SLD, Sierakowski, a "nowe" tematy lewicy - czy będzie powtórka z Kansas?

Publicystyka | Tacy są politycy

Ukazało się tłumaczenie książki Thomasa Franka "Co z tym Kansas" w języku polskim. Książka jest ciekawa, nawet bardzo cenna dla współczesnej lewicy, aby zrozumieć, jak to się dzieje, że ludzie z klasy pracującej mogą wspierać prawicę, która nie działa w ich ekonomicznym interesie.

„Podczas gdy wcześniejsze formy konserwatyzmu podkreślały trzeźwość fiskalną, backlash mobilizuje wyborców za pomocą wybuchowych kwestii społecznych (wznieca publiczne oburzenie wobec wszystkiego, od dowożenia dzieci do szkół po antychrześcijańską sztukę) i żeni je z probiznesową polityką gospodarczą. Kieruje się kulturowym gniewem, by osiągnąć ekonomiczne cele. To właśnie te zmiany w gospodarce - a nie mało ważne potyczki w niekończących się kulturowych wojnach - są największymi pomnikami tego ruchu. To właśnie ten sprzeciw umożliwił ostatnimi laty konsensus w sprawie międzynarodowego wolnego rynku, z całą towarzyszącą mu prywatyzacją, deregulacją i odzwiązkowieniem”.

Książka opisuje, jak bogaci konserwatyści potrafią pokazać się jako "jeden z nas", jako ktoś walczący przeciw liberalnemu, elitarnemu establishmentowi; najlepszym przykładem tego jest oczywiście prezydent Bush, syn miliardera, absolwent Yale, biznesmen, który udaje kowboja i zwykłego faceta. Frank krytykuje demokratów za błędne przekonanie, że ludzie w naturalny sposób rozpoznają swój ekonomiczny interes i niejako instynktownie będą działać zgodnie z nim. "Demokraci porzucają język klasowy, który kiedyś tak mocno odróżniał ich od Republikanów i wikłają się w wojny kulturowe", twierdzi Frank.

Frank jednak, jak wielu z Amerykanów, którzy są na lewo od Partii Demokratycznej, (moim zdaniem większość wyborców Partii jest na lewo od Partii, a w Partii powinna dominować frakcja Progressive Caucus) popełnia błąd logiczny. Z jednej strony, on doskonale wie, że Partia Demokratyczna nie tylko porzuciła język klasowy, ale także od dawna nawet nie broni klasy pracującej. Jednak wraca on cały czas do logiki dwubiegunowej, której założeniem jest, że jeśli polityka republikanów jest korzystniejsza dla bogatych biznesmenów i jest zupełne antypracownicza, to Partia Demokratyczna, która także jest kontrolowana przez bogatych, jest bardzo pro-biznesowa i tylko trochę bardziej zajmuje się opieka społeczną (a robi o wiele mniej, niż obiecuje), ma bronić interesów klasy pracującej.

Choć sceny polityczne w Polsce i w Ameryce dość mocno różnią się od siebie, często widać paralele pomiędzy amerykańską Partią Demokratyczną, a polskim LiD. W SLD w ramach LiD-u, było kilku posłów, którzy mieli inne stanowisko niż SLD w różnych sprawach, np. w sprawie wojny, czy "kompromisu" w sprawie aborcji. Duża część elektoratu SLD mocno krytykowała partię za takie stanowisko, jednak partia była przekonana, że lepiej być gdzieś w centrum i widocznie dominowała idea, że trzeba grać w jednej lidze m.in. z Amerykanami i z pracodawcami. Posłowie musieli przestrzegać partyjnej dyscypliny, a potem zawsze starali się bronić przed krytyką, że jednak oni byli przeciw wojnie itd.

W amerykańskiej Partii Demokratycznej także jest skrzydło na lewo od Partii - tzw. Progressive Caucus, do którego należy ok. 50 z 233 członków Partii w Kongresie. Pewnie byłoby ich więcej, gdyby startowało więcej takich osób w wyborach, jednak mało sponsorów Partii – będących z zasady bogatymi sponsorami indywidualnymi i firmami - chce finansowo wspierać takich kandydatów. Choć stanowisko tej frakcji może bardziej odpowiadać przeciętnemu wyborcy partii, frakcja ta jest marginalizowana w Partii. Partia Demokratyczna od lat jest przekonana, że aby wygrać wybory, trzeba być gdzieś bardziej "w centrum", które cały czas jest przesuwane na prawo.

