Świadomość klasowa i związki zawodowe w Polsce

Kraj | Prawa pracownika | Publicystyka

W Gazecie Wyborczej pojawił się ciekawy, ale smutny wywiad o świadomości klasowej oraz o związkach zawodowych w Polsce. Notabene, Juliusz Gardawski, profesor SGH oraz współpracownik Lewiatana jest przeciwnikiem "związkowego pluralizmu". Z przeprowadzonych z nim wywiadów wynika, że Gardawski uważa, że związki zawodowe nie muszą być groźne dla przedprzębiorców, to jest, mogą być ich "partnerami".

Niestety widocznie środowiska liberalne ekonomicznie próbują lansować związki przyjazne dla pracodawców i korzystają ze stereotypów o związkach, aby uświadomić pracownikom, że związki tkwią w patologii. Ale dla nich patologią nie są związki, które są przychylne wobec pracodawców, ale istnienie innych związków zawodowych, które zakłócają hegemonię pro-biznesowych związków.

Dużo o tym było słychać po wydarzeniach w Budryku, kiedy środowisko Solidarności zaczęło argumentować, że związki powinny być bardziej "reprezentatywne" - t.j., że w miejscach pracy powinny dominować większe, mocniejsze finansowo związki. Wiadomo z praktyki, że takie związki często są bardziej skłonne grać rolę kontrolującą i kanalizującą niezadowolenie pracowników w kierunku za bardzo kompromisowym wobec pracodawców.

Nic więc dziwnego, że liberałowie z Gazety Wyborczej chcą promować idee antypluralistyczne w ramach artykułu, który w zasadzie jest pro-związkowy. W ten sposób, liberałowie zamierzają wprowadzić ludzi w błąd. Prezentują się jako ludzie pro-zwiazkowi, ale walczący z "patologią związkową". Z pozoru nie są więc anty-związkowi, choć taka ideologia i ewentualne kroki prawne zmierzające do ograniczenia istnienia małych związków zawodowych w miejscach pracy są jak najbardziej anty-związkowe.

Do pomocy przy projekcie transformacji ruchu związkowego w ruch bardziej przydatny pracodawcom, potrzebni są także dziennikarze i działacze socjaldemokratycznego środowiska. Środowisko te wywodzi się nie z kręgów antykapitalistycznych, ale bardziej ze środowiska lewicy obyczajowej, która może być bardziej obojętna wobec prawicy ekonomicznej lub dla nich bardziej "korzystna". (Np. osoby cierpiące na syndrom Maxa Ciegielskiego, który tydzień temu na łamach Gazety Wyborczej tłumaczył, jak głosował za PO ponieważ był przeciw PiS.) Tragedia polega na tym, ze ci ludzie mogą nawet wierzyć, że pomagają ruchowi związkowemu, czy lewicowemu, kiedy są wykorzystywani przez środowiska liberalne, czy prawicowe - przez Lewiatana, Gazetę Wyborczą oraz Dziennik.

Aby walczyć z "patologią związkową", trzeba walczyć z demogogią, ale trzeba zrozumieć, że tzw. "demogogia" nie jest wyłącznością liderów małych, bardziej radykalnych związków. Przede wszystkim, aby związki skutecznie broniły pracowników, muszą być bezpośrednio przez nich kontrolowane i organizowane w taki sposob, aby karierowicze skłonni do patologii nie mieli szansy zaistnienia. Także trzeba stanowczo odrzucić wniosek Gardawskiego, że pracownicy i związki powinny pomóc "konkurencyjności" firm. Jeśli prawa pracownicze byłyby respektowane oraz gdyby nie istniała globalna konkurencji wsród pracowników o miejsca pracy, wtedy moglibyśmy argumentować, że zwiazki zawodowe zapewniają firmom szczęśliwych pracowników, którzy będą lepiej pracować i więc będą bardziej konkurencyjni. W świecie globalnych firm, rozumienie słowo "konkurencyjny", w odniesieniu do pracowników, często znaczy jedynie "tani" i "nie wymagający zbyt dużo". Gdzie panuje ta logika, związki zawodowe często grają rolę dwuznaczną i trudno powiedzieć, czy bronią interesów pracowników, czy pracodawców. Takie związki są gotowe przyznać firmom prawo do "konkurencyjności" - czyli do wyzysku pracowników usprawiedliwonego poprzez neoliberalną logikę - więc będą ograniczać wymagania pracowników, aby nigdzie nie zmieniły w znaczącym stopniu status quo.

