polskiej polityki, która nie stworzyła szans dla młodych. Z jednej strony tłumaczymy sobie, że migracje, zwłaszcza w ramach Unii, są dzisiaj czymś naturalnym: młodzi nabiorą demokratycznych nawyków, a kiedy wrócą, ruszą kraj z cywilizacyjnego zastoju, pociągną nas ku Europie. Z drugiej strony - czyta się reportaże, jakim utrapieniem stają się Polacy dla lokalnych brytyjskich społeczności: trudni w asymilacji, aspołeczni, kłótliwi, wymagający, nieznający języka.
W filmie Kena Loacha nie zobaczymy ani dzielnych pielęgniarek, ani chamskich swojaków. Jeśli już, to prostych, niewykwalifikowanych, oszukiwanych robotników stojących w kolejce po pracę w wielojęzycznym tłumie. Loach dba o to, żeby nie wchodzić bez pytania na cudze podwórko. Toteż bohaterem filmu nie jest Polak Karol (Lesław Żurek), tylko przedsiębiorcza Angie, córka angielskiego robotnika, która sama straciła pracę w agencji pośrednictwa pracy i szuka łatwego zarobku w tej samej branży, zakładając własną nielegalną agencję, fikcyjną firmę Angie & Rose, z tęczą w logo.
"It's a Free World" w tonie przewrotnej, gorzkiej komedii opowiada nie o imigrantach, lecz o brytyjskim dzikim rynku pracy, o skorumpowanej i tolerowanej eksploatacji siły roboczej, współczesnej odmianie handlu żywym towarem. Zabawne, że znajdziemy tu, w wydaniu angielskim, odpowiedniki wszelkich swojskich przywar. Począwszy od pierwszej sceny, gdy Angie, która przyjechała do Polski odtrąca obcesowe zaloty swojego szefa, za co natychmiast wylatuje z posady. Teraz sama będzie sobie panią i jak zechce, zamówi dla siebie i wspólniczki robotników na wieczór do towarzystwa: "Muszę się odstresować - mówi, biorąc do ręki komórkę. - Ci, których dzisiaj ładowałyśmy do busa, wyglądali nieźle". To jedna z przewrotności tego filmu: parodia wyzwolonej feministki - ubranej w skórę, na motorze, z tlenioną czupryną - która chce być tak samo bezczelna i działa tak samo bezwzględnie jak faceci z branży.
Angie działa w szarej strefie - bez koncesji, bez podatków. Mówi sobie: legalizacja później. Najpierw trzeba się dorobić, odbić sobie straty, odłożyć na przyszłość - ma przecież dziecko u dziadków. Handel siłą roboczą to świetny interes. Robotnikom z Trzeciego Świata, którzy nie mają papierów, Angie załatwia fałszywe paszporty. Znajomy chętnie zatrudni nielegalnych. Zapłata, która ich urządza, dla niego jest czystym zyskiem. Mamy do czynienia z modelowym wyzyskiem, jak z początków kapitalizmu. Urząd patrzy na to wszystko przez palce. Jeżeli coś grozi, to najwyżej zarobienie pięścią od pracowników, którzy zorientują się w skali przekrętu.
Swoich klientów - Jugosłowian, Portugalczyków, Irańczyków, także Polaków - Angie i jej wspólniczka Rose upychają na nielegalnych kempingach. Gdy dzielą się ściągniętymi od nich pieniędzmi za komorne, następuje taki dialog:
- Ile tego jest?
- 25 tysięcy z 15 mieszkań. Może im coś odpalić, mamy kupę forsy? - pyta Rose.
- Chcesz, to zapłać z własnej kieszeni - mówi Angie. - Ja mam to gdzieś. To jest wolny świat!
Stąd wziął się ironiczny tytuł filmu, który pierwotnie miał się nazywać "Nasze czasy". Loach, jego scenarzysta Laverty, a może aktorka Kierston Wareing podchwycili zwrot o przekręconym znaczeniu. W potocznym żargonie "to jest wolny świat" znaczy tyle co "mam to gdzieś": radź sobie sam, odczep się, ja walczę o swoje, nie muszę się o ciebie troszczyć - to jest wolny świat! W takim świecie nie ma miejsca na solidarność. Solidarny jest dla niej ten, kto pomaga w przekrętach.