W Polsce wielu działaczy SLD nawet przed wyborami rozumiało, że Demokraci po prostu odbierają ich miejsca i nic im nie dają w zamian. Oprócz tego, jest wielu lewicowych wyborców, którzy nie mogli pogodzić się z tą koalicją (choć wielu z nich z kolei i tak by nie głosowało na SLD z różnych powodów). Część z potencjalnych wyborców SLD więc szukało innej partii. W Stanach jest demokratom mniej trudno, ponieważ łatwiej przekonać ludzi, że nie warto głosować na trzecią partię, czy kandydatów takich, jak Ralph Nader. Logika jest taka, że tamci i tak nie mogą wygrać, więc głosując na nich po prostu odbierasz głos demokratom przyczyniając się do zwycięstwa republikanów. Trochę takiej logiki pojawiło się także w Polsce, że nie warto głosować na małe partie, które i tak nie będą w Sejmie. Ale polski system różni się od amerykańskiego, więc ludzie na lewo od SLD będą nadal próbować budować lewicowe partie.

"Dziennik", gazeta prawicowa, która próbuje lansować "nową lewicę", najlepiej taką, która by byłą kierowana przez Sierakowskiego, ogłosił, że LiD rozpadł się, a nowy program SLD napisze Sierakowski. Może takie są życzenia Dziennika", lub nawet Aleksandra Kwaśniewskiego, ale nie ma konsensusu co do tego w SLD i wygląda na to, że nie będzie. (Sam Sierakowski twierdzi, że cała mowa o nim i SLD to bzdura wymyślona przez media). Ale widocznie, nawet bez Sierakowskiego, działacze SLD od dawna chcą "skręcić na lewo" i podkreślić swoje lewicowe wartości.

Już kilka dni po tym, jak SLD ogłosiło, że rozejdzie się z PD, ogłosiło też, że wspiera związki partnerskie. Może to był zbieg okoliczności, że ta kwestia pojawiła się jako pierwsza post-LiDowska sprawa, ponieważ przyjechali do Polski Brendan i Thomas, geje, których obraził Lech Kaczyński w swoim orędziu. Dla niektórych to był jednak sygnał, że nowa polityka SLD będzie się opierać na sprawach obyczajowych, za pomocą których łatwo walczyć z PiS i PO.

O wiele trudniej walczyć z PiS-em w sferze ekonomicznej, ponieważ jakoś PiS udało się trochę przekonać wyborców, że jest to ich partia jest bardziej "pro-społeczna" niż PO. Nie wiadomo, czy SLD chce zmienić swoją politykę ekonomiczną i czy potrafiłoby, nawet gdyby tego chciało.

Wyborców bardzo łatwo oszukać szczególnie jeśli nie mają długiej pamięci, czy działają w reakcji na coś. Jeśli Hillary Clinton może występować wszędzie przeciw wojnie, gdy tymczasem sama za tą wojną głosowała, a ponadto kiedy rząd jej męża także bez pozwolenia bombardował Irak, a jeśli mimo to ktoś chce na nią głosować, pewnie udałoby się komuś z SLD ogłosić, że pracodawcy rządzą krajem, że prawa pracownicze są łamane itd, a nawet, że system gospodarczy jest niekorzystny dla pracowników. Nie wszyscy będą pamiętać, co robiła ta partia przez ostatnie lata i pewnie uda się nawet niektórym dokonać transformacji partii w partię prospołeczną. "Nowy nurt" więc krzyczy "łapy przecz od kodeksu pracy" - hasło, które anarchiści krzyczeli do SLD, kiedy ta partia była u władzy i zaczęła atakować kodeks pracy.

Środowisko SLD od czasu do czasu przypomina sobie o pracownikach, np. w czasie Białego Miasteczka lub kiedy Związek Nauczycielstwa Polskiego występował przeciw Giertychowi. Jednak nie robi tego regularne i robi to bez przekonania. Nie wiadomo, czy ktoś ze specjalistów od politologii im poradził, że najłatwiej korzystać z innych problemów społecznych w celu zdobycia swojego politycznego kapitału, czy po prostu tacy są działacze SLD. Niezależnie od tego, czy Sierakowski napisze program dla SLD czy nie, wygląda na to, że wartości lewicy Sierakowskiego będą dominować w SLD.

(A może nawet nie Sierakowskiego, może raczej lewicy Magdaleny Środy)

Moim zdaniem, środowisko wokół KP jest bardziej postępowe, niż SLD lub główne nurty mainstreamowe, ale główną ich zaletą jest to, że tylko niektórzy z nich działają w partiach, nie są u władzy, więc nie mogą nic schrzanić i nie mają obowiązku wypowiadać się o ekonomii, mogą zajmować się filozofią i łatwiej jest im mieć wpływ na mainstream.