(Zobacz jeszcze: http://www.youtube.com/watch?v=hKFCgHI09z4; http://www.lewica.pl/?id=13456)

Strajkujemy, bo jest nam lepiej

W Polsce nikt nie chce uważać się za robotnika. Zupełnie inaczej niż na Zachodzie. W Wielkiej Brytanii ludzie bez kompleksów mówią "Jesteśmy z robotniczych rodzin" - mówi prof. Juliusz Gardawski*

Adam Leszczyński: Polacy czują się wyzyskiwani w pracy?

Prof. Juliusz Gardawski*: Rzadko. Tak przynajmniej wynika z badań naszego zespołu. Świadomości konfliktu klasowego - w tradycyjnym, marksowskim sensie - prawie nie ma.

W zeszłym roku zapytaliśmy pracowników, czy według nich społeczeństwo dzieli się na jakieś grupy, klasy czy warstwy. A jeśli tak, to do której by siebie zakwalifikowali.

Na ponad 1000 odpowiedzi tylko 21 osób powiedziało o sobie: "Jestem robotnikiem", a jedna: "Jestem proletariuszem". 33 osoby uznały, że istnieje klasa robotnicza. Co oznacza, że w Polsce praktycznie nikt nie myśli w tych kategoriach.

Przecież co piąty Polak pracuje w fabryce! Za kogo ci ludzie się uważają?

- Kiedy pan zapyta robotnika w fabryce: "Do jakiej grupy czy klasy pan należy?", odpowie: "Do klasy średniej" lub "Do klasy biedniejszej". Jeżeli to będzie robotnik wykwalifikowany, to na pytanie o podziały społeczne powie: "Są nowobogaccy, klasa średnia, biedni i bardzo ubodzy". Sam zaliczy się do średnich. Jeśli będzie to robotnik niewykwalifikowany, często padnie odpowiedź: "Są bogaci i biedni", a sam się zaliczy do biednych.

W Polsce nikt nie chce uważać się za robotnika. Zupełnie inaczej niż na Zachodzie. Np. w Wielkiej Brytanii ludzie też mają problem z określeniem, do jakiej grupy należą, ale wielu bez kompleksów powiada: „Jesteśmy z robotniczych rodzin”. Bycie working class nie jest niczym naznaczającym. U nas jest.

Polacy czują się jedną wielką solidarną rodziną? To skąd biorą się strajki w Tesco czy w kopalni Budryk?

- Pytaliśmy Polaków o konflikty społeczne. Mniej więcej jedna trzecia wskazała, że istnieje konflikt między pracodawcami i pracownikami, ale nie uznali go ani za silny, ani za przesadnie ważny.

Ludzie widzą silny podział między rządzącymi i rządzonymi, ale kiedy zapytać ich o konflikty, mówią przede wszystkim o ideologii, a nie o ekonomicznych interesach. Ludzi dzieli głównie stosunek do PRL, do PiS, do księdza Rydzyka... Bardzo widoczny jest spór między jego zwolennikami i przeciwnikami. Konfliktu wokół własności czy kapitału prawie nie ma.

Amerykański socjolog David Ost twierdzi, że to fałszywa świadomość i że bez otwartej dyskusji o klasach i ich interesach niesłychanie komplikujemy sobie życie. Ma sporo racji, chociaż zanik tradycyjnej tożsamości klasowej nie jest tylko polską specjalnością.

Może jesteśmy społeczeństwem klasowym, tylko udajemy, że jest inaczej?

- Próbowaliśmy to sprawdzić, zadając ludziom pytanie: "Kto ci jest bliski, kto nie?", "W czyim towarzystwie dobrze się czujesz"?

W tych badaniach tradycyjna struktura klasowa odtworzyła się w sposób kliniczny. Aż było to zaskakujące. Na samej górze jest management, najwyższa administracja, burżuazja, czyli właściciele dużych firm. To dla przeciętnego człowieka obcy świat.

