Czy wyrobnicy wiedzy obalą status quo?

Edukacja/Prawa dziecka | Publicystyka

Przez cały wiek XX to robotnice i robotnicy zatrudnieni przy produkcji maszyn prowadzili strajki i przyczyniali się do przemian kapitalizmu. Nie ulega wprawdzie wątpliwości, że przepowiednia marksowska nie spełniła się co do skali efektów tych walk (kapitalizm nie opuścił areny dziejów) niemniej jednak niejednokrotnie przyczyniły się one do poważnych zmian politycznych, bezpośrednio – przez kluczowe znaczenie w przewrotach politycznych w takich miejscach jak RPA, Korea Południowa czy kraje satelickie ZSRR, lub pośrednio zmuszając państwa do tworzenia przyjaźniejszego prawa dla pracowników.

Znaczenie przemysłu maszynowego w XX wieku brało się przede wszystkim z jego rentowności (spowodowanej wysokimi kosztami wejścia dla producentów, co sprzyjało oligopolom) i kluczowego znaczenia jego wytworów. Samochód osobowy był bodaj najważniejszym dobrem konsumpcyjnym w minionym stuleciu. Statki, pociągi, samoloty i samochody ciężarowe stanowiły zaś krwiobieg gospodarki. Jednocześnie przemysł ten stwarzał miliony miejsc pracy i przez sam ten fakt wywoływali gigantyczne przemiany społeczne, przemiany zaś zawsze sprzyjają niepokojom, a niepokoje walkom. Spadek znaczenia i ilości protestów w tych branżach jest związany ściśle ze wzrostem konkurencji i obniżeniem rentowności produkcji, co powoduje wycofywanie się z nich kapitału i spadek zatrudnienia oraz spadek znaczenia dla systemu.

Jeśli dziś jednym z priorytetów wszystkich krajów OECD jest stworzenie „gospodarki opartej na wiedzy” mówi to nam o ważnych przemianach nie tylko świata kapitału, ale również świata pracy, a co za tym idzie świata walk pracowniczych. Prawdopodobnie pierwszym poważnym kryzysem społecznym jaki miał swe źródło w przemyśle edukacyjnym (celowo używam tu słowa przemysł gdyż mniej więcej wtedy właśnie edukacja z rzemiosła stała się przemysłem) był kryzys maja 68 będący skutkiem powojennego boomu edukacyj-nego. Według Bourdieu powodem tego, że na barykadach w 68. stanęli głównie studenci i studentki nauk społecznych, był fakt że wśród nich znalazło się najwięcej osób o niespełnionych aspiracjach. Chodziło o dzieci właścicieli firm, profesorów i artystów, którym w warunkach zwiększonej konkurencji przy naborze nie udało się w pełni odzwierciedlić odziedziczonych kompetencji w randze dyplomu oraz dzieci klas średnich, dla których wprawdzie ukończenie jakiegokolwiek kursu uniwersyteckiego było awansem, lecz nie były w stanie wesprzeć dyplomu odziedziczonym kapitałem kulturowym, co skazywało ich na rolę wyrobników w nowych fabrykach symboli. To oni właśnie nawiązali taktyczny sojusz przeciwko zastanym barierom w dostępie do wymarzonych stanowisk. Dzieci z klas wyższych miały interes w tym sojuszu tylko dlatego, że pula stanowisk premiujących ich szlachectwo kulturowe była zbyt mała by je pomieścić, skazane więc były na rywalizację z dziećmi klas średnich o wyrobnicze stanowiska na podstawie identycznych dyplomów. Taka sytuacja sprawiała, że bardziej im się opłacało zanegować całą rywalizację i wspólnie stanąć na barykadzie. Warto jednak pamiętać, że miało to miejsce w zasadniczo innych warunkach niż obecne. Francuski boom edukacyjny odbywał się w państwie kompromisu klasowego, w którym różnice ekonomiczne nie wyznaczały tak dramatycznie szans edukacyjnych jak ma to miejsce we współczesnej Polsce.

