Izrael i niezmienna groźba apartheidu: Najnowsza historia Izraela i Palestyny według Naomi Klein
Naomi Klein w książce „Doktryna szoku” omawia m.in. polityczne i gospodarcze tło represji Izraela wobec Palestyńczyków w ostatnich latach. Poniżej prezentujemy fragmenty rozdziału książki poświęconego Izraelowi. Drugi fragment rozdziału ukaże się wkrótce.
Izrael i niezmienna groźba apartheidu
Przez większą część minionego dziesięciolecia Izrael zmagał się z własną wersją dylematu Davos w mniejszej skali: choć nasilały się działania wojenne i ataki terrorystyczne, giełda w Tel Awiwie biła rekordy na równi z aktami przemocy. Jak zauważył jeden z analityków giełdowych w In News po wybuchach w Londynie 7 lipca: „W Izraelu muszą sobie radzić z niebezpieczeństwem ataków terrorystycznych na co dzień, a mimo to tamtejszy rynek ma się świetnie od lat". Podobnie jak w wypadku gospodarki światowej, tak też i w Izraelu, choć sytuacja jest - jak uważa wielu - katastrofalna, tamtejsza gospodarka nigdy nie była silniejsza: w 2007 stopa wzrostu w Izraelu była porównywalna z chińską i indyjską.
To, co sprawia, że przypadek Izraela jest ciekawy z perspektywy „indeksu broni i kawioru”, to nie tylko fakt, że tamtejszy rynek okazał się odporny na większość politycznych wstrząsów, takich jak wojna z Libanem w 2006 roku czy przejęcie Gazy przez Hamas w 2007 roku. Najważniejsze jest to, że lzrael wypracował model takiej gospodarki, która wyraźnie rozwija się jako bezpośrednia reakcja na narastającą przemoc. Powody, dla których izraelski przemysł jest za pan brat z kataklizmami, nie są żadną tajemnicą. I na długo zanim amerykańskie i europejskie koncerny dostrzegły możliwość ożywienia gospodarczego w związku ze światowym bezpieczeństwem, izraelskie firmy techniczne stawiały pierwsze kroki w przemyśle bezpieczeństwa wewnętrznego i dziś wciąż dominują w tej branży.
Izraelski Instytut Eksportu ocenia, że w kraju działa 350 firm zajmujących się sprzedażą produktów z dziedziny bezpieczeństwa wewnętrznego, a 30 nowych weszło na rynek w 2007 roku. Z perspektywy korporacyjnej jest to rozwój, który czyni z Izraela wzór do naśladowania przez rynek po 11 września. Jednakże z perspektywy społeczno-politycznej Izrael powinien stanowić coś jeszcze – wyraźne ostrzeżenie. Fakt, że kraj w dalszym ciągu cieszy się dobrą koniunkturą, mimo że podejmuje działania wojenne przeciw sąsiadom i nasila okrucieństwa na terenach okupowanych, pokazuje, jak niebezpieczne jest budowanie gospodarki zakładającej nieprzerwaną wojnę i pogłębiające się nieszczęścia.
Dzisiejsza zdolność Izraela do łączenia „broni i kawioru" stanowi punkt kulminacyjny dramatycznej zmiany, jaka dokonała się w gospodarce tego kraju w ciągu minionych piętnastu lat – zmiany, która ma głęboki, choć słabo zbadany wpływ na równoczesne zaprzepaszczenie szans na pokój. Ostatnia realna perspektywa na pokojowe rozwiązanie sytuacji na Bliskim Wschodzie pojawiła się na początku lat dziewięćdziesiątych, kiedy to duża część izraelskich wyborców uwierzyła, że trwający konflikt nie jest już dłużej alternatywą. Upadł komunizm, rozpoczęła się rewolucja informatyczna i w środowisku izraelskich biznesmenów zapanowało przekonanie, że krwawa okupacja Strefy Gazy i Zachodniego Brzegu, która pogłębia tylko bojkot Izraela przez państwa arabskie, stanowi zagrożenie dla gospodarczej przyszłości kraju. Widząc wyrastające wszędzie wokół „rynki wschodzące", korporacje izraelskie poczuły się zmęczone hamującą je wojną; chciały stać się częścią niezwykle zyskownego świata bez granic i nie dać się zamknąć w ramach regionalnego konfliktu. Gdyby izraelskiemu rządowi udało się wynegocjować porozumienie pokojowe z Palestyńczykami, sąsiedzi mogliby zrezygnować bojkotu, a wtedy dzięki idealnemu położeniu, miałby szansę stać się bliskowschodnim centrum wolnego handlu.