W środkowej grupie ulokowali się właściciele polskich małych przedsiębiorstw, kierownicy niższego szczebla, urzędnicy, technicy. Poniżej mieszczą się robotnicy i rolnicy.

Okazało się, że poza jednym wyjątkiem ludzie czują bliskość z ludźmi z własnych grup, a z ludźmi z dwóch pozostałych - nie. Tym wyjątkiem są robotnicy wykwalifikowani. Wszystkim - poza elitą - blisko do robotników wykwalifikowanych. Dla przeszło 60 proc. Polaków to bliska grupa społeczna. Dobrze byśmy się czuli w ich towarzystwie. Ten wynik pokazuje, skąd jesteśmy.

Może konfliktów między pracownikami i pracodawcami jest mało, bo Polacy w pracy czują się świetnie? Tak wynika z badań waszego zespołu. Ponad 90 proc. mówi, że płaca jest wypłacana terminowo, urlopy udzielane w pełnym wymiarze, godziny przepracowane dokumentuje się prawidłowo. 60 proc. Polaków jest dumnych ze swojej pracy.

- Te wyniki mile mnie zaskoczyły. W porównaniu z 2005 r. warunki pracy wyraźnie się polepszyły.

Myślę, że wymusiła to sytuacja na rynku. Widać to zwłaszcza w małych firmach, wcześniej uważanych za najmniej przyjazne miejsce pracy. Robiliśmy w przeszłości badania wśród właścicieli przedsiębiorstw, które zatrudniają mniej niż 20 osób. Stworzyli je zwykle ludzie, którzy zostali wrzuceni w kapitalizm, czy tego chcieli, czy nie. Często inżynierowie i kierownicy, żaden krwiożerczy rzut południowoamerykańskich kapitalistów... Przepraszam, sam się odwołałem do stereotypu, ale ci ludzie naprawdę nie są demoniczni.

W 2002 r. ci sami przedsiębiorcy mówili, że nie da się przestrzegać prawa pracy, bo splajtują. Powszechnie płacili ludziom z opóźnieniem lub w ratach, co w praktyce oznaczało, że pracownicy kredytowali przedsiębiorstwo. To się kończy.

Skoro przestrzeganie praw pracy wymusił rynek, może wystarczy się na niego zdać? Może związki zawodowe to tylko smutna pozostałość XIX-wiecznego społeczeństwa przemysłowego?

- Ależ one w dzisiejszej naszej postaci są reliktem społeczeństwa przemysłowego. Tylko, że my, Polacy, cały czas w nim żyjemy.

Z Warszawy może pan tego nie widzi, ale Polska ciągle ma bardzo tradycyjną strukturę społeczną. U nas zatrudnia się masy pracowników o podobnym, zwykle niskim wykształceniu, podobnych aspiracjach, niesamodzielnych i zarządzanych raczej odgórnie.

Grupa nowoczesnych specjalistów - mobilnych, stale dokształcających się, pracujących w nowych zawodach - oczywiście istnieje, ale jest nieliczna. Kiedy badaliśmy postawy Polaków wobec pracy, stanowili margines.

W Polsce ludzie mają cztery główne rodzaje postaw wobec rynku. Jest grupa usatysfakcjonowanych, zaspokojonych, o mocnej pozycji rynkowej: mają dobry fach, zarabiają dostatecznie dużo, nie boją się wziąć kredytu, raczej są zwolennikami zarządzania odgórnego. Często skończyli studia, ale nie czują potrzeby dokształcania się, bo są zbyt zajęci robieniem biznesu, to głównie właściciele firm, menedżerowie.

Druga grupa to ludzie dynamiczni. Mają dobry fach, ale nie mają satysfakcjonujących zarobków. Są gotowi się dokształcać i brać kredyty, jeżeli mogliby je spłacić. To taka sympatyczna, rynkowo nastawiona młodzież. Są obecni we wszystkich grupach społecznych - jednak głównie wśród menedżerów i w klasie średniej. Tacy nasi yuppies. Wbrew pozorom zdarzają się tacy również wśród robotników wykwalifikowanych.