Obowiązującemu obecnie w Polsce egzaminowi maturalnemu zarzuca się „uśrednienie” uczniów i uczennic. Oznacza to, że nie docenia on należycie wyniesionego z domu szlachectwa kulturowego (przejawiającego się w takich zdolnościach jak „polot” czy „kreatywność”). Jednocześnie bariery ekonomiczne związane z utrzymaniem w mieście uniwersyteckim przy drogich akademikach, presji konkurencyjnej na rynku mieszkaniowym, drogiej żywności oraz brakiem zaplecza dydaktycznego dla takiej liczby studiujących, co przenosi koszty materiałów nauczania na studentkę czy studenta, w połączeniu z systemem zaliczeń, który promuje przede wszystkim obecność na zajęciach wykluczają skutecznie mniej zamożnych. Możemy zatem podejrzewać, że największymi beneficjentami obecnego boomu edukacyjnego są jednostki o stosunkowo wysokim kapitale ekonomicznym lecz niskim kulturowym, która to konstelacja jest charakterystyczna dla członków rodzin nowowzbogaconych. Dla nich zdobycie dyplomu jest zazwyczaj dopełnieniem formalności związanej z awansem społecznym i nie ma większego wpływu na trajektorię życiową. Obok nich mamy niewielką grupę jednostek, które oba kluczowe tu kapitały zakumulowały na wysokim poziomi i dla których nie jest trudnością korzystanie z elitarnych programów jak MISH, Artes Liberales, odbywanie bezpłatnych praktyk w prestiżowych firmach, czy wręcz kończenie uczelni zagranicznych.

Największymi przegranymi zdają się być synowie i córki nauczycielstwa niższego szczebla, średniej kadry urzędniczej czy mówiąc ogólnie inteligencji (z wyłączeniem kadry akademickiej), którą dość licznie wykształcił realny socjalizm, a którzy nie wsiedli do „złotego autobusu” odjeżdżającego na początku lat 90. Wówczas szlachectwo kulturowe było doceniane i niemal automatycznie skutkowało dyplomem akademickim i awansem do kadry kierowniczej lub w poczet wolnych zawodów. Teraz stopniowo przez brak zakumulowanego kapitału ekonomicznego oraz konkurencję przy rekrutacji ze strony dzieci nowej, drobnej burżuazji są wypierani z rynku edukacyjnego. Jeśli pochodzą spoza wielkich miast są skazani na studia zaoczne, tak jak dzieci klas ludowych. Jeśli mieszkają w pobliżu dobrych uczelni niekoniecznie dostają się na kierunki odpowiadające ich aspiracjom, a ukończenie ich wymaga od nich dużego wysiłku ekonomicznego. Często rezygnują z nich by spróbować sił w zawodach artystycznych nie wymagających formalnych kompetencji, a jeśli się to nie udaje podlegają degradacji do roli proletariatu, niekiedy osładzając ją sobie rolą „wiecznego studenta”, która jest swoistą ucieczką przed dorosłością, tożsamą w tym wypadku z pogodzeniem się z porażką. Jedno i drugie sprzyja raczej wycofaniu niż buntowi. Jeśli jednak uda się im skończyć którekolwiek studia muszą zwykle zmierzyć się wraz ze swoimi kolegami i koleżankami z klas ludowych, również tymi, którzy ukończyli studia zaoczne, z rolą wyrobnika, którego przełożony jest kilka lat starszy, ale że podlegał naborowi w warunkach mniejszej konkurencji ma takie same bądź niższe kompetencje. Dopiero tu mamy do czynienia z sytuacją rażącego rozdźwięku pomiędzy oczekiwaniami związanymi z pozycją osiągniętą z wielkim trudem i realnymi możliwościami jakie stwarza.

Wielkim pytaniem jest na ile sam fakt tego, że studia są zaoczne przycina od razu aspiracje klas ludowych, które dokonują awansu za ich pomocą. Na ile w rolę studenta czy studentki zaocznej wpisane jest pogodzenie z przyszłością w monotonnej pracy biurowej i dopiero kasa w hipermarkecie jest odbierana jako degradacja? Czy współczesny system edukacyjny w Polsce jest doskonałym mechanizmem selekcyjnym przygotowującym do przypisanej roli, bez miejsca na jakiekolwiek przesunięcia? To twierdzenie wydaje się być częściowo prawdziwe jednak jeśli pamiętamy o losie dzieci niższej inteligencji możemy się spodziewać, że ich strategie indywidualnie polegające na ucieczce ze zinstytucjonalizowanego rynku pracy nie wszystkim przyniosą sukces. Ci którzy się na nim znajdą mogą znaleźć sojuszników wśród tych członków klas ludowych po studiach zaocznych, którym częściowy awans rozbudził aspirację, choć raczej jest to mniejszość.