Czy nie po to był Loachowi potrzebny Karol, szczery chłopak z Polski o papieskim imieniu (pierwotnie chcieli nazwać go Kaczyński, ale im wyperswadowano), żeby przywołać echo dawnej "Solidarności" - jako idei czystej postawy moralnej, która dla spadkobiercy europejskiej lewicy jest synonimem socjalizmu? Nie tego "realnego", naznaczonego totalitarną przemocą i kłamstwem, ale tego wciąż niezrealizowanego, bliskiego ewangelicznym ideom: "oddaj życie za przyjaciół swoich" czy "bierz na siebie brzemiona innych".
Program, który Loach realizuje w swoich filmach z wyjątkową konsekwencją od ponad 30 lat, polega na tym, żeby być wiernym rzeczywistości, brać sytuacje i bohaterów wprost z życia, a zarazem nie przyznawać życiu racji. Realizm Loacha prowadzi do niezgody na życie, jakie jest. Przyświeca mu zasada Orwella, który przeciwstawiał się rozpowszechnionemu nawykowi "nieprotestowania przeciwko złu, któremu nie potrafimy zaradzić". Ken Loach, podobnie jak Orwell, pozwala sobie na krytykę i protest.
Pokazuje ludzi, którzy nie mieszczą się w panującym porządku, miotają się desperacko, łamią prawo w imię solidarności z innym uciśnionym, budząc solidarność widza - taki był bohater jednego z najświetniejszych filmów Loacha "Nazywam się Joe", anonimowy alkoholik broniący swego podopiecznego, chłopaka uwikłanego w gang narkotykowy.
Bohaterka "polskiego" filmu Loacha ma zadatki na bohaterkę tego typu. Jest uwikłana w "system", w nowoczesny handel żywym towarem, a zarazem ma świadomość tego, co robi. Stąd się bierze w niej potrzeba nieskutecznych "dobrych uczynków" (jak pomoc irańskim uchodźcom), na które jej wspólniczka reaguje: "nie bądź taką Matką Teresą". Ostatecznie jednak Angie nie doznaje wstrząsu, nie zmienia się. Sekwencja kidnapingu, w której otrzymuje groźną lekcję od oszukanych przez siebie klientów, wypada dość sztucznie i jeśli niesie ze sobą jakieś życiowe konsekwencje, to takie, że Angie będzie jeszcze twardsza, kuta na cztery nogi.
Jeśli więc ten film działa słabiej niż inne dzieła Loacha, to dlatego że jest pozbawiony desperackiej orwellowskiej nadziei, bliższy potocznie rozumianemu "życiu", które jest, jakie jest, w którym wilcze prawa stają się normą.
Człowiekiem, w którym Angie budzi sympatię i u którego ma wciąż kredyt zaufania, jest chłopak z Polski. Karol jest jednym z tych, z którymi Angie idzie do łóżka, ale ich relacja ma od samego początku charakter wyjątkowy. On nie ma nic z niewolnika, petenta, jak ci, którzy przynoszą Angie prezenty w zamian za załatwienie pracy. Karol jest równy, wobec Angie przybiera postawę opiekuńczą. Ma ją za ofiarę, pomaga jej, nie wiedząc o przekrętach - ona zresztą nigdy by mu o nich nie powiedziała, podobnie jak swemu ojcu, robotnikowi z zasadami. "Mówisz zupełnie jak mój ojciec" - powie do Karola, kiedy ten nie chce przyjąć od niej prezentu, małej zapomogi-rekompensaty. A on odpowiada jej przysłowiem: "Nie zwracaj przysług, tylko podaj je dalej".
Doczekaliśmy się: w filmie największego brytyjskiego realisty Polak wracający do kraju, do swego "ekstremalnego golfa", patrzy ze współczuciem na Angielkę. "Anglia to niełatwy kraj - powie jej na pożegnanie. - Jest coś takiego w ich oczach, kiedy nas słuchają, kiedy na nas patrzą albo wydają polecenia. Ale ja jestem człowiekiem, nie służącym".