Trzecia grupa - jest nastawiona tradycyjnie, ceni swoją pracę, ale czuje, że ich fach nie ma wysokiej wartości rynkowej. Są często roszczeniowi, oczekują, że będą ich bronić związki zawodowe, uważają, że za socjalizmu było lepiej, że trzeba wszystkich krótko trzymać. To taka pozostałość po socjalizmie, głównie ludzie starsi, robotnicy z fabryk państwowych, ale i starsi kierownicy.

Na samym końcu są przegrani. Mówią: "Najchętniej byśmy wyjechali", "Do pracy nie lubimy chodzić", "Jeżeli możemy wyjść szybciej, to wychodzimy", "Nie będziemy się dokształcać". Właściwie nic ich nie obchodzi, są społecznie wykluczeni.

Kto to jest?

- Młodzi pracownicy małych prywatnych firm, panie ekspedientki... W większości młodsze kobiety, po ogólniaku. Generalnie: albo mikroprzedsiębiorstwa, albo młodzi ludzie zatrudnieni w usługach. Hipermarkety, mcdonaldy. Amerykanie nazywają takich ludzi "ubogimi pracującymi".

W samych hipermarketach pracuje 200 tys. osób. Nie nazwałby ich pan klasą robotniczą, ale tak naprawdę niewiele się różnią od tradycyjnych robotników. To jest klasa pracująca naszych czasów.

Robotnicy mieli etos robotniczy, sprawną organizację i potrafili się buntować. Gdzie jest etos pracowników hipermarketów? Gdzie bunt?

- Zaczynają się buntować. Strajk w Tesco jest faktem doniosłym.

Pamięta pan, co się działo w Biedronce, kiedy okazało się, że notorycznie łamią tam prawa pracowników? Biedronka nie stanęła. Powstało stowarzyszenie pokrzywdzonych, które walczyło w sądzie.

Strajk w Tesco może być przełomem. Do niedawna w prywatnych przedsiębiorstwach się nie strajkowało.

Być może zadziałał tutaj mechanizm, który opisywał de Tocqueville na przykładzie rewolucji francuskiej. Ludzie buntują się nie wtedy, kiedy żyje im się bardzo ciężko, bo wówczas każdy samotnie walczy o przetrwanie. Buntują się wtedy, kiedy po okresie biedy robi się trochę lepiej, bo czują się pewniej i podnoszą głowę. Dziś w Polsce jest lepiej: bezrobocie mamy małe, rząd postrzegany jako łagodniejszy wobec ludzi.

Jeden z dyrektorów w Tesco powiedział dziennikarzowi: "Właściwie, dlaczego oni protestują, przecież podpisali umowę na taką stawkę, jaką mają, to znaczy, że się zgodzili...". Pracownicy mogli się zwolnić z Tesco i odejść. Bezrobocie jest małe. Po co strajk?

- Zmieniła się sytuacja na rynku. Pracownicy Tesco podpisywali umowy, kiedy średnie zarobki były dużo niższe. A potem robotnicy zaczęli masowo wyjeżdżać za granicę, u nas zaczęły rosnąć płace. Także w Tesco ludzie poczuli, że zbiorowo można wynegocjować wyższe stawki i że to lepsze niż szukanie nowej pracy na własną rękę.

To racjonalna gra i sieci handlowe to rozumieją. Prowadziłem kiedyś badania w hipermarketach. Zastępca dyrektora personalnego w jednej z sieci, bardzo miły człowiek, powiedział mi wprost: "Ucieszyliśmy się, gdy w jednym z hipermarketów powstały związki zawodowe. Kierownicy średniego szczebla byli nierzetelni i ostro wyzyskiwali ludzi". System nie wymagał od menedżerów aż takiego wyzysku. Kiedy jednak wyzyskiwali, mieli szansę na premię.

Przecież centrala stworzyła ten system. Musiała widzieć, co się dzieje.

- Centrala stworzyła system, w którym kierownik mógł wyzyskiwać, ale od niego zależała skala tego wyzysku. To ważna różnica. Nie zmuszała tych menedżerów, żeby zachowywali się nieprzyzwoicie, np. nie płacąc za nadgodziny.