Podobnie jak we Francji w latach 60. powstanie rynku reklamy i komercyjnych mediów elektronicznych, a ostatnio zwłaszcza rynku internetowego stworzyło we współczesnej Polsce tysiące nowych miejsc pracy. Prace tego typu, początkowo łatwo, stały sięobiektem marzeń dziesiątek tysięcy absolwentów i absolwentek studiów humanistycznych. Te nowe sektory zdają się tworzyć sytuację szczurzego wyścigu po kołowrotku. Mianowicie w momencie gdy tworzą nowe stanowiska są one dość prestiżowe i z powodu braku formalnych kryteriów rekrutacji oraz zaplecza edukacyjnego premiują głównie jednostki wyposażone w kapitały odziedziczone, czyli o wyższym pochodzeniu społecznym (wyniesiony z domu kapitał kulturowy w tym również powiązany z pochodzeniem społecznym uogólniony kapitał informatyczny). Następnie zaczynają podlegać umasowieniu w miarę jak tworzące je branże przejmują zbiurokratyzowane korporacje, następuje bardziej drobiazgowy podział pracy, pojawiają się formalne wymogi związane z wykształceniem i doświadczeniem zawodowym, praca zaś traci swój pierwotny prestiżowy charakter i etos, zwiększa się też presja konkurencyjna na stanowisko gdyż pojawiają się na rynku rzesze absolwentów kursów do nich przygotowujących. To powoduje, że wchodzące na rynek pracy ambitne jednostki z wysokim kapitałem kulturowym uciekają w kierunku nowych stanowisk premiujących kapitały odziedziczone zamiast formalnych kompetencji, które jednak wkrótce zaczynają podlegać tym samym procesom.

Podobnie jak w latach 60. we Francji tak obecnie w Polsce jesteśmy świadkami samoobrony ciała profesorskiego przed własnym wzrostem. Powszechnie narzeka się na umasowienie studiów i związane z nim problemy i tak jak w latach 60. pojawia się wyraźna grupa obrońców górnego limitu przyjęć mającego zapewnić rzekomo wyższą jakość kształcenia. Wiedzą oni, że to jedyna droga by zatrzymać wzrost liczby pracownic i pracowników edukacji, a więc obniżenie statusu akademika. Nową postacią tej starej postawy jest przekonanie o tym, że umasowieniu może podlegać tylko tytuł licencjata podczas gdy magisterium musi być elitarne, które jest z punktu widzenia samoobrony profesorskiej tak samo skuteczne. Tak jak w latach 60. współcześni obrońcy elitaryzmu są skazani na porażkę, choćby dlatego, że umasowienie edukacji na każdym poziomie jest jawnym celem elit politycznych we wszystkich krajach OECD. Cele te jednak nie są powodowane jakimś nowym proletkultem, lecz właśnie interesami współczesnego kapitalizmu. Cały koncept współczesnej edukacji, co najlepiej widać w pomyśle tak zwanych kierunków zamawianych zasadza się na zapewnianiu nadprodukcji siły roboczej zwłaszcza dla tych gałęzi gospodarki, które cechują się niezwykłą rentownością jak przemysły informatyczny i biotechnologiczny, najlepiej obciążając wszystkimi kosztami państwo i indywidualnie studentów i studentki, którym (by uprawdopodobnić zgodę na wyrzeczenia okresu studiów) wmawia się, że oto dokonują awansu społecznego, gdy tymczasem przechodzą przyuczenie zawodowe bez gwarancji zatrudnienia.

Zatem tak jak w 60. aby obsłużyć nadprodukcję siły roboczej dla wiedzochłonnej gospodarki potrzebny jest wzrost liczby nauczycieli i nauczycielek, których awans w hierarchii naukowej hamowany będzie przez interesy profesorstwa. Podobnie jak pół wieku temu na Zachodzie największego wzrostu doświadczają nauki społeczne i tak jak wówczas początkowo ich zasobem kadrowym były osoby, które z jakichś powodów nie osiągnęły zadowalających dla siebie pozycji w tradycyjnych dyscyplinach humanistycznych, a gdy te się wyczerpały sięgnięto po ludzi młodych, których rezerwy dostarczają obecnie stworzone na potrzeby obsługi nadprodukcji studia III stopnia (które zastąpiły asystentury), a na których najwięcej miejsc również mamy w naukach społecznych. Powszechnie wiadomo, że na naukach społecznych zapotrzebowanie na nauczycieli i nauczycielki jest duże, więc owe miejsca cieszą się zainteresowaniem mimo iż stanowią kolejny etap przeszkolenia bez gwarancji zatrudnienia. Właściwie możemy powiedzieć, że tak jak niektóre restauracje żyją z darmowej pracy ludzi przyjmowanych na bezpłatne przyuczenie, z których część się zatrudnia, a część zastępują kolejni darmowi praktykanci, tak też obsługiwany jest polski boom edukacyjny.