Wartości "lewicy Sierakowskiego" są przede wszystkim natury obyczajowej. To nie znaczy, że wśród nich nie ma osób, które mają sympatie dla biednych, do pracowników lub nawet uważają siebie za socjaldemokratów lub socjalistów. Ale czytajmy np. stronę internetową KP. Możemy porównać tą stronę do strony CIA lub nawet lewica.pl, aby zauważyć priorytety tych środowisk. Na portalu CIA możemy czytać o prawach człowieka, o ekologii, o prawach kobiet, zwierząt, itd., ale sprawy ekonomiczne, walka pracownicza itd. pojawia się tu bardzo często - nawet częściej niż inne tematy. Gdy czytamy portal KP lub czytamy o ludziach w KP, widać, że dominują inne tematy: tolerancja, sztuka zaangażowana, feminizm, promocja modnych autorów jak Zizek. Można też znaleźć teksty o prawach pracowniczych - często nadesłane przez ludzi spoza redakcji KP.

Trudno powiedzieć, jaka dokładne jest polityka ekonomiczna tego środowiska. Czasami słyszymy krytykę obecnego systemu, więc możemy wnioskować, że chcą socjaldemokracji. Jednak za każdym razem, gdy wchodzimy na witrynę widać tą samą reklamę od miesięcy promującą słynnych ekonomistów: Giddensa, Hayeka, Stiglitza, Sachsa... obok baneru Fundacji Batorego, słynnego projektu Sorosa, który razem z programami promującymi prawa człowieka, jest znany ze swojego lansowania pro-rynkowej opozycji w krajach wschodu. Możemy więc wnioskować, że mimo pewnej krytyki skutków globalnego kapitalizmu, mogą bardzo miło zintegrować się z liberalną elitą, jeśli tylko znajdą coś wspólnego w sferze kapitału intelektualnego lub polityki obyczajowej. Środowisko to jest trochę od elity zależne, wiec nie jest w stanie walczyć z nimi.

Nie wątpię, że akurat taka lewica jest potrzebna redakcji Dziennika oraz Gazety Wyborczej, a także nie wątpię, że będzie miała zwolenników. Jednak trudno przeoczyć ironię sytuacji. KP publikuje książkę Franka, która jest akurat krytyką kanalizowania wartości lewicowych w wartości obyczajowe, które także są traktowane przez przeciętnego obywatela Kansas jako coś narzuconego im przez elitę inteligencką. Frank doskonale rozumie, że Demokratom nie udało się połączyć języka, priorytetów liberalnego środowiska intelektualnego z priorytetami biednej klasy pracującej. Gdyby wartości środowiska KP stały się normą dla SLD (a może tak już jest), pewnie będziemy mieć do czynienie z powtórką z Kansas. Patrząc na rezultaty ostatnich wyborów, możemy wnioskować, że już tak jest, a wielu biednych tego kraju raczej utożsamia się z partią Kaczyńskich lub nawet bardziej skrajną prawicą niż z SLD.

Twoje obserwacje są bardzo

Twoje obserwacje są bardzo trafne. Bardzo cenię środowisko "Krytyki Politycznej" ale moim zdaniem Sierakowski nie ma pojęcia o ekonomii. Nowa lewica obyczajowa wpisuje się w ogólnoeuropejski nurt kontrkulturowy jednak lewica obyczajowa w Polsce nie wygra.

Platforma Socjalistyczna SLD

Znaczna część zwolenników SLD rozczarowała się do polityki społecznej i ekonomicznej Sojuszu, do stylu sprawowania przezeń władzy. W 2004 r. w SLD powstała Platforma Socjalistyczna. Jej sygnatariusze postawili sobie za cel działanie na rzecz budowy wyraziście lewicowej, socjalnej alternatywy programowej w ramach Sojuszu, który przyjął wtedy umiarkowanie liberalny kurs gospodarczy w ramach kierowanego przez siebie rządu. Nowym przewodniczącym Platformy Socjalistycznej jest Artur Hebda.

KP jest kompilacją

KP jest kompilacją pomysłów na instytucjonalizację nowej lewicy w ramach systemu kapitalistycznego lub na jego obrzeżach (kontrkultura).

Krytyka dość sprytnie

Krytyka dość sprytnie balansuje na pograniczu buntu i konformizmu. Mocną stroną ich dorobku jest przeniknięcie do języka i obszaru zainteresowań mainstreamu jednak radykalizm anarchistów wciąż konsekwentnie idzie naprzód.

Artur Domosławski wyjaśnia

Artur Domosławski wyjaśnia dlaczego warto przeczytać książkę Thomasa Franka "Co z tym Kansas?
http://youtube.com/watch?v=T6O-SFG8AyI

fragment książki

http://www.dziennik.pl/dziennik/europa/article145002/Co_z_tym_Kansas_.ht...