Ale dawała im premię za wyniki, których w inny sposób nie mogli osiągnąć!

- Niech panu będzie. W każdym razie ów dyrektor personalny mówi, że zaczęło dziać się źle: tu ktoś zasłabł, tam kogoś zabrała karetka. Wystarczyło, że pojawił się związek zawodowy, a wszystko się uspokoiło. Nawet w tych hipermarketach, gdzie kierownicy tylko zorientowali się, że związek może powstać, a szefowie potraktowaliby to jako dowód na nieudolne zarządzanie ludźmi, zaczęli się pilnować i zmniejszyli nadużycia.

Czy związki zawodowe są potrzebne? To jest poza dyskusją. Niestety, nasz model związków jest nieskuteczny, szkodliwy dla samych związków, często działają one nieracjonalnie z punktu widzenia interesów świata pracy i zakładów.

Bo mamy 15 związków w jednej firmie i pasożytów - zawodowych działaczy na związkowych etatach?

- No nie, w jednej fabryce może cztery związki. Kilkadziesiąt jest w gigantach, takich jak Kompania Węglowa czy PKP.

Nie robiłem ostatnio badań wśród związkowych działaczy, ale w przeszłości miałem okazję poznać wielu liderów zakładowych i branżowych. Stereotyp "zawodowego działacza" jest fałszywy.

Pytaliśmy w zeszłym roku pracowników, w których firmach są związki, o ich ocenę. 49 proc. powiedziało, że związki bronią wszystkich, 28 proc., że tylko swoich członków, a jedynie 7 proc., że nie obchodzą ich ludzie. 42 proc. uważało, że bez związków sytuacja ludzi byłaby gorsza, nikt, że lepsza. Połowa ankietowanych uważała, że chociaż związkowcy to swoi ludzie, jednak niewiele mogą.

Elity związkowe są zróżnicowane. Są liderzy, którzy nie przestali być pracownikami i w każdej chwili mogą wrócić do pracy. Są starzy liderzy związkowi, którzy faktycznie przestali być pracownikami, ale są mocno związani z firmami. Jest również grupa związkowców, którzy są nastawieni na robienie kariery na zewnątrz, poza firmą. Wiedzą, że nie mają powrotu, bo jak skończą kadencję i wrócą do zakładu jako szeregowi pracownicy, to ich pod lada pretekstem usuną. Dlatego są dużo bardziej buntowniczy, czasami działają nieracjonalnie, wbrew interesowi nawet firmy. Tych ostatnich jest jednak niewielu.

Ludzie uważają, że to w porządku, że przywódca związkowy zarabia 11 tys. zł miesięcznie, jak w kopalni Budryk - albo 9 tys., jak szef Związku Nauczycieli Polskich?

- Mam wrażenie, że wypuszczenie tych informacji do mediów było naiwną próbą podzielenia związkowców. Wszystko zależy od tego, kto to mówi. Jeżeli robi to strona, do której pracownicy nie mają zaufania - na przykład szefowie kopalni Budryk - to powiedzą: "Zarabia 10 tys., ale przecież za mnie nadstawia karku. I jeszcze mu to wytykają. A ile oni zarabiają, złodzieje? Po 100 tysięcy zarabiają...". A niech pan pamięta, że w Polsce - inaczej niż w wielu krajach zachodnich - składki związkowe są opodatkowane!

Co jest nie w porządku z polskimi związkami?

- To długa historia. Po rozbiciu "Solidarności", w pierwszym okresie stanu wojennego, władze PRL zdecydowały się zbudować model związku zawodowego, który już nigdy żadnej władzy nie zagrozi. Nikt się oczywiście nie liczył z tym, że PZPR władzę straci. Postanowiono odbudować związki zawodowe, wmontowując w nie odśrodkowy mechanizm, który nie dopuści do integracji. Związki miały powstawać w zakładach, tak żeby każdy z nich był niezależny i miał osobowość prawną. W ten sposób w krótkim czasie powstały tysiące związków zawodowych.

