Panarchia - poroniona koncepcja

Publicystyka | Ruch anarchistyczny

Wśród wielu ważnych pytań, jakim przychodzi nam stawiać czoła, do najbardziej istotnych należy pytanie o przyszłość przeciwników anarchizmu po ustanowieniu anarchii. Jest to bardzo trudna sprawa, która może stać się źródłem rozmaitych kłopotów i niepowodzeń. Zazwyczaj przewiduje się, że oprócz anarchistycznych federacji i konfederacji będą istniały obszary o charakterze nieanarchistycznym, np. prywatne państwa, terytoria sekt i związków wyznaniowych, małe państewka o tradycyjnym ustroju itd. Taka koncepcja, zwana panarchią, ma oczywiście swoje dobre strony, ale może także zniweczyć cały trud stu pięćdziesięciu lat walki anarchistów. Chciałbym pokrótce wyjaśnić, dlaczego uważam ją za niebezpieczną.
Przede wszystkim dlatego, że oznacza ona tolerowanie istnienia hierarchii w anarchistycznym społeczeństwie. Zatem, jeśli ktoś z góry zakłada, że po ustanowieniu anarchii wciąż jeszcze będą funkcjonować całkiem spore obszary braku wolności, to ten ktoś w tym momencie zachowuje się jak rasowy polityk, gotowy przehandlować cudzą wolność za własne interesy. Chyba nie po to zginął Carlo Giuliani, aby utrzymywać istnienie obszarów braku wolności. Wszelkie systemy hierarchiczne mają bowiem to do siebie, że są układami ekspansywnymi, a więc będącymi zagrożeniem dla swojego otoczenia. Koncepcja panarchii jako taka zakłada statyczny obraz świata. Ten obraz jest całkowicie niezgodny z rzeczywistością, bo tak naprawdę wszystko zawsze jest zmienne i podlega nieustannym przeobrażeniom. Systemy hierarchiczne stanowią marnotrawstwo ludzkiej energii - wszystko jest w nich poświęcone woli przywódców, obieralnych bądź nieobieralnych, natomiast cała reszta ludzi odgrywa rolę drugorzędną i jest pozbawiana prawa do współdecydowania o swoim losie. Powoduje to, że ich działanie jest wysoce nieefektywne, to znaczy - potrzeby przerastają możliwości. (Jedną z najlepszych metod sabotażu jest dokładne i bezmyślne wypełnianie poleceń). Dlatego jedynym wyjściem dla takich systemów jest ekspansja: albo do wewnątrz (poprzez zwiększanie zakresu władzy jednostki lub grupy przywódczej, co jednak może powodować silny opór i dlatego nie zawsze się opłaca), albo też na zewnątrz, co też najczęściej ma miejsce. Dla przywódców władza hierarchiczna stanowi coś na kształt narkotyku, który muszą spożywać w coraz większych ilościach, ale nigdy nie poczują się zaspokojeni. Dlatego każdy możliwy system hierarchiczny (państwo, przedsiębiorstwo kapitalistyczne, sekta, grupa przestępcza, wspólnota rodowa w okresie przedpaństwowym itd.) dąży do tego, aby pożerać i wchłaniać wszystko dookoła. Gdyby nie konkurencja ze strony innych hierarchii, to taki system opanowałby cały świat. Wprawdzie jeśli wśród kilku systemów hierarchicznych żaden nie jest w stanie przechylić szali zwycięstwa na swoją korzyść, to jest możliwe ustanowienie między nimi stanu równowagi i współpracy, ale nie będzie on trwał wiecznie i najprawdopodobniej doprowadzi tylko do skierowania ekspansji w innym kierunku. Ekspansja i agresja jest samym celem istnienia każdej hierarchii, poczynając już od pojedynczych osób ją tworzących. Jeśli jakaś hierarchia jej zaniecha, to zginie.

Dlatego uważam, że w warunkach panarchii pozostawione przy życiu systemy hierarchiczne rozwinęłyby ekspansję przeciwko anarchistycznej części społeczeństwa. Od rozkładu sił zależałoby, jaką postać przybrałaby ta ekspansja. Pozostawienie nieanarchistom całkowitej swobody organizowania swoich obszarów zapewne poskutkowałoby rozwojem intensywnych zbrojeń na tych obszarach (przykład Stanów Zjednoczonych uczy nas, jak bardzo przydatny z ekonomicznego, technologicznego i naukowego punktu widzenia jest militaryzm), a następnie zbrojnym podbojem sąsiednich obszarów anarchistycznych. A jeszcze wcześniej te nieanarchistyczne obszary na pewno pokusiłyby się o prowadzenie gospodarczego sabotażu uderzającego w obszary wolnościowe. Oprócz tego obszary nieanarchistyczne mogłyby jeszcze walczyć ze sobą nawzajem, a przy okazji tych walk ucierpiałyby obszary sąsiednie.