Normalne szaleństwo

W Kansas, jak nigdzie indziej, można obserwować wszystkie paradoksy prawicowego populistycznego fundamentalizmu. Ten stan jest dziś uznawany za kwintesencję typowej, prawdziwej Ameryki, ale w przeszłości był miejscem zadziwiających politycznych wydarzeń. To tutaj w latach 90. XIX wieku największe wpływy miał populizm, lewicowy ruch polityczny, który o mało nie doprowadził do załamania się dwupartyjnego amerykańskiego systemu politycznego. Jednoczył on farmerów i uboższą klasę średnią doprowadzoną do ruiny przez rozwój korporacyjnego kapitalizmu. Lewicowe inicjatywy obywatelskie długo były wizytówką Kansas. Od kilkudziesięciu lat jest ono jednak najważniejszym bodaj przyczółkiem populizmu prawicowego umacniającego de facto wpływy wielkiego kapitału. W swojej książce "Co z tym Kansas?", której fragment dziś przedstawiamy, Thomas Frank stara się odpowiedzieć na pytanie o źródła sukcesu tego populizmu. Z jego błyskotliwego opisu wyłania się ponury obraz normalnej Ameryki, która coraz bardziej pogrąża się w politycznym szaleństwie. Zbałamucona przez konserwatywnych propagandystów z uporem podkopuje fundamenty równości i własnego dobrobytu.

Thomas Frank

historyk, publicysta

Dopóki Ameryka kocha autentyczność, mój rodzinny stan Kansas będzie się symbolicznie wyróżniał. Niezależnie od tego, jaki standard pomiaru "ilości soli ziemi w ziemi" będzie w danym momencie obowiązywał - społeczny realizm WPA (agencji do walki z bezrobociem - przyp. red.) z lat 30. czy czerwonostanowe teorie dzisiejszych konserwatystów - Kansas zawsze uplasuje się na szczycie rankingu. Może mu nie iść zbyt dobrze w innych kwestiach, ale gdy chodzi o poszukiwanie symboli tego, co swojskie, oporne na zmiany, bezpośrednie, o zasady amerykańskiej dobroci, Kansas zawsze biło wszystkich na głowę. Jeśli ktoś szuka stuprocentowej Ameryki, Kansas dostarczy mu stu dziesięciu procent. Jeśli na fali jest przyziemny stoicyzm środkowej Ameryki głosującej na Nixona, można powiedzieć, że Kansas jest najbardziej średnim ze wszystkich amerykańskich miejsc.

Naprawdę znajduje się dokładnie w centrum kontynentalnych Stanów Zjednoczonych. Kansas to kraj Reagana, serce serca kraju, prawdziwe korzenie, najczerwieńszy z czerwonych stanów. Kansas jest tym, czym Nowy Jork nie jest: prostym i bezpośrednim miejscem prawdy, gdzie ludzie nie pozują, są autentyczni i dostrojeni do rytmu wszechświata. "Podobało mi się w Kansas City!", zakrzyknęła Ann Coulter (znana konserwatywna publicystka - przyp. red.) podczas wywiadu przeprowadzanego w Nowym Jorku. "To chyba moje ulubione miejsce na świecie. Och, myślę, że jest tam świetnie. Cóż, tam jest Ameryka. To przeciwieństwo tego miasta. To Amerykanie, oni są tacy wspaniali, oni trzymają Amerykę przy ziemi. Tak wiele tam zdrowego rozsądku!".