Z tysiącami działaczy, którzy są zainteresowani, żeby zachować niezależność i władzę?

- Właśnie. Został wszczepiony gen pączkowania związków. Po 1989 roku uruchomiło to lawinę.

Odegrała tu pewną rolę reformatorska misja "Solidarności". Gdy w 1980 r. wybuchła "S", była niezwykle otwartym ruchem. Przyjmowała każdego, w tym milion członków PZPR. W 1989 r. było poczucie - skądinąd zrozumiałe - że ci, którzy poszli do OPZZ, zdradzili za miskę soczewicy. Nie będą mieli wstępu. W ten sposób "S" się zamknęła na wielu ludzi i osłabiła na własne życzenie.

Bardzo szybko też elita "S" doszła do wniosku, że jeśli rozwiną się silne związki zawodowe, nie uda się zrobić w Polsce reformy, bo związki będą broniły wielkich molochów socjalistycznego przemysłu. Wałęsa wprost mówił, że nie można rozwijać związków w przedsiębiorstwach, które funkcjonują źle i które trzeba będzie zmienić albo zamknąć. To spowodowało, że "Solidarność" została przystopowana w rozwoju, a związki OPZZ nie utraciły zbyt wielu członków.

Efekt jest taki, że mamy dwie konkurencyjne i niezbyt liczne centrale związkowe. Osłabia je prawo, która daje szansę na pączkowanie nowych związków.

Do czego to prowadzi, widzieliśmy w Budryku. Sto osób może założyć związek, którego liderzy muszą być demagogiczni, żeby zaistnieć. Tak pojawiają się trybuni ludowi, których popularność opiera się wyłącznie na roszczeniach. Muszą przelicytować stare związki radykalnymi postulatami.

PO ma pomysły na zmiany w związkach zawodowych. Siedziby mają być poza zakładem. Związki mają się utrzymywać wyłącznie ze składek związkowych. Straciliby etaty związkowe. Minimalna liczba osób potrzebna do założenia związku - nie 10, ale 30. Pracodawcy mieliby negocjować nie ze związkami, ale z reprezentacją pracowników, wyłonioną nie wiadomo jak. Czy takie zmiany mają sens?

- Niektóre. Elity związkowe zdają sobie sprawę, że jest źle. Kiedy do związków należy 30 czy 40 proc. załogi i to dzieli się na cztery związki, zmieniają się one w grupy klienckie. Np. w przeszłości, kiedy dochodziło do zwolnień grupowych, dla spokoju w zakładzie dyrekcja dawała pewną ochronę związkowcom.

Obecne związki są mało atrakcyjne dla młodzieży. Oczywiście każdy może się zapisać. Ale kiedy były zwolnienia grupowe, dawano im do zrozumienia: "Rozumiesz, musimy bronić przede wszystkim tych, którzy od 20 lat pracują i płacą składki".

Trzeba unowocześnić tę strukturę. Uczynić ją bardziej odpowiedzialną i mniej podatną na demagogów. Żeby umiejętnie broniła pracowników, ale też pomagała w walce konkurencyjnej przedsiębiorstw, co wbrew pozorom na świecie się zdarza.

Nie można jednak zaczynać reformy od propozycji wyprowadzenia związków - które są i tak słabe - za bramę firmy.

Może o to chodzi? PO przedstawia się jako partia przyjazna biznesmenom.

- Nie sądzę. Znam pracodawców. Współpracuję z Lewiatanem. To sensowni ludzie, którzy wiedzą, że jesteśmy w Unii Europejskiej, a nie w XIX-wiecznej Anglii z czasów walki związków o przetrwanie. Unia kładzie ogromny nacisk na spójność społeczną, idee reprezentacji i upodmiotowienia.

Żaden normalny liberał nie będzie proponował w Polsce rozwiązań skrajnych. Chociaż będzie miał rację, jeśli powie, że model związkowy, który mamy, jest nieracjonalny.

To jak zmienić prawo, aby związki zawodowe działały lepiej?

- Taką reformę albo wielki układ między pracodawcami i związkami trudno jeszcze osiągnąć w Polsce, bo mamy niski poziom zaufania. Jesteśmy społeczeństwem naznaczonym dziedzictwem autorytarnego socjalizmu. To się zmienia, ale powoli.