Za przyczynę ewentualnego współistnienia ustroju państwowego i bezpaństwowego w przyszłości uznaje się to, że różni ludzie mają różne potrzeby (to znaczy - jedni wolą życie w wolności, a inni nie). Tak jest naprawdę. Ale zapomina się przy tym, że ludzie, którzy nie pragną życia w wolności, marzą o zdobyciu pozycji przywódczych bądź uprzywilejowanych. Nawet jeśli chcą pozostać tylko pracownikami fizycznymi, to z pewnością bogatszymi i wyżej postawionymi od swoich kolegów, i do tego jeszcze posiadającymi jakieś osoby sobie podporządkowane. Aby więc sprostać takim oczekiwaniom, należałoby poświęcić wolność kilku innych osób! Piramida, składająca się z samego szczytu, jest niemożliwa. Żeby zaistniała, musi mieć rozległą podstawę, a na pewno nikt nie zechce jej stanowić, jeśli nie będzie miał możliwości awansu. W takiej sytuacji najlepszym wyjściem dla kierownictwa takiej hierarchii byłby wyzysk obszarów anarchistycznych, a to już by oznaczało początek odbudowy państwa.
Jako przykład dowodzący braku zainteresowania wolnością wśród ludzi podaje się amerykańskich niewolników po zniesieniu niewolnictwa przez Lincolna i rosyjskich chłopów pańszczyźnianych po uwłaszczeniu. Jedni i drudzy pozostali na swoich dawnych miejscach, a więc rzekomo nie chcieli wolności. Jest to nieprawda. Ktoś, kto doszedł do takich wniosków, musi patrzeć na świat z perspektywy współczesności i nie za bardzo orientować się w realiach lat sześćdziesiątych XIX wieku. Co by więc mieli robić jedni i drudzy, gdyby cechowali się umiłowaniem wolności? Opuścić miejsca swoich udręk i udać się gdzieś indziej - ale dokąd?! Byli to przecież prości, wręcz ciemni ludzie, którzy nie potrafili robić niczego innego poza pracą na roli i w ogóle nie znali żadnego innego życia. W ogromnej większości przypadków nie potrafili zatem wyobrazić sobie szczęśliwego życia inaczej, niż jako uprawiania swojej własnej ziemi. Żeby jednak ją nabyć (w przypadku USA), trzeba było mieć pieniądze, a tych Murzyni nie byli w stanie zdobyć w inny sposób niż sprzedając swoją pracę dawnym właścicielom. Poza tym, na pewno wielu z nich nie marzyła się już po tylu pokoleniach nawet własna ziemia, a tylko praca na plantacjach (jedyne znane im życie!) w charakterze wolnych ludzi. Może zamiast tego powinni byli udać się do miasta, aby doznać zaszczytu stania się źle opłacanymi robotnikami, wykonującymi pracę równie ciężką, jak ta na roli, ale do tego jeszcze nienaturalną i w warunkach dużo bardziej szkodliwych dla zdrowia? A może natomiast powinni kształcić się i liczyć na awans społeczny? W przypadku Stanów Zjednoczonych każda poważniejsza próba zorganizowania nawet elementarnego kształcenia dla Czarnych kończyła się rzezią z inicjatywy bezkarnego Ku-Klux-Klanu, więc po prostu oznaczałoby to nadaremne ryzykowanie życia. W przypadku Rosji takie kariery się czasem zdarzały, ale nie możemy zapominać o tym, jak bardzo sztywne i skostniałe było społeczeństwo w państwie carów. Więc może powinni udać się gdzieś daleko, na drugi koniec świata, i tam oczekiwać szczęśliwszego życia? Jeśli chodzi o USA, to rasizm był tam rzeczą powszednią. Afro-Amerykanów nagminnie karano za przestępstwa popełniane przez innych i przeważnie uważano za "podludzi". Jeszcze w latach sześćdziesiątych XX wieku w niektórych stanach małżeństwa mieszane pozostawały prawnie zakazane, o wstępie do "białych" szkół i lokali nawet nie wspominając. Wielkie obszary prerii były więc otwarte, ale dla białych. Czarni nie mieli tam na co liczyć. A jeśli chodzi o powrót do Afryki, to dla ludzi żyjących w niewoli na innym kontynencie przez wiele pokoleń byłby on równie niedorzeczny, co wyjazd kogoś z nas w głąb afrykańskiego buszu na stałe w celu zażycia większej swobody. Zresztą powrót taki w ograniczonym zakresie miał miejsce, co jeszcze raz dowodzi, że całą sprawę przedstawia się zbyt pochopnie. Jeszcze na długo przed zniesieniem niewolnictwa w Stanach Zjednoczonych wyzwoleńcy zbierali pieniądze, udawali się na statki i osiedlali się w amerykańskiej strefie wpływów na wybrzeżu Afryki Zachodniej, gdzie w 1847 roku założyli własne państwo - Liberię. Natomiast w przypadku Rosji marzeniem chłopów pańszczyźnianych była wolność na własnej ziemi. Każdy chyba wie, jak bardzo rolnik jest przywiązany do swej ojcowizny. Po co więc miałby udawać się gdzieś na koniec świata, skoro stał się właścicielem swojego kawałka? Oczywiście, istnieli też chłopi bezrolni, którzy nie posiadali własnego gruntu i musieli się utrzymywać z pracy najemnej u właścicieli ziemskich i bogatych chłopów. Ale to była grupa najbiedniejsza, więc na pewno i najciemniejsza. Mogli więc po prostu nie wiedzieć, że gdzieś za siedmioma górami czekają na nich puste obszary. A nawet jeżeli wiedzieli, to na pewno też rozumieli, że wszędzie rządzi car wraz ze swoimi czynownikami, mirzami, bejami i innymi wyzyskiwaczami. Tak naprawdę wyglądała sytuacja. A poza tym na dalekie podróże też trzeba mieć jakieś środki.