Coulter dotyka tu literackiego mitu dużo starszego niż jej entuzjazm. Podobnie jak Peoria lub Muncie Kansas stanowi w literaturze i filmie symbol narodu jako całości, przedestylowaną esencję tego, kim jesteśmy. "Mieszkaniec Kansas", pisał John Gunther w roku 1947, jest "najbardziej przeciętnym ze wszystkich Amerykanów, rodzajem wspólnego mianownika całego kontynentu". Kansas jest środkiem USA; to stąd pochodzi niezliczona liczba zdjęć dokumentujących epokę kryzysu; tu mieszka bystry chłopiec z poczty, który chce zostać graczem na Wall Street. Tu właśnie chce wrócić Dorotka. Tu dorasta Superman. To właśnie tutaj Bonnie i Clyde kradną samochód, a Elmer Gantry studiuje Biblię, tu radzieckie rakiety balistyczne niszczą wszystko (w znanym filmie "Nazajutrz" z 1983 roku - przyp. red.) i tu antybohater "Amerykańskiej tragedii" poznaje grzeszne ścieżki tego świata. Stan ten posiada niewątpliwie instynkt do bycia przeciętnym również w prawdziwym życiu. Jest antyegzotyczny, wygląda znajomo, nawet jeśli nigdy tu nie byliście. Jako cel turystycznych wypraw Kansas znajduje się na szarym końcu listy wszystkich stanów, ale pozostaje popularnym miejscem do rozmaitych badań rynkowych. To tu narodziło się wiele sieci restauracji - Pizza Hut, White Castle, Applebees - by wymienić tylko kilka. Stan ten dostarcza też narodowi prezenterów wiadomości, komików oraz aktorów o zdrowych twarzach i nienatarczywym akcencie. Kansas City to ojczyzna okolicznościowych kartek Hallmarka i pierwszego w Stanach centrum handlowego na przedmieściach. Dzięki swojemu niezawodnemu wyczuciu przeciętności stan ten jest pierwszorzędnym producentem polityków oraz niezawodnym źródłem swojskich mężów stanu. Ta przeciętność uczyniła również z Kansas symbol nudy w wielkim świecie utowarowionego buntu, miejsce, o którym aktorzy mówią, że uciekli stamtąd, żując przy tym gumę o jakimś wyjątkowo miętowym smaku lub wchodząc do pokoju, gdzie siedzi wiele osób o przedziwnych fryzurach. Przypomnijcie sobie koszulki z późnych lat 80. kpiące: "Nowy Jork - to nie Kansas". Albo pomyślcie o tych zbuntowanych filmach dla nastolatków, w których surowi dorośli z Kansas zabraniają tańczyć i wszystkie znudzone dzieciaki z farm marzą o ucieczce do Los Angeles, gdzie wreszcie będą mogły być sobą i wybrać własny styl życia. W polityce jednak, gdzie Amerykanie biją pokłony przed ołtarzem naturalnego, zwykłego człowieka, ta przeciętność pozwala mieszkańcom Kansas prezentować się w sposób przypominający nieco arystokrację. Niezależnie od pozycji społecznej, którą się faktycznie cieszą, wszyscy urodzili się na farmie. Nawet bankierzy i nafciarze, jeśli pochodzą z Kansas, noszą w sobie upragnioną autentyczność prawdziwego Amerykanina: automatycznie przemawiają głosem ludu i wkraczają na narodową scenę z całą tą cnotliwą pewnością siebie, która przynależna była niegdyś synom ziemi o spracowanych dłoniach. Senator Sam Brownback, członek jednej z najbogatszych rodzin w stanie i wierny przyjaciel najwyższej klasy menedżerskiej, mówi o sobie na forum Kongresu "chłopak z farmy w Parker, Kansas". Bob Dole, ten absolutny waszyngtoński bywalec, otworzył swoją prezydencką kampanię w 1996 roku, skarżąc się, że: "Nasi przywódcy wychowali się w zbytnim oderwaniu od miejsc takich jak Topeka - zawstydzeni tutejszymi wartościami".

Ale ta miła i ciepła przeciętność nie zawsze była mitem kształtującym obraz tego miejsca. Jeszcze sto lat temu najczęstszy stereotyp przedstawiał Kansas nie jako krainę normalności, lecz jako stan dziwaków. Miejsce wypełnione religijnymi fanatykami, ekscentrycznymi demagogami oraz niepokojącymi mieszankami obu tych typów - jak np. morderczy abolicjonista John Brown, powszechnie uważany za świętego patrona stanu, lub fanatyczna prohibicjonistka Carry A. Nation wyrażająca swój niesmak do alkoholu rozbijaniem saloonów za pomocą siekiery. Kansas było miejscem gwałtownym, radykalnym, a może nawet zwariowanym zarówno z natury, jak i z powodu okoliczności jego powstania. Stan ten został założony przez abolicjonistów ze Wschodu, którzy przybyli tu, by zatrzymać wędrówkę na zachód mieszkańców Missouri - innymi słowy, by zbrojnie zatrzymać niewolnictwo. Wyjątkowe okrucieństwo wojny granicznej dość szybko rozsławiło Kansas na całym świecie. Dodge City i Abilene, słynne z malowniczych zabójstw kowbojów, też znajdują się właśnie tu. Tędy przechodziła spora część tornad, a w XX wieku burz piaskowych zdmuchujących z powierzchni ziemi całe farmy i unoszących glebę całego regionu hen w niebiosa. Wczesne wzmianki o stanie mówią nawet o osadnikach doprowadzonych do obłędu przez ciągłe wycie wiatru.

Politycznie Kansas jest tym, co chłopcy od marketingu nazywają wczesnym naśladowcą (early adopter), stanem, gdzie rozmaite ideologiczne recepty - od wolnej miłości po prohibicję, od utopijnego komunizmu po John Birch Society (konserwatywne stowarzyszenie zwalczające komunistyczne wpływy w USA - przyp. red.) - przejmowano szybko i namiętnie. W latach 30. stan ten niemal wybrał na swojego gubernatora uwielbianego radiowego lekarza, który twierdził, że jest w stanie przywracać płodność przez przeszczepianie ludziom koźlich jąder.