Socjolog Stefan Nowak w latach 70. opisał, jak to działało. W PRL pan się czuł blisko związany z członkami rodziny czy z przyjaciółmi. W tym małym kręgu ludzie sobie ufali, byli uczciwi. Gdzie indziej - mogli oszukiwać, bo tam obowiązywały inne reguły. Socjologowie opisali bardzo podobny mechanizm na południu Włoch. Nazwali go amoralnym familizmem. PRL nam coś takiego zafundował.

Obserwuję dialog społeczny w Komisji Trójstronnej. Bardzo trudno jest negocjować wspólne interesy, kiedy nie ma dostatecznego zaufania i chęci zawarcia kompromisu. W dłuższym okresie widać zmiany, lecz są one wciąż zbyt skromne, aby negocjować ambitne pakty społeczne znane z kilku krajów Europy Zachodniej.

Przy braku dostatecznego zaufania, żeby się dogadać, muszę uzyskać wymierną i natychmiastową korzyść. Nie zgodzę się na sytuację, w której dziś ustąpię ja, a jutro ktoś mnie ustąpi. Boję się, że zostanę oszukany. Myślę: "ustąpię a oni jutro złamią umowę".

Chce pan powiedzieć, że Polska jest jak Sycylia, tylko płaska, bez dobrego wina i dobrej pogody?

- Na szczęście u nas mechanizm amoralnego familizmu nie rodzi głębokich konfliktów, trwałych animozji, działa w sposób swojski, czyli elastycznie, niezbyt brutalnie i niekonsekwentnie. Jesteśmy też krajem wielkich niespodzianek, jakimi był Okrągły Stół, burzący autorytaryzm w 1989 roku. Można mieć nadzieję, że nowe, wielkie wyzwania ekonomiczne, fala strajków w imię wyrwania kawałka tortu wzrostu gospodarczego ożywią dialog, doprowadzą za jakiś czas do paktu społecznego i przełamiemy swojski amoralny familizm.

* prof. Juliusz Gardawski

socjolog, kierownik Katedry Socjologii Ekonomicznej SGH, prowadził badania "Polacy pracujący 2007" finansowane przez PKP Lewiatan przy współudziale KK Solidarność, autor m.in. książek "Robotnicy 1991. Świadomość ekonomiczna w czasach przełomu" (1992), "Przyzwolenie ograniczone. Robotnicy wobec rynku i demokracji" (1996)

Źródło: Gazeta Wyborcza
http://www.gazetawyborcza.pl/1,76498,4978466.html?as=4&ias=4&startsz=x

Rządy doszli do wniosku,

Rządy doszli do wniosku, że związki zawodowe mogą być gwarantem spokoju społecznego a nie narzędziem walki klas!

Zamiast burżuazyjnej walki o burżuazyjny byt chcemy rewolucyjnej walki o kontrolę w miejscu pracy!

Facet mówi to,

co dla prawie każdego w Polsce jest oczywiste. To tylko grupka anarchosyndykalistów i lewaków, najczęściej po studiach i nie pracująca zawodowo w żadnym "klasycznym" zawodzie, jest przekonana, że mamy jakichś bojowych, świadomych klasowo robotników, definiujących się poprzez swoje miejsce w strukturze zawodowej i społecznej. A tu wystarczą jedne solidne badania socjologiczne, żeby w proch i pył rozbić mitomanię Xavierów i im podobnych.

Cóż, problem w tym, że

Cóż, problem w tym, że właśnie definiowanie się przez miesjce w strukturze społecznej wychodzi akurat z tych badań:

"W tych badaniach tradycyjna struktura klasowa odtworzyła się w sposób kliniczny. Aż było to zaskakujące. Na samej górze jest management, najwyższa administracja, burżuazja, czyli właściciele dużych firm. To dla przeciętnego człowieka obcy świat.

W środkowej grupie ulokowali się właściciele polskich małych przedsiębiorstw, kierownicy niższego szczebla, urzędnicy, technicy. Poniżej mieszczą się robotnicy i rolnicy.