Trzeba było angielskiego socjalisty, żeby spojrzał na Polaka z sympatią, bez urazy, jak na człowieka z przyszłością.
---------------------------------
WYWIAD:
Ken Loach: UE to projekt tylko dla pracodawców
---------------------------------
Paweł T. Felis: "Polak potrzebny od zaraz" to trochę inna wersja poprzednich pana filmów - "Riff-Raff" o nielegalnych robotnikach na budowie czy zwłaszcza "Chleba i róż" o buncie wyzyskiwanych meksykańskich sprzątaczek w Los Angeles. Nic się przez te lata nie zmieniło?
Ken Loach: Przeciwnie - przez ostatnie dwadzieścia lat świat zmienił się całkowicie. Kiedyś ludzie szli do pracy i wychodzili w porze lunchu. Dziś pracodawcy rozciągają ten czas do granic możliwości. I nikogo już to nie dziwi.
Najbardziej cierpią emigranci - trudno liczyć, że władza nagle potraktuje ich poważnie. Chyba że sami pracownicy wymuszą zmiany. Tak właśnie zrobili zatrudnieni do sprzątania Meksykanie, o których opowiadaliśmy z Paulem Lavertym w filmie "Chleb i róże": zbuntowali się, założyli związek, wywalczyli sobie większe prawa.
W tych filmach bohaterowie łamią zasady w szlachetnym celu. Pan sam podpisał w styczniu list poparcia dla polskich górników strajkujących w kopalni Budryk. Czy w Anglii protest emigrantów mógłby odnieść skutek?
- Nie jest to łatwe. Niedawno angielska prasa opisywała przypadek dużej firmy, która za głodowe stawki zatrudniała w Londynie na czasowe umowy sprzątaczy, w większości Polaków. Część z nich przyłączyła się do protestu zorganizowanego przez związek zawodowy, urządziła demonstrację. I jaki był efekt? Ci, którzy wzięli udział w proteście, zostali z dnia na dzień zwolnieni.
Emigranci wciąż nie mają siły przebicia, nie mogą nawet przystępować do angielskich związków zawodowych. Pojawiają się głosy oburzenia, czasem piękne deklaracje. Kilka tygodni temu paru polityków rzuciło pomysł, by pracownicy zatrudniani na czasowe umowy mieli takie same prawa jak ci, którzy pracują na etacie, w pełnym wymiarze godzin. Ale rząd to odrzucił, bo sprzeciwili się szefowie firm. Powiedzieli wprost: pracownicy muszą być jak najbardziej elastyczni, a my nie możemy nakładać na siebie nowych zobowiązań.
Domyślam się, że nie przypadkiem w scenariuszu strajk zorganizować miał Karol, Polak, który pośród innych emigrantów wyróżnia się specyficzną dumą z tego, kim jest. Nawet wtedy, gdy żartuje ze swojej bielizny - przaśnej, ale polskiej.
- To największy problem - ludzie zmuszani są do tego, żeby rzucać się na każdą pracę, a często zabierać ją innym, bo chętnych jest zawsze za dużo. Wystarczy jednak zobaczyć, w jakich warunkach żyją, jak mieszkają, by przekonać się, że na naszych oczach poniewierana jest ludzka godność. Dlatego w filmie potrzebny był nam ktoś, kto potrafi to wyartykułować. Ktoś taki jak Karol.
Kiedy przygotowywaliśmy się do filmu, spotkaliśmy bardzo wielu Polaków. Oczywiście różnych. Ale okazało się, że postawa Karola wcale nie jest wyjątkiem - wielu pana rodaków ma właśnie tę elementarną ludzką dumę, szacunek do samego siebie. I nawet jeśli walczą o przetrwanie, nie zgadzają się, by traktować ich jak towar.
Ale ta postać - przynajmniej w Polsce - kojarzy się też inaczej. Karol to oczywiście wolny duch, młody człowiek, który nie może pamiętać "Solidarności". Ale gdy patrzy się na jego odwagę, naturalność, brak egoizmu, podkreślaną polskość, trudno nie pomyśleć: w jakimś sensie jest dzieckiem tamtej idei.