Ale to właśnie za sprawą okresowych napadów lewicowości Kansas zyskało opinię dziwacznego miejsca. Oczywiście w XIX wieku w każdej części kraju następowały robotnicze zrywy i rodziły się protosocjalistyczne ruchy reformatorskie. Jednak to w Kansas radykałowie wspinali się na szczyt. Tak jakby ten pusty krajobraz produkował marzenia o społeczeństwie z czystą kartą, o miejscu, gdzie instytucje mogą zostać przekształcone tak, by pasowały do ludzkich wyobrażeń. Mapy stanu z lat 80. XIX wieku pokazują miasteczko (już nieistniejące) zwane Radical City; w pobliskim Crawford County, w mieście Girard, wydawano "Appeal to Reason" (Apel do Rozsądku), socjalistyczną gazetę, której nakład sięgał setek tysięcy egzemplarzy. W tym samym mieście w roku 1908 Eugene Debs wygłosił płomienną mowę, przyjmując nominację Partii Socjalistycznej na prezydenta. W roku 1912 Debs wygrał w Crawford County i było to jedno z czterech hrabstw, w których zwyciężył (wszystkie znajdowały się na Środkowym Zachodzie). W roku 1910 Theodore Roosevelt obwieścił swój zwrot na lewo, wyprawiając się do Kansas i wygłaszając gorącą odezwę w Osawatomie, niegdyś rodzinnym mieście Johna Browna. Jednak najbardziej szalony z nich wszystkich był populizm, pierwszy z wielkich lewicowych ruchów w Ameryce. Populizm przewalił się również przez inne stany - od Teksasu przez Południe i Zachód w latach 90. XIX wieku - ale to Kansas było miejscem, które naprawdę wyróżniało się swoim entuzjazmem. Doprowadzeni na krawędź ruiny przez lata złych cen, długów i deflacji farmerzy z tego stanu zbierali się na ogromnych mityngach, gdzie domorośli podżegacze w rodzaju Mary Elizabeth Lease namawiali ich, by zamiast siać kukurydzę, siali raczej bunt. Zradykalizowani farmerzy maszerowali przez małe miasteczka w całodniowych paradach, wściekając się na to, co nazywali władzą pieniądza. I mimo całego tego zgiełku i tak w roku 1890 wzięli rządzących tradycyjnie stanem Republikanów przez zaskoczenie, zmiatając z urzędów wielu małomiasteczkowych bonzów i kończąc kariery wielu doświadczonych polityków. W kolejnej dekadzie wybrali populistycznych gubernatorów, populistycznych senatorów, populistycznych kongresmanów, populistycznych sędziów Sądu Najwyższego, populistycznych radnych, a prawdopodobnie także populistycznych hycli; ludzi o mocnych poglądach, dziwacznych pseudonimach i barwnej wymowie.

Postulaty populistów dzisiaj nie wyglądają na tak szalone: chcieli rozmaitych programów dla farm, upaństwowienia kolei i progresywnego podatku dochodowego, aby za to wszystko zapłacić. Oraz srebrnej, a nawet papierowej waluty. W swoim czasie byli jednak potępiani przez szanowanych polityków za swój radykalizm. Na przykład autorzy "New York Timesa" nie znajdowali w nich wcale ucieleśnienia bezpretensjonalnej czerwonostanowej amerykańskości. Wprost przeciwnie; byli atakowani przez gazety za swoje prostackie ataki na wolnorynkową ortodoksję. Jednak najbardziej zjadliwy cios zadał im jeden ze swoich: William Allen White, redaktor pochodzący z miasta Emporia, znany później jako głos małomiasteczkowej Ameryki. Zaatakował on populistów w eseju z roku 1896 zatytułowanym "What's the Matter with Kansas?" (Co się stało z Kansas?). To dzieło jest klasykiem druzgocącej, rozliczeniowej polemiki politycznej. Wdrapując się na wyżyny republikańskiej szacowności, White, utalentowany poeta z ambicjami biznesowymi, oskarżył radykałów z Kansas o to, że rujnują stanową gospodarkę swoim cynizmem i ekonomicznymi herezjami. "Ach, z tego stanu można być dumnym! Jesteśmy ludźmi, którzy chodzą z podniesionym czołem! Nie potrzebujemy więcej pieniędzy, ale mniej kapitału, mniej białych koszul i mózgowców, mniej ludzi z biznesowym osądem, a więcej tych facetów krzyczących, że są >>tylko zwykłymi wieśniakami, ale w minutę wiedzą więcej o finansach niż John Sherman<<; potrzebujemy więcej ludzi [...], którzy nienawidzą prosperity i myślą, że jeśli człowiek wierzy w narodowy honor, to znaczy, że jest narzędziem Wall Street".