Twierdzenie, że amerykańscy niewolnicy i rosyjscy chłopi nie pragnęli wolności, nie wytrzymuje konfrontacji nawet z bardzo pobieżnym spojrzeniem na rzeczywistość. Niewolnicy z północnoamerykańskiego Południa masowo nie uciekali z niewoli tylko dlatego, że nie mieli dokąd, bo wszystkie obszary były kontrolowane przez państwo i penetrowane przez białych traperów, a ziemie niedostępne dla białych nie istniały w USA. Ale gdyby istniały, to na pewno byłoby inaczej, na co wskazuje przykład tropikalnych krajów kontynentu amerykańskiego. Wiadomo, że w puszczy równikowej biały człowiek z reguły żyć nie potrafi, a czarny czuje się tam jak u siebie w domu. Dlatego na Jamajce, w Gujanach, Brazylii, Ekwadorze i Kolumbii na porządku dziennym znajdowało się istnienie ukrytych w puszczy wiosek zbiegłych niewolników, nazywanych "maronami" albo "marimba", którzy sobie tam pourządzali życie na modłę afrykańską, a czasami nawiązywali przyjazne stosunki ze szczepami indiańskimi i mieszali się z nimi. Przed zniesieniem niewolnictwa w koloniach brytyjskich (lata trzydzieste XIX wieku) dochodziło do masowych ucieczek niewolników z Jamajki i Karaibów do republik środkowoamerykańskich - Hondurasu, Nikaragui, Kostaryki i Gwatemali. Uchodźcy dali początek grupie etnicznej zwanej Garrifuna. W dzisiejszej piłkarskiej reprezentacji Kostaryki jest bardzo wielu czarnych zawodników o angielskojęzycznych nazwiskach (podczas gdy ogół Kostarykańczyków mówi po hiszpańsku). Są to właśnie potomkowie owych Garrifuna. Również w samych Stanach Zjednoczonych wśród niewolników istniało powszechne pragnienie ucieczki do stanów północnych, gdzie niewolnictwo nie istniało. Tylko tyle, że schwytanie groziło śmiercią, a stany północne należały do tego samego państwa co i południowe, ze wszystkimi tego konsekwencjami. Około 1817 roku miało miejsce zbrojne powstanie zbiegłych niewolników w USA, sprzymierzonych ze zbuntowanymi Indianami. A podczas samej wojny secesyjnej po Południu krążyło wiele band czarnoskórych uciekinierów, rabujących i podpalających domy plantatorów.