- To prawda. Gdyby nie "Solidarność", osoby takie jak Karol nie mogłyby dziś legalnie wyjechać do Anglii. Ten ruch miał ogromną siłę, zmienił świat. Zachwiał nawet tak potężnym kolosem, jakim był Związek Radziecki.
Ale dziś sytuacja jest inna - idea wspólnoty traktowana jest jak naiwność. Tu w Anglii każdy zatrudniany jest indywidualnie, walczy o siebie i jak najlepsze warunki w umowie. Nie ma możliwości, by zorganizować się tak, jak organizowały się kiedyś w Polsce związki zawodowe.
Właściwie wszystkie moje filmy o tym mówią - o braku solidarności. Bo to najważniejszy problem współczesnego świata. Idea Unii Europejskiej np. to tak naprawdę projekt wymyślony dla pracodawców.
Nie chodzi o wspólnotę, ale o dzielenie ludzi i rywalizację: jeśli polscy robotnicy wyjeżdżają do Anglii czy Francji, to właśnie po to, by konkurować z Anglikami i Francuzami. Pracować dłużej niż oni za mniejsze pieniądze, a firmom pozwalać na większe zyski.
Rozmawiamy o emigracji, ale główną bohaterką filmu jest Angielka Angie urodzona w kraju, który dla tysięcy Polaków jest ziemią obiecaną. Ma temperament, jest inteligentna i pracowita, chce tylko utrzymać siebie i synka. Dlaczego więc jedynym sposobem na to jest nieuczciwość?
- Dobre pytanie, ale odpowiedź niestety banalna - bo ten system tak działa. Kiedy Angie zakłada firmę pośrednictwa pracy, żeby zaistnieć na rynku, musi być konkurencyjna. Czyli najtańsza. A jeśli chce być konkurencyjna i sama jeszcze zarobić, musi oferować swoim pracownikom jak najmniej.
Dlatego Angie nie jest potworem, z początku nawet łatwo ją polubić. Wszystko, co robi, ma swoje uzasadnienie - to brutalny, ale niestety bardzo logiczny biznes. Chciałem jednak skłonić widza, żeby tę logikę odrzucił.
Czyli to nie Angie jest winna, ale świat jest źle urządzony?
- To nie na Angie przeprowadzam tu swój "egzamin", ale świecie, w jakim żyje. Nie interesują mnie źli bohaterowie, którzy robią złe rzeczy. Interesują mnie ludzie, którzy zdolni są jednocześnie i do rzeczy pięknych, i okrutnych, jeśli zmusi ich sytuacja.
Angie jest ambitna, wrażliwa, nawet sentymentalna. Ale potrafi być też bezlitosna. I w sytuacji skrajnej ten sentymentalizm okazuje się mniej ważny niż cel: zarobić jak najwięcej.
Ma jednak też inną ważną cechę - działa zgodnie z zasadą "pierwszy milion trzeba ukraść". Na skróty. Jeszcze tylko jedno oszustwo, jeszcze tylko - jak mówi - pół roku nielegalnej pracy, "a wreszcie się ustawię".
- Myślę, że jest w niej postawa, którą obserwujemy dziś często - wszystko jest biznesem, wszystko można wynegocjować, reguły są po to, żeby je omijać. Musisz przecież myśleć o sobie, nie możesz zbawić całego świata.
Największy paradoks polega na tym, że władza tak naprawdę takie postawy wspiera. Słyszymy oczywiście ze strony angielskiego rządu, że wykorzystywanie emigrantów jest nielegalne. Ale co z tego, że mamy płacę minimalną, regulacje dotyczące zatrudniania, skoro nikomu nie zależy, żeby sprawdzać, co naprawdę się dzieje. Rząd nie ma w tym przecież żadnego interesu.
To argument Angie: pracodawcy, którzy zatrudniają na czarno, dostają co najwyżej upomnienie na piśmie.
- Odkryliśmy to z Paulem Lavertym, gdy przygotowywaliśmy się do filmu. Zachowanie Angie jest przecież wszystkim na rękę - dzięki takim jak ona praca jest tania, więc tańsze są też ubrania, tańsze jedzenie w supermarkecie, tańsze usługi. A na dodatek nie rośnie inflacja. To czysta hipokryzja władz, która prowokuje niewolniczy wyzysk.