Esej ten został wykorzystany w kampanii McKinleya i przedrukowany w wielkim nakładzie, by użyć go przeciw Williamowi Jenningsowi Bryanowi. Natychmiast uczynił on z White'a republikańską supergwiazdę. Inni obserwatorzy dostrzegli w gigantycznych mityngach i bezpośrednim stylu ruchu oznaki religijnej krucjaty. Populizm był - jak ujął to jeden z mieszkańców Kansas - "Zielonymi Świątkami polityki, w których na każdym spoczął język ognia i każdy mówił, jakby Duch udzielił mu głosu". Nie jest to wizja odległa od tego, jak populiści postrzegali swój ruch: jako rodzaj objawienia, moment, w którym całe pokolenie głupców z Kansas pojęło, że przez całe swoje życie byli okłamywani.

Czy rządzili Republikanie, czy Demokraci, polityka głównego nurtu była udawanym sporem odwracającym uwagę narodu od jego realnego problemu - korporacyjnego kapitalizmu. Jedną z pierwszych wyborczych ofiar populizmu został znany wówczas senator John J. Ingalls, którego stanowa legislatura wyrzuciła w roku 1890, by zrobić miejsce dla człowieka, któremu broda wisiała aż do pasa. Kompletnie zaskoczony własnym niepowodzeniem Ingalls spisał klasyczne oskarżenie szalonego Kansas: "Przez pokolenie Kansas było miejscem testowania każdego eksperymentu w dziedzinie moralności, polityki i życia społecznego. Szacunkiem cieszyło się zwątpienie we wszystkie istniejące instytucje. Nic nie było godne czci lub poważania tylko dlatego, że istniało lub trwało. Prohibicja, prawa kobiet, pieniądze bez pokrycia, wolne srebro, każde niespójne i fantastyczne marzenie o poprawie społecznych warunków i reformie, każde ekonomiczne szaleństwo, które owładnęło zamglonymi mózgami fanatyków, każdy polityczny mit karmiony nieszczęściem, biedą i klęską, gdzie indziej odrzucany, tu był tolerowany i broniony".

Dziś te dwa mity stały się jednym. Kansas być może jest krainą przeciętności, ale jest to przeciętność zwariowana, bojowa i wściekła. Dzisiejsze Kansas jest wypalonym dystryktem konserwatyzmu, gdzie propaganda dawania odporu wplotła się w codzienne życie. Ludzie na przedmieściach Kansas City klną na grzeszne kosmopolityczne elity Nowego Jorku i Waszyngtonu; ludzie z wiejskiego Kansas klną na grzeszne kosmopolityczne elity Topeki i przedmieść Kansas City. Ludzie wysyłają świąteczne kartki, prosząc przyjaciół, by spojrzeli na jasną stronę islamskiego terroryzmu, skoro Dzień Przyjścia (the Rapture) jest tak niewątpliwie bliski. Pod prostą niebieską flagą stanu zebrali się dzisiaj najbardziej krzykliwi retorzy, spiskowcy i przepowiadacze katastrof, jakich kiedykolwiek widziała Republika. Szkolne władze w Kansas wzbudzają salwy śmiechu na całym świecie, wymazując ze stanowych naukowych standardów odniesienia do ewolucji. Duże i małe miasta w całym stanie wciąż sprzeciwiają się fluoryzacji wody, podczas gdy małe miasteczko podejmuje dodatkowe środki ostrożności, wymagając posiadania broni palnej w każdym domu. Prominentna pani polityk wyraża publicznie wątpliwość co do sensu posiadania przez kobiety praw wyborczych, podczas gdy inny polityk proponuje, by stan sprzedał w celu rozwiązania budżetowego kryzysu drogę Kansas - Turnpike. Zubożali mieszkańcy najbardziej malowniczej części stanu z fanatycznym zacięciem walczą przeciw utworzeniu w ich sąsiedztwie parku narodowego. Operation Rescue wybiera Wichitę jako miejsce na swoją wielką ofensywę przeciw aborcji, wzywając 30 tysięcy zaprzysięgłych fundamentalistów, by dali świadectwo wiary, blokując ruch uliczny i przykuwając się łańcuchami do ogrodzeń. Kaznodzieja z Topeki przemierza cały kraj, doradzając Amerykanom, by pokochali świętą nienawiść bożą i okazali ją, kiedy tylko jakaś osoba homoseksualna pokaże się w wiadomościach. Surwiwaliści i secesjoniści marzą o podwórkowych konfederacjach gdzieś na dalekiej prerii; katoliccy schizmatycy ogłaszają, że sam papież jest nie dość katolicki; zwolennicy prawa zwyczajowego (posse comitatus) stosują jakieś urojone procedury prawne, uparcie zaskarżając władze stanu z powodu uczestnictwa w faktycznych prawnych procedurach; z kolei domorośli terroryści wymieniają się spiskowymi teoriami w swoich domach w Dickinson County, po czym ruszają do boju z rozpanoszoną władzą na przykład w Oklahoma City.