Pragnienie wolności cechowało także i rosyjskich chłopów pańszczyźnianych. W pierwszych stuleciach ery nowożytnej Rosja była chyba największą na świecie areną buntów chłopskich. Na początku XVII wieku miało miejsce potężne powstanie pod wodzą Iwana Bołotnikowa, a w latach sześćdziesiątych tegoż stulecia jeszcze silniejsze powstanie Stiepana Razina, o którym pamięć przetrwała przez stulecia. Za czasów carycy Katarzyny II chłopi jeszcze raz wystąpili przeciw państwu pod dowództwem Jemieliana Pugaczowa. Bunt przybierał często również inną postać - ucieczek spod władzy panów. Całe zastępy takich zbiegów osiedlały się na przygranicznych obszarach państwa carów (Przedkaukazie, dorzecze Donu, Ural, Syberia, Kazachstan), dając początek Kozakom, przyczyniającym się następnie do rozszerzania granic państwa poprzez najazdy na sąsiadów. Jak opisuje Lew Tołstoj, jeszcze w XIX wieku istniały wioski, których mieszkańcy cechowali się "dzikością" i hardością, snując mistyczne mrzonki o czasach, w których zapanuje pełna swoboda. Decyzja cara Aleksandra II o uwłaszczeniu, podjęta w 1861 roku, została wymuszona wrzeniem w całym kraju, zagrażającym samemu istnieniu carskiego państwa. W tych latach Rosja znajdowała się na skraju chłopskiej rewolucji. W okolicach Kazania doszło do poważnych rozruchów. Pewien anonimowy wieśniak powołany w tym czasie do wojska napisał wiersz skierowany do rodziców, w którym stwierdza, że już żywy nie wróci do nich, gdyż odmówi wykonania rozkazu strzelania do zbuntowanych chłopów (albo do Polaków). Pokazuje to, jak bardzo poważna sytuacja miała miejsce. Dopiero uwłaszczenie osłabiło nastroje rewolucyjne, ale ponieważ przeprowadzane było nieudolnie, polscy działacze niepodległościowi zamierzali sprowokować wybuch. Poparła ich część działaczy Ziemi i Woli na czele z wybitnym myślicielem anarchokolektywistycznym - Michaiłem Bakuninem. W Ziemli i Woli dominowało jednak skrzydło liberalne Aleksandra Hercena, przeciwne wznieceniu rewolucji. Po uwłaszczeniu większość rosyjskich chłopów spełniła swe odwieczne marzenia, ale to jeszcze nie oznacza, że stała się potulnymi barankami, czego pół wieku później dowiedzą kolejne rewolucje.
Dlatego tezę, że rosyjscy chłopi i amerykańscy Murzyni nie pragnęli wolności, uważam za wyssaną z palca.
Ale wróćmy do sedna sprawy. Rzeczywiście, nie wszyscy ludzie chcą pełnej wolności. Ale takich, którzy w ogóle nie pragnęliby żadnej wolności, byłoby trudno odnaleźć. Nawet zakonnicy chcą na ogół, by przełożeni ich dobrze traktowali. Na dodatek jeśli ludzie nie chcą wolności, to dlatego, aby stać się czymś "lepszym" od innych, albo też - aby samemu nie utracić swojego kawałka władzy hierarchicznej. Istotą hierarchii nie jest sam wyzysk (gdyby tak było, szybko doszłoby do buntu), ale przede wszystkim współuczestnictwo ("jak my stracimy władzę nad tobą, to i ty utracisz władzę nad kimś postawionym jeszcze niżej, więc już lepiej bądź nam posłuszny"). Oczywiście, rozumni ludzie olewają to współuczestnictwo, a ci, którzy biorą się na ten haczyk, tracą. Ale każdy prawie chciałby mieć trochę lepsze zarobki albo trochę więcej wolnego czasu, i żeby szefowie go dobrze traktowali. Potrzeba wolności jest przyrodzoną potrzebą człowieka i nigdy nie może ulec całkowitemu zanikowi. Ludzie, którzy twierdzą inaczej, zwyczajnie zapominają (albo nie wiedzą), że w ciężkich warunkach traci się nawet zdolność jasnego formułowania swoich pragnień. Honorowanie "wolności bycia niewolnikiem" może więc oznaczać nic innego, jak umycie rąk od solidarności z najbardziej pokrzywdzonymi. Spotykałem się często z wypowiedziami typu "nie można nikogo zmusić do tego, aby był wolny". Zgadzam się z tym. Ale nie wtedy, kiedy zwykłe namawianie określa się jako "zmuszanie" (co jest już zupełnym pomieszaniem pojęć), ani też nie wtedy, gdy toleruje się ograniczanie czyjejś wolności tylko dlatego, że ten ktoś ma za mało sił, aby upomnieć się o swoje. Dlatego uważam, że jeśli ktoś nie chce wolności, to nie trzeba mu jej narzucać, ale też nie można z tego powodu poświęcać wolności innych ludzi.