W 1993 roku Dan Gillerman, przewodniczący federacji Izraelskich Izb Handlowych, głośno opowiadał się za tą opcją: „Izrael może albo być po prostu jeszcze jednym państwem [...], albo stać się strategicznym, logistycznym i marketingowym centrum całego regionu, Singapurem albo Hongkongiem Bliskiego Wschodu, siedzibą central międzynarodowych przedsiębiorstw [...] Mówimy o całkiem innej gospodarce. [...] Izrael musi działać i to szybko, aby się dostosować, inaczej straci tę wyjątkową gospoda okazję i pozostanie mu tylko żałować".
W tym samym roku Szymon Peres, ówczesny minister spraw zagranicznych, tłumaczył grupie dziennikarzy, że pokój jest teraz nieuchronny. Chodziło jednak o bardzo szczególny rodzaj pokoju. „Nie dążymy do pokoju flag - powiedział Peres. - Interesuje nas pokój rynków". Kilka miesięcy później izraelski premier Icchak Rabin i Jaser Arafat, przywódca Organizacji Wyzwolenia Palestyny, uścisnęli sobie dłonie na trawniku przed Białym Domem na znak przyjęcia porozumień z Oslo. Świat wiwatował, trzech panów otrzymało wspólnie Pokojową Nagrodę Nobla... a potem wszystko poszło źle.
Oslo można uznać za najbardziej optymistyczny okres w stosunkach izraelsko-palestyńskich, ale słynny uścisk dłoni nie oznaczał przypieczętowania układu. Była to jedynie zgoda na rozpoczęcie procesu - wszystkie sporne kwestie pozostały nierozwiązane. Arafat miał przy pertraktacjach fatalną pozycję - musiał wynegocjować swój powrót na tereny okupowane - i nie udało mu się zawrzeć porozumienia dotyczącego losu Jerozolimy, uchodźców palestyńskich, żydowskich osadników ani nawet prawa Palestyńczyków do samostanowienia. Jak twierdzili negocjatorzy, w strategii przyjętej w Oslo chodziło o to, żeby pchnąć do przodu kwestię „pokoju rynków" przy założeniu, że reszta się ułoży: dzięki otwarciu granic i przyłączeniu się do molocha globalizacji sytuacja życiowa zarówno Izraelczyków, jak i Palestyńczyków miała się tak istotnie polepszyć, że stworzyłoby to bardziej sprzyjające warunki dla „pokoju flag" w nadchodzących negocjacjach. Do tego w każdym razie sprowadzała się obietnica Oslo.
Na późniejszą klęskę złożyło się wiele czynników. Izraelczycy są skłonni obwiniać o nią samobójcze zamachy bombowe i zabójstwo Rabina. Palestyńczycy wskazują na szaleńczy przyrost liczby nielegalnych osadników żydowskich w czasie rozmów pokojowych w Oslo jako na dowód, że proces pokojowy został położony na - jak to ujął Szlomo Ben-Ami, izraelski minister spraw zagranicznych w utworzonym przez Partię Pracy rządzie Ehuda Baraka - „neokolonialnych podwalinach" i tak pomyślany, że „kiedy już zapanuje między nami a Palestyńczykami, będzie to sytuacja zależności, strukturalnej nierówności między dwoma bytami". Dyskusje na temat tego, kto odpowiada za wykolejenie procesu pokojowego i czy w ogóle pokój stanowił prawdziwy cel owego procesu, są dobrze znane i zostały wyczerpująco przeanalizowane. Jednakże dwa czynniki, które przyczyniły się do ponownego zwrotu Izraela w stronę unilateralizmu, znane są słabo i rzadko się je podnosi; oba wiążą się z niezwykłą rolą, jaką w tym kraju odegrała wolnorynkowa krucjata szkoły chicagowskiej. Z jednej strony chodzi o napływ Żydów z byłego Związku Radzieckiego - napływ, który stanowił bezpośredni rezultat rosyjskiego eksperymentu z zakresu terapii szokowej. Z drugiej o zmianę w izraelskiej gospodarce eksportowej: kraj eksportujący wcześniej tradycyjne dobra i technologie nadmiernie uzależnił się od sprzedaży specjalistycznej wiedzy i urządzeń związanych z przeciwdziałaniem terroryzmowi. Oba te czynniki miały niszczący wpływ na proces zapoczątkowany w Oslo: napływ rosyjskich Żydów zmniejszył uzależnienie Izraela od palestyńskiej siły roboczej w kraju, umożliwił jej zamknięcie w obrębie terenów okupowanych, natomiast gwałtowny rozwój nowoczesnego przemysłu bezpieczeństwa sprawił, że w bogatych i wielce wpływowych dziedzinach gospodarki pojawiło się silne dążenie do tego, by porzucić pokój na rzecz nieprzerwanej - i nieprzerwanie się rozszerzającej - wojny z terrorem.