Okazało się, że poza jednym wyjątkiem ludzie czują bliskość z ludźmi z własnych grup, a z ludźmi z dwóch pozostałych - nie. "

A co do wniosków tego pana, jego gadań o postawie roszczeniowej i jacy to ludzie z Lewiatana są "do rany przyłóż" i że związki powynny "pomagać w walce konkurencyjnej przedsiębiorstw", wolę się nie wypowiadać, bo szkoda czasu na ten liberalny bełkot.

Niestety nie,

z tego badania wynika tylko, że owe osoby reprezentują cechy typowe dla swego środowiska i że czują więź z podobnymi sobie. Trudno żeby niezamożny robotnik czuł więź z biznesmenami i czuł się dobrze w ich towarzystwie.

Natomiast wszystkie pozostałe wnioski z badań wskazują, że nie istnieje rozbudowana świadomość klasowa, silne poczucie wspólnoty interesów robotników, nie mówiąc już o warunkowanej klasowo postawie bojowej.

Innymi słowy: jedyne co mogą osiągnąć anarchosyndykaliści, to umówić się z robotnikami na grilla, pod warunkiem, że sami też będą robotnikami. Natomiast nie namówią ich na wielką akcję strajkową o klasowym ostrzu.

To dwie różne rzeczy: z

To dwie różne rzeczy: z jednej strony istnieje faktyczna struktura klasowa społeczeństwa, przejawiająca się w zróżnicowanym dostępie do dóbr i podziałach kulturowych, które gwarantują dostęp lub brak dostępu do tych dóbr. Drugą osobną kwestią jest brak ŚWIADOMOŚCI klasowej, czyli brak odzwierciedlenia własnej pozycji w systemie klas w światopoglądzie ideowym ludzi.

Dysonans pomiędzy stanem faktycznym a światopoglądem ludzi wynika z 20 lat intensywnej propagandy liberalizmu, z fałszywego utożsamiania interesów pracowników z interesami przedsiębiorcy. Jednak brutalna rzeczywistość zrobiła wiele, żeby uświadomić ludziom ich realne (a nie wyimaginowane) położenie. Zadanie anarchosyndykalistów jest więc dużo łatwiejsze dzięki pazerności, krótkowzroczności i arogancji klasy kapitalistów.

Niestety wizja

Niestety wizja "nieświadomości klasowej" z artykułu w GW jest prawdziwa... Niestety... Może pewna grupa lewicowych działaczy próbuje udawadaniać, że jest inaczej, jednak nawet patrząc np. na liczebność związków zawodowych, liczę osób na manifestacjach,... widać jak naprawdę...
W Hiszpanii, Grecji, Włoszech, czy nawet Niemczech czy Francji "świadomość klasowa" i gotowość do walki jest o wiele wyższa.
W Polsce moi znajomi z wyższym wykształceniem i wysokimi kompetencjami zupełnie nie są zainteresowani nie tylko walką związkową, ale związkami jako takimi. W przypadku konfliktu z pracodawcą jako jedyne rozwiązanie widzą zmianę pracodawcy...
Może i nieświadomie ludzie widzą różnice klasowe, ale wydaje mi się, że boją się zmienić diametralnie rzeczywistość i zastosować podejście ideologoczne... Może to polska specyfika, bo bywam często innych krajach europejskich (głównie Hiszpania, Francja, Włochy) i tam odsetek świadomych ludzi o chęci do zmian i walki jest o wiele wyższy... I nie są to tylko mieszkańcy squatów i "proletariat"...
Cóż...każdy kraj ma swoją specyfikę...
Niech nas jednak optymizm nie opusza! ¡Hasta el triunfo total companeras y companeros!

Dodaj nową odpowiedź



Zawartość tego pola nie będzie udostępniana publicznie.


*

  • Adresy www i e-mail są automatycznie konwertowane na łącza.
  • Możesz używać oznaczeń [inline:xx] żeby pokazać pliki lub obrazki razem z tekstem.
  • Dozwolone znaczniki HTML: <a> <em> <strong> <cite> <ul> <ol> <li> <blockquote> <small>
  • Znaki końca linii i akapitu dodawane są automatycznie.