W przypadku istnienia panarchii mielibyśmy do czynienia z poważną groźbą, że tak się stanie. Wprawdzie zwolennicy prywatnych państw deklarują, że miałyby one charakter dobrowolny, ale zazwyczaj co innego się mówi, gdy dąży się do władzy, a co innego, gdy się już ją ma. Zazwyczaj ludziom pozwala się na absolutnie wszystko, gdy z góry wiadomo, że i tak nie skorzystają ze swoich praw. A gdy tylko spróbują, to im się je odbiera. Po drugie, oprócz prywatnych państw kapitalistycznych istniałyby jeszcze hierarchie innych typów, które wcale nie musiałyby przecież uznawać zasady dobrowolności. Po trzecie - nawet gdyby przez jakiś czas miało miejsce poprawne współżycie, to w razie większego "głosowania nogami" na korzyść anarchii cofnięto by zasadę dobrowolności i wprowadzono rządy absolutne w danej hierarchii, coś na kształt "azjatyckiej formacji społeczno-ekonomicznej" Marksa z udziałem niewolnictwa oraz podjęto by próbę podboju obszarów anarchistycznych. A ponieważ dzisiejszy świat jest znacznie lepiej rozwinięty technologicznie niż kiedykolwiek dotąd, mogłoby to oznaczać największy totalitaryzm w całej dotychczasowej historii, z supernowoczesną inwigilacją elektroniczną, kontrolowaniem wszystkich odruchów życiowych, składaniem relacji z każdego kroku pod pretekstem zapobiegania przestępczości ("każdego kroku" nie w przenośni, lecz w znaczeniu dosłownym!!! - na przykład, skoro nie potrafisz racjonalnie wytłumaczyć, dlaczego poszedłeś z pracy do domu nie najkrótszą drogą, to miałeś jakieś ukryte zamiary, a więc pewnie chciałeś popełnić przestępstwo i musisz za to zostać ukarany) i innymi potwornościami. A anarchiści w swojej strefie musieliby siedzieć cicho (nawet gdyby jakimś cudem dowiedzieli się, co się tam dzieje, co byłoby i tak prawie niemożliwe) z powodu poszanowania "wolności" innych (na terenie hierarchii ludzie przebywają oczywiście dobrowolnie. Jeśli nagle zmienią zdanie, to znikną w niewiadomych okolicznościach, więc na pewno go nie zmienią!). Jeżeli zaś chodzi o bardziej przyziemne sprawy, to wprowadzenie panarchii zmusiłoby miliony ludzi do opuszczenia swoich domów i podjęcia wędrówek z całym dobytkiem. A wolność obejmuje przecież także prawo do mieszkania w dowolnym miejscu. Wprawdzie różne strefy mogłyby się przenikać terytorialnie (to znaczy - w jednym miejscu mogliby mieszkać ludzie poddani różnym systemom), ale skutkiem tego byłby tylko bałagan i nieustanne konflikty z użyciem gwałtownej przemocy.
Wszystko to mogłoby mieć miejsce nawet wtedy, gdyby anarchia okazała się systemem większościowym. Ale niektórzy liczą nawet na panarchię przy ilości anarchistów zbliżonej do obecnej, na zasadzie "pozwólcie nam żyć jak chcemy, a my za to nie będziemy się wtrącać do waszych spraw". Czyli anarchiści dostaliby jakiś skrawek terenu wielkości gminy czy powiatu, który zostałby wyłączony spod władzy jakiegokolwiek państwa. Nie będę oceniać, na ile jest to realne, bo nie o to tutaj chodzi. Gdyby się tak zdarzyło, to znaczy gdyby jakiś obłudny rząd jakiegoś państwa zechciał pokazać, jaki to jest szlachetny i tolerancyjny, że aż pozwala na istnienie anarchistycznej gminy albo powiatu, to tylko osłabiłoby walkę klasową na pozostałym obszarze. Los ludzi poza tym obszarem zostałby po prostu przehandlowany przez anarchistycznych "polityków", tak samo jak los Polski na konferencji w Teheranie w 1943 roku. A strefa anarchistyczna byłaby tolerowana tak długo, jak długo pozostawałaby jakimś dziwadłem. Kiedy tylko zbyt wielu ludzi zechciałoby się w niej osiedlić, albo też poziom życia zacząłby tam w zbyt jaskrawy sposób przewyższać poziom życia gdzie indziej, zostałaby natychmiast zlikwidowana i utopiona we krwi. Niektórzy liczą także na to, że po zlikwidowaniu państwa powstanie "fedreacja panarchistyczna". Ciekawe jednak, w jaki sposób byłaby ona kierowana? To mniej więcej coś takiego, jak wspólny parlament państw demokratycznych i niedemokratycznych mający za cel powołanie wspólnego rządu. Albo w tej "federacji panarchistycznej" decyzje byłyby podejmowane na sposób anarchistyczny, co musiałoby oznaczać podkopanie suwerenności stref hierarchicznych, albo nieanarchistyczny - a wtedy anarchia zostałaby zmuszona do podporządkowywania swej woli hierarchiom, co byłoby zjawiskiem etatystycznym i nieuchronnie musiałoby doprowadzić do odbudowy państwa.
Nieograniczona władza, jaka zapanowałaby w strefach hierarchicznych, doprowadziłaby także do niewyobrażalnych wręcz dewastacji ekologicznych, których skutki musieliby cierpieć wszyscy, o samej naturze nie wspominając. Ponadto władcy musieliby czymś zrekompensować swoim poddanym ich gorszy status. Tym "czymś" byłoby prawie na pewno prawo do nieograniczonego niszczenia środowiska.