Mamy więc te dzieci uboższej inteligencji, które zajmują wyrobnicze stanowiska w gospodarce i zazdroszczą starszym kolegom i koleżankom awansu sprzed kilku lat ich potencjalnych sojuszników wśród awansowanych klas ludowych i młode pracownice i pracowników nauki i szkolnictwa wyższego, których przyszłość jest bardzo niepewna i którzy stoją przed faktem obrony ciała profesorskiego przed własnym wzrostem. Ci którzy zdołają będą próbować sił w awansie indywidualnym. Ci którym się to nie uda mogą wobec wyczerpania wszelkich możliwości skłaniać się ku walce kolektywnej tak jak doktoranci i doktorantki Uniwersytetu Wrocławskiego, którym ani rynek pracy ani ścieżki formalne nie dają możliwości poprawy bytu. Biorąc pod uwagę, że w całej Europie zachodzą podobne procesy i w wielu innych krajach coraz silniejsze są protesty społeczności akademickiej, gdy dodamy do tego masowe demonstracje nauczycieli i nauczycielek niższego szczebla we Francji możemy podejrzewać, że nadchodzi era gdy to pracownice i pracownicy edukacji i produkcji kulturalnej będą wywoływać przemiany społeczne, tak jak robotnicy przemysłowi robili to w XX wieku.

Artykuł pochodzi z pierwszego numeru Walki o Edukację biuletynu Ogólnopolskiej Sieci Pracownic i Pracowników Edukacji (OSPE).

http://strajkdoktorantow.pl/wp-content/uploads/2010/03/walkaoedukacje1.p...

Przyznam,

że większego bełkotu dawno nie czytałem.

"czy wręcz kończenie uczelni zagranicznych"

Nie wiem, skąd u autora tekstu przekonanie, że kończenie uczelni zagranicznych jest czymś tak niesłychanie nieosiąglanym, prestiżowym, nobilitującym? Znam osoby, które bynajmniej nie pochodzą z żadnych "wyższych warstw" (w jakimkolwiek rozumieniu), a kształcą się na uczelniach zagranicznych.

"Największymi przegranymi zdają się być synowie i córki nauczycielstwa niższego szczebla, średniej kadry urzędniczej czy mówiąc ogólnie inteligencji (...) Wówczas szlachectwo kulturowe.

Czyżby autor owo szlachectwo kulturowe wiązał z... nauczycielstwem i urzędnikami???

"Jeśli pochodzą spoza wielkich miast są skazani na studia zaoczne, tak jak dzieci klas ludowych"

Też interesujące. U mnie na studiach stacjonarnych większość była spoza Warszawy. Natomiast na równoległych studiach zaocznych, z którymi mieliśmy czasami wspólne egzaminy, większość stanowili warszawiacy.

"ukończenie ich wymaga od nich dużego wysiłku ekonomicznego"

Nie przesadzajcie.

"Wielkim pytaniem jest na ile sam fakt tego, że studia są zaoczne przycinają"

Studia zaoczne uczą samodzielności, samoorganizacji itp. Znam absolwentów trybu zaocznego, którzy robią rzeczywiście duże kariery (w pozytywnym znaczeniu).

Dalej nie chiało mi się tego czytać.

faktycznie kulawo u ciebie z

faktycznie kulawo u ciebie z czytaniem

jeszcze jedno

Studia zaoczne, nad którymi autor tak wylewa krokodyle łzy, nie są w niczym gorsze od dziennych (ani też w niczym lepsze). Moja znajoma jest doktorem i pracuje w wyższej szkole - państwowej, jednej z większych w Polsce. Studia mgr ukończyła w trybie zaocznym, w tymże trybie ukończyła również LO (!). I teraz hit hitów: przed pójściem do ogólniaka chodziła do zawodówki.

Nie powtarzajcie więc głupot o gorszości tryby zaocznego, chyba że macie w tym jakiś tam swój własny interes.

Obaj komentatorzy wyraźnie

Obaj komentatorzy wyraźnie nie przeczytali tekstu. Studia oduczyły myślenia?

Dodaj nową odpowiedź



Zawartość tego pola nie będzie udostępniana publicznie.


*

  • Adresy www i e-mail są automatycznie konwertowane na łącza.
  • Możesz używać oznaczeń [inline:xx] żeby pokazać pliki lub obrazki razem z tekstem.
  • Dozwolone znaczniki HTML: <a> <em> <strong> <cite> <ul> <ol> <li> <blockquote> <small>
  • Znaki końca linii i akapitu dodawane są automatycznie.