Obama na ciężkie czasy
System ponownie ujawnił swą niezwykłą zdolność do radzenia sobie z kłopotami. Obama, który dostał tym razem bilet do Białego Domu uzyskując więcej pieniędzy na kampanię niż kandydat Republikanów, jest dobrym kandydatem dla establishmentu na ciężkie czasy - znakomity, charyzmatyczny mówca, który potrafi tchnąć wiarę w skołowanych wyborców, że wciąż wszystko jest możliwe ("Yes, we can! Yes, we can! Yes, Yes, Yes!"), możemy zmienić cały świat, jest w obecnych kryzysowych czasach na wagę złota. Na razie nie wiadomo czy jest tak sprawny jak prezydent, który używając jego własnych słów "uratował kapitalizm" - Franklin Delano Roosevelt (także Demokrata) - i czy w podobnie błyskotliwy sposób mu się uda trzymać ludzi na PR-owskiej smyczy w dobie obecnego kryzysu, ale bez wątpienia marketingowo jest świetnie do tego przygotowany - w roztaczaniu wizji świetlanej przyszłości dzięki "ciężkiej pracy" jest mistrzem (już w pierwszym przemówieniu jako prezydent elekt dał świetny popis tej kazuistyki - łzy w oczach słuchających go na powyborczym wiecu tryumfalnym dziesiątek tysięcy fanów i fanek nie były zapewne udawane).
A czasy są niespokojne, kryzys systemu kapitalistycznego, dotąd żyjącego dzięki kredytowej kroplówce, uderza w USA i cały świat kolejnymi coraz mocniejszymi falami i tak naprawdę nikt nie wie czym to się wszystko skończy, a dzisiejsze prognozy jutro stają się już nieaktualne. Kroplówka przestała działać i co teraz? Trzeba dać publice coś ekstra - czarnoskórego i złotoustego prezydenta USA. Pozwoli to zebrać skołatane myśli i zyskać czas na przemyślenie strategii przetrwania systemu.
Wszystkie liberalne media w USA (i na świecie) powtarzają, że jest to pierwszy czarnoskóry prezydent USA. Nie da się tego ukryć, ma to swoje pozytywne strony - problem w tym, że i to establishment wykorzysta na swoją korzyść - wszak już dziś sporo kolorowych pełni wysokie funkcje w hierarchii korporacyjnej, rządowej i wojskowej, podobnie jak kobiety, problem w tym, że to i tak kropla w morzu białych mężczyzn i tak pozostanie, a Obama będzie robił za wisienkę na torcie i jawny "dowód" na to że "w USA wszystko jest możliwe", w myśl miraży w rodzaju obietnicy kariery "od pucybuta do milionera" (choć 99,9 proc. ludzi nie ma najmniejszych szans na podobny sukces). W końcu "o co może tym kolorowym jeszcze chodzić" - mają już czarnego prezydenta, czyż nie? Nie ma to aż takiego znaczenia jak się niektórym wydaje, wręcz będzie rozmywać obraz sytuacji. Nie mówiąc już o tym oczywiście, że koniec końców różnica czy rządzi nami kobieta, mężczyzna, biały czy czarny wielkiego znaczenia nie ma - cięgle 99 proc. ludzi - kobiet, mężczyzn, czarnych, białych, żółtych i czerwonych - jest pozbawiona realnej władzy. Możemy już wybierać kolory, ale nie możemy odrzucić samej logiki wyborów.
Tłum lewicowy, socjalliberalny itd. cieszy się - "wygraliśmy" pokonaliśmy republikańskie Zło, a nawet samego Diabła, jak zwykł nazywać Busha "anioł" Chavez. Niesamowite jak niewiele do szczęścia potrzeba, niekoniecznie przeciętnym, zjadaczom programu telewizyjnego. System przez dziesiątki lat ćwiczył (a w USA miał na to szansę dłużej niż w wielu innych krajach), jak poskromić wyborcę, tak aby system nie wyrwał się spod kontroli. Czasem to działa na zasadzie złego i dobrego policjanta. Większość krytycznie nastawionych obywateli, w tym także publicystów, daje się złapać na ten haczyk i zadziwiająco łatwo pozwala wciągnąć się w bezproduktywną logikę "mniejszego zła". Bush sparaliżował rachityczną lewicę w USA (podobną w pewnym stopniu do polskiej) - "niech już będzie ten Obama, niż kolejny republikański potwór. No i przynajmniej jest czarny". I tak to system toczy się dalej bez przeszkód, dokonując po drodze zmian nie naruszających jego podstaw, ale robiących czasem duże wrażenie estetyczne na zasadzie kontrastu z poprzednikiem. Możemy wam pozwolić wybrać kolorowego pana, ale dalej pozostaniecie współczesnymi niewolnikami. W tym sensie istnieje poważna różnica w porównaniu z kryzysem lat 30. XX w. - wtedy lewica (także ta najbliższa moim poglądom - wolnościowa skupiona np. w związku IWW) przynajmniej podejmowała walkę i zdobywała tysiące ludzi dla zmiany status quo przedstawiając różnorodne programy (czasem gorsze, czasem lepsze). Teraz jest niemal zupełnie pozbawiona zębów i wystraszona, poza nielicznymi wyspami zdrowego rozsądku. Nic dobrego z tego nie będzie, jeśli nie skończy się ten chocholi taniec z Obamą w roli pana młodego i zabawa w "mniejsze zło".
W Polsce mamy to samo - każdy byle nie Kaczyński, każda partia byle nie LPR, czy PiS. Media wykreowały swoje demony, a my mamy tańczyć jak nam zagrają. I tak mimowolnie wiele osób poddaje się presji i w końcu zaczyna tłumaczyć sobie "racjonalnie" dlaczego głosował na PO czy SLD, by wreszcie skończyć jako zdyscyplinowana armia wyborcza, bezmyślna, ale posłuszna, wszak "nie ma alternatywy", co każdy dorosły wie. W końcu jedynie dzieci mogą sobie pozwolić na pytania: "Po co i dlaczego?". Kryzys ekonomiczny jeszcze nie naruszył tej logiki. Jeszcze udają się ćwiczone od dawna sztuczki. Jednak jeśli będzie się pogłębiał nadal, a Obama, czy nasz miejscowy Tusk, jednak okaże się bezsilny wobec sił nad którymi nie potrafią zapanować, kryzys może naruszyć same podstawy systemu. Wtedy naprawdę wszystko stanie się możliwe, wtedy będziemy mogli wreszcie z czystym sercem powiedzieć "Yes, we can". O ile oczywiście będziemy do tego odpowiednio przygotowani.