Hierarchie, z samej swej natury dążące do rozrostu i ekspansji kosztem otoczenia, czasem tworzą pozory "wyzwolenia jednostki" podczas kolejnego etapu swych podbojów, polegających na niszczeniu innych hierarchii. Wtedy ludzie poddani przedtem hierarchiom, które obecnie ulegają podbojowi mogą rzeczywiście poczuć się wyzwoleni. Ale na dłuższą metę nic nie zyskują, a nawet tracą. Na przykład wielu badaczy historii przedstawiało proces powstania państwa (chociażby polskiego) jako... proces wyzwolenia jednostek! I rzeczywiście, powstanie "odległej" hierarchii państwowej kosztem zmurszałych hierarchii rodowo-plemiennych w odczuciu niejednej osoby mogło naprawdę zostać odebrane jako wyzwolenie. Tylko że na dłuższą metę to właśnie państwo stało się głównym gwarantem władzy rodów feudalnych. Ten precedens ma swoją analogię w XX wieku. Otóż, co jest bardzo smutne, dla wielu ludzi komunistyczny totalitaryzm był wyzwoleniem od przedwojennego zacofania i klerykalizmu. Ale musimy zauważyć, że na dłuższą metę system totalitarny nie tylko nie zniszczył owego zacofania, ale wręcz je utrwalił (demokratyczna po wojnie Austria w okresie międzywojennym znajdowała się mniej więcej na tym samym poziomie. A jak jest dzisiaj? Ośmielam się więc twierdzić, że w warunkach anarchii zmiany postępowałyby jeszcze dużo szybciej). Podobnie można powiedzieć o wczesnym kapitalizmie, który mimo niewyobrażalnych spustoszeń doprowadził do rozpadu struktur i tradycji feudalnych, co również wielu ludzi odebrało jako wyzwolenie. Do tego stopnia, że Marks uznał kapitalizm (podobnie zresztą jak państwo i wcześniejsze ustroje) za niezbędny etap rozwoju, negując tym samym wolną wolę ludzi. Tego typu zjawiska stały się podłożem rozważań o "postępie", który "wymaga ofiar". Tym "postępem" jest podbój słabszych hierarchii przez silniejsze, dający osobom wcześniej podporządkowanym tym pierwszym poczucie wyzwolenia. Oczywiście dopóki nowe hierarchie na tyle się nie umocnią, żeby wdrożyć resztki starych w swoją służbę (albo stworzyć własny, alternatywny system zniewolenia). Ale to na ogół trwa co najmniej kilkadziesiąt lat, więc niektórzy ludzie czują się wyzwoleni do końca życia. Tak przedstawia się sprawa "wyzwolenia" nie dokonanego własnymi siłami.
Dlatego jeśli globalizacja zakończy się pomyślnie (co, mam nadzieję, się nie stanie) to zamiast dwustu państw narodowych powstanie jedno wielkie ogólnoświatowe państwo (lub, jak kto woli, globalna strefa wolności) z centralnie sterowaną gospodarką (przez instytucje typu Banku Światowego, IMF, WTO, WEF) w interesie ponadnarodowych korporacji, coraz bardziej niewydolnych, lecz utrzymujących swą władzę na przemocy - oczywiście sprywatyzowanej. Zanim jednak tak się stanie, to po unieszkodliwieniu państw narodowych możemy (choć oczywiście nie musimy) mieć pewien okres, kiedy to stare państwa już nie będą posiadały władzy, a ogólnoświatowe jeszcze nie w pełni. Wtedy zapanuje panarchia: państwa narodowe zostaną obalone, a w ich miejsce obok prywatnych państw wielkich korporacji powstaną liczne strefy anarchistyczne. Słowem - totalna wolność. Lecz kiedy ogólnoświatowe państwo się wystarczająco umocni, anarchistyczne strefy zostaną oczywiście zlikwidowane. A może właśnie stanie się odwrotnie? Chyba jednak nie, ze względu na zbyt niski poziom ludzkiej świadomości w warunkach zniewolenia.