W swojej zaciekłej zgorzkniałości Kansas jest lustrem, w którym odbijamy się my wszyscy. Jeśli istnieje miejsce, w którym Ameryka szuka swojej narodowej duszy, to tam właśnie ją znajduje. Jeśli Kansas jest esencją normalności, to właśnie tu możemy zobaczyć, jak obłęd stopniowo staje się normą. Spójrzmy w oczy przystojnego faceta z Kansas, ufnego, budzącego zaufanie, po prostu Amerykanina - przewodniczącego klasy, futbolowego rozgrywającego, naukowca z Rhodes, maklera, przemysłowca. Nagle zdajemy sobie sprawę, że gapimy się w oczy szaleńca.

przeł. Julian Kutyła

Fundamentaliści walczą z papieżem i fluoryzacją wody

Gdy konserwatywna propaganda staje się integralnym elementem codziennego życia - zauważa Frank - to ostatnie (przynajmniej z punktu widzenia zewnętrznego obserwatora) zaczyna przypominać teatr absurdu. "Duże i małe miasta w całym stanie wciąż sprzeciwiają się fluoryzacji wody, podczas gdy małe miasteczko podejmuje dodatkowe środki ostrożności, wymagając posiadania broni palnej w każdym domu. Prominentna pani polityk wyraża publicznie wątpliwość co do sensu posiadania przez kobiety praw wyborczych, podczas gdy inny polityk proponuje, by stan sprzedał w celu rozwiązania kryzysu budżetowego drogę Kansas - Turnpike. Kaznodzieja z Topeki przemierza cały kraj, doradzając Amerykanom, by pokochali świętą nienawiść bożą i okazali ją, kiedy tylko jakaś osoba homoseksualna pokaże się w wiadomościach. Surwiwaliści i secesjoniści marzą o podwórkowych konfederacjach gdzieś na dalekiej prerii; katoliccy schizmatycy ogłaszają, że sam papież jest nie dość katolicki".

Thomas Frank, ur. 1965, lewicowy amerykański publicysta, z wykształcenia historyk. Jest współzałożycielem satyrycznego magazynu "The Baffler", publikuje także m.in. w "Harper's Magazine" oraz "Le monde diplomatique". Autor kilku książek, m.in.: "The Conquest of Cool" (1997) oraz "One Market Under God: Extreme Capitalism, Market Populism and the End of Economic Democracy" (2002). Rozgłos przyniosło mu bestsellerowe "What's the Matter with Kansas" (2004) - książka ta wkrótce ukaże się po polsku nakładem Krytyki Politycznej.

Nowy Nurt SLD nie ma nic

Nowy Nurt SLD nie ma nic wspólnego z starym przywodstwem partii.

Ta "powtórka z Kansas"

Ta "powtórka z Kansas" przecież miała miejsce już dawno, a obecne działania SLD to reakcja na to, stworzyli sobie ten nowy nurt żeby wysondować czy to się przyjmie, jak się nie przyjmie to starzy skrytykują młodych, a jak się przyjmie to w zależności od potrzeb będą wysuwać to stare to nowe skrzydło. Typowe polityczne gierki

wtrącając ...

"W Stanach jest demokratom mniej trudno, ponieważ łatwiej przekonać ludzi, że nie warto głosować na trzecią partię, czy kandydatów takich, jak Ralph Nader. Logika jest taka, że tamci i tak nie mogą wygrać, więc głosując na nich po prostu odbierasz głos demokratom przyczyniając się do zwycięstwa republikanów. Trochę takiej logiki pojawiło się także w Polsce, że nie warto głosować na małe partie, które i tak nie będą w Sejmie."

to jes dla mnie właśnie cały sens demokracji parlamentarnej i sondaży przedwyborczych.
media nie podają wyników parti mniejszych ( jak np Partia Kobiet ) , istnieje tylko bitwa gigantów PO-PIS"

Dodaj nową odpowiedź



Zawartość tego pola nie będzie udostępniana publicznie.


*

  • Adresy www i e-mail są automatycznie konwertowane na łącza.
  • Możesz używać oznaczeń [inline:xx] żeby pokazać pliki lub obrazki razem z tekstem.
  • Dozwolone znaczniki HTML: <a> <em> <strong> <cite> <ul> <ol> <li> <blockquote> <small>
  • Znaki końca linii i akapitu dodawane są automatycznie.