Źródłem "postępu" polegającego na podboju mniejszych hierarchii przez większe jest jednak sam fakt istnienia jakiejkolwiek hierarchii i dominacji. Usłyszałem kiedyś coś takiego: "Ludzie są tacy, że potrafią zepsuć każdy ustrój, nawet anarchię". Te słowa nie są wcale bezpodstawne. Jeśli "anarchia" ma oznaczać zwykłą demokrację bezpośrednią, to może też mieć charakter hierarchiczny. Przykładem jest Szwajcaria, w której stosuje się pewne praktyki bezpośredniej demokracji: kraj ten pod wieloma względami wykazuje zacofanie w stosunku do innych sobie podobnych (kobiety szwajcarskie otrzymały pełne prawa obywatelskie dopiero w 1973 roku, później niż w Azji i Afryce!). Aby więc anarchia była anarchią, a nie dyktaturą większości, konieczne jest powszechne uznawanie pewnych zasad, takich jak zakaz zatrudniania pracy najemnej, a zwłaszcza jasny podział kompetencji decyzyjnych, tj. zakaz podejmowania decyzji w cudzych sprawach. Mieszkańcy Torunia nie mogą podejmować żadnych decyzji w sprawach Katowic, ani odwrotnie - chyba, że dany problem w wyraźny sposób dotyczy obu miast, wtedy powinni się nim zająć wszyscy zainteresowani wspólnie, na równych prawach. To samo dotyczy podstawowych komun, a więc zgromadzeń zakładowych czy sąsiedzkich. Nie mogą mieć one nigdy prawa decydowania o sprawach prywatnego życia swoich członków, ani ludzi z zewnątrz, jeśli tylko dana sprawa nie jest wspólna. Żywienie nadziei, że tak się nie stanie, to za mało. Te kompetencje muszą zostać uznane za nienaruszalne i zagwarantowane. Również pojedyncze osoby, co najważniejsze, nie powinny mieć prawa do podejmowania decyzji w sprawach innych istot ludzkich, o ile w bezstronny, jasny i wyraźny sposób nie dotykają one ich samych. W takim przypadku decyzję powinni podejmować wszyscy zainteresowani na równych prawach. Trzeba to powtarzać do znudzenia. Dopiero wtedy będziemy mieć do czynienia z prawdziwą anarchią. Każdy inny przypadek to dyktatura większości, pseudoanarchia albo pół-anarchia, dopuszczająca istnienie dominacji, a przez to hierarchii. A jeśli jakakolwiek istota ludzka w warunkach "anarchii" będzie nadal zdominowana i dyskryminowana, to taki stan będzie mógł doprowadzić do upadku tejże anarchii - w ten sam sposób, jak to się stało z prehistorycznymi strukturami plemiennymi. Albo taka osoba weźmie później odwet i zdobędzie władzę hierarchiczną (im takich osób więcej, tym bardziej to prawdopodobne), albo pójdzie na służbę jakiegoś żądnego władzy "wyzwoliciela", który zdobędzie władzę dla siebie przy jej pomocy, albo też osoba dominująca zapragnie jeszcze więcej (władza to narkotyk) i zacznie podporządkowywać również dotychczas równych sobie. W każdym razie anarchia tolerująca istnienie dominacji nie będzie trwała, podobnie jak nietrwałe z natury są hierarchie (na ogół zostają pożarte przez jeszcze silniejsze). Celem anarchistów nie jest wyeliminowanie ludzi złych ani przerobienie ich w aniołów, ale uniemożliwienie im przeprowadzania skutecznych działań przeciwko wolności innych.
Powinienem więc teraz odpowiedzieć, co trzeba będzie zrobić z osobami, które nie zechcą się dostosować do powyższych zasad. Jak już powiedziałem - z jednej strony należy uszanować ich prawo do życia w niepełnej wolności, a z drugiej - nie wolno dla nich poświęcać wolności innych osób. Dlatego chciałbym zaproponować koncepcję rezerwatów zamiast panarchii. Uważam, że powinny istnieć (najlepiej drobne) strefy państw prywatnych, sekt, związków wyznaniowych, państewek parlamentarnych, hierarchicznych wspólnot plemiennych, grup przestępczych itd., ale nie na równych prawach ze strefą anarchistyczną. Strefy te powinny być rezerwatami, kontrolowanymi z zewnątrz - przez komunę bądź federację anarchistyczną odpowiedniego szczebla w zależności od wielkości rezerwatu. Kontrola ta nie miałaby na celu ucisku albo okradania mieszkańców rezerwatu, a jedynie sprawdzanie dwóch najważniejszych rzeczy. Po pierwsze - czy każda istota ludzka przebywająca w rezerwacie przebywa tam rzeczywiście dobrowolnie. I po drugie - czy nie są prowadzone tam żadne działania o charakterze dywersyjnym, a szczególnie zbrojenia. Moim zdaniem, powinno pozwalać się rezerwatom jedynie na posiadanie broni białej. Słowo "rezerwat" może sugerować coś na kształt ucisku czy wyzysku, ale nie to byłoby celem tego pomysłu. Rezerwat nie byłby niczym gorszym od innych stref, a jedyną różnicą byłoby istnienie w nim władzy hierarchicznej i ograniczona suwerenność - dla obrony interesów otoczenia, w tym także innych rezerwatów. Żadna istota ludzka nie mogłaby przebywać w rezerwacie wbrew własnej woli, może z jednym wyjątkiem: gdyby jakiś niebezpieczny przestępca uporczywie odmawiał zaprzestania swej działalności albo naprawienia wyrządzonych krzywd, mógłby zostać odesłany do rezerwatu, aż do czasu, gdy zgodzi się na zawarcie umowy ze swymi ofiarami czy przynajmniej na przeniesienie się w bardzo odległe strony. Prawie wszyscy się zgadzają, że każda wspólnota w anarchii powinna mieć prawo swobodnego wyboru swojego ustroju gospodarczego. Obejmowałoby ono też prawo do wyboru ustroju nieanarchistycznego, a przez to zyskania statusu rezerwatu. Z kolei każdy rezerwat mógłby też przeobrazić się w anarchię, w zależności od woli jego mieszkańców. Ktoś może zasugerować, że istnienie rezerwatów byłoby sprzeczne z zasadą maksymalnej wolności - ale muszę mu przypomnieć, że znaczna część, a chyba większość anarchistów, dopuszcza stosowanie przemocy dla obrony przed przemocą, czyli nieuznawanie wolności do nieuznawania wolności innych ludzi. Nie kto inny, jak Errico Malatesta wyraźnie sformułował tę kwestię. Zdaniem wielu anarchistów na przykład mamy moralne prawo do zwracania się do policji w celu obrony przed niebezpiecznymi bandytami. (Gdyby ktoś bardzo się uparł, to mógłby próbować wykorzystywać ten paradoks do usprawiedliwiania istnienia państwa, ale taki punkt widzenia byłby całkowicie utopijny, o czym chyba nie muszę nikogo przekonywać - państwo nie istnieje dla obrony przed przemocą, ale samo jest aparatem przemocy, najwyżej zorganizowaną grupą przestępczą). Dlatego w istnieniu rezerwatów nie widzę żadnego pogwałcenia zasad anarchii, a wręcz przeciwnie, ich realizację.
Oczywiste jest, że w sytuacji, gdy w niektórych krajach zostanie już wprowadzona anarchia, a w innych jeszcze nie, konieczne będzie ich współistnienie na zasadach pokojowych. Nie byłaby to jednak panarchia, gdyż ta koncepcja dotyczy współistnienia różnych systemów w jednym kraju i dlatego jest tak niebezpieczna.
Andrzej Obuchowski

To ja poproszę jakiś

To ja poproszę jakiś przytulny rezerwat. Tylko,żeby w fajnej okolicy był i dużo lasu dookoła, ok ?

Liga Anarchistyczna?

krytyka panarchii de facto prowadzi do wypaczenia samej idei anarchizmu, bowiem skoro komunny beda musialy kontrolowac "rezerwaty" to automatycznie oznacza tworzenie odpowiednich organow (krypto)panstwowych: scigania, wymierzania sprawiedliwosci, sily zbrojne, jednym slowem tworzenie jakiejs organizacji (para)militarnej na wzor Ligi Anarchistycznej z jednego z opowiadan Phillipa Dicka. Organizacja ta kierujac sie wyzszym dobrem i obcymi dla mieszkancow "rezerwatu" zasadami prawnymi bedzie miala absolutne prawo do wtracania sie w zycie innych, przez to z biegiem czasu przerodzi sie w strukture panstwowa i bedzie po anarchii. A propos "rezerwaty" moga byc calkiem spore (niektore dzisiejsze sekty licza po kilkanascie milionow czlonkow - jedna komunna tego nie opanuje).

jednym slowem jak mawiaja rosjanie "spasenije utopajuszczich - delo ruk samich utopajuszczich", osoby ktore znalazly sie na terytorium "rezerwatu" nalezy uznac za "wolne" w ich wlasnym rozumieniu niezaleznie od naszego widzenia tego zagadnienia, az do czasu dopoki nie zrodzi sie w nich bunt, buntownicy moga byc wspierani przez pojedynczych anarchistow i ich grupy, ale nie poprzez komunny, ktore powinny w kazdym razie zachowac neutralnosc, w przeciwnym razie niewiele sie beda roznily od milosciwie nam panujacego Busha Jr.

Dodaj nową odpowiedź



Zawartość tego pola nie będzie udostępniana publicznie.


*

  • Adresy www i e-mail są automatycznie konwertowane na łącza.
  • Możesz używać oznaczeń [inline:xx] żeby pokazać pliki lub obrazki razem z tekstem.
  • Dozwolone znaczniki HTML: <a> <em> <strong> <cite> <ul> <ol> <li> <blockquote> <small>
  • Znaki końca linii i akapitu dodawane są automatycznie.