W wyniku niefortunnego zbiegu okoliczności początek rokowań pokojowych w Oslo zbiegł się z najboleśniejszą fazą eksperymentu szkoły chicagowskiej w Rosji. Dłonie ściskano sobie na trawniku przed Białym Domem I września 1993 roku; dokładnie trzy tygodnie później Jelcyn wysłał czołgi ni parlament, szykując się do zaaplikowania najbrutalniejszej dawki gospodarczego szoku.
W latach dziewięćdziesiątych XX wieku około miliona Żydów opuściło były Związek Radziecki i przeniosło się do Izraela. Imigranci rosyjscy, którzy przybyli w tym okresie, stanowią w tej chwili ponad 18 procent żydowskiej populacji kraju. Trudno przecenić wpływ równie ogromnej i gwałtownej zmiany struktury ludności na państwo tak niewielkie jak Izrael. Gdyby zachować proporcje, byłoby to tak, jakby wszyscy mieszkańcy Angoli, Kambodży i Peru naraz spakowali walizki i przeprowadzili się do Stanów Zjednoczonych. Albo jakby wszyscy Grecy przenieśli się raptem do Francji.
Wielu rosyjskich Żydów, którzy przybyli do Izraela wraz z pierwszą falą imigracji, wybrało państwo żydowskie po latach spędzonych w atmosferze religijnych prześladowań. Po tej początkowej fali jednak gwałtownie wzrósł i upływ kolejnych imigrantów, którzy przybyli do Izraela w związku z zaaplikowaną Rosjanom bolesną gospodarczą terapią szokową. Nie byli to już idealistyczni syjoniści (wielu miało wątłe podstawy, by twierdzić, że są Żydami), lecz zrozpaczeni uchodźcy ekonomiczni. „Najważniejsze jest nie to, dokąd idziemy, lecz skąd przychodzimy" - powiedziała korespondentowi „Washington Times" w 1992 roku jedna z osób czekających pod ambasada izraelską w Moskwie. Rzecznik rosyjskiego Forum Syjonistycznego przyznał: „To nie Izrael ich ciągnie. To polityczna niestabilność i pogorszenie sytuacji ekonomicznej wypędza ich ze Związku Radzieckiego". Zdecydowanie największa fala emigracji nastąpiła w związku z przewrotem Jelcyna w 1993 roku - właśnie kiedy w Izraelu zaczynał się proces pokojowy. Dodatkowe 600 tysięcy osób przeniosło się do Izraela z krajów byłego Związku Radzieckiego po przewrocie.
Ta demograficzna transformacja zakłóciła i tak niepewną dynamikę porozumienia pokojowego. Przed napływem uchodźców z Rosji Izrael nie mógł ani przez chwilę obyć się bez Palestyńczyków zamieszkujących Zachodni Brzeg; izraelska gospodarka nie przetrwałaby bez palestyńskiej siły roboczej, tak jak Kalifornia nie poradziłaby sobie bez Meksykanów. Około 150 tysięcy mieszkańców Gazy i Zachodniego Brzegu przyjeżdża codziennie do Izraela sprzątać ulice i budować drogi, a w ślad za nimi przyjeżdżały ciężarówki wyładowane przez palestyńskich rolników i handlarzy wszelkimi dobrami. Obie strony były od siebie gospodarczo uzależnione I i u 11 zaś poczynił daleko idące kroki, aby zapobiec rozwinięciu się na ziemiach zamieszkanych przez Palestyńczyków niezależnych stosunków handlowych z państwami arabskimi. I akurat kiedy weszły w życie porozumienia z Oslo, ta głęboka współzależność raptem została zerwana. W przeciwieństwie do palestyńskich rolników, których obecność w kraju stanowiła dla syjonistycznego projektu wyzwanie, wiązały się z nią bowiem żądania zwrotu skradzionej ziemi i równych praw obywatelskich, pojawienie się w tych okolicznościach setek tysięcy Rosjan miało wręcz odwrotny skutek. Napływ emigrantów wspierał syjonistyczne cele, znacząco zwiększając stosunek liczby Żydów do Arabów i równocześnie zapewniając nowy rezerwuar taniej siły roboczej. Tel Awiw mógł raptem rozpocząć nową erę stosunków izraelsko-palestyńskich. 30 marca 1993 roku datuje się polityka „uszczelniania", zamykania granic między Izraelem a terenami okupowanymi - często na kilka dni lub tygodni - co uniemożliwiało Palestyńczykom dostanie się do pracy oraz sprzedaż i towarów.
Uszczelnianie zaczęto stosować jako środek doraźny pod pretekstem reakcji na zagrożenie terrorystyczne, szybko jednak stało się nowym status quo, tereny okupowane zaś zostały odcięte nie tylko od Izraela, ale także od siebie nawzajem, a na granicach rozmieszczono jeszcze drobiazgowy i poniżający system punktów kontrolnych.
Rok 1993 przedstawiano jako świt nowej, obiecującej ery. Zamiast tego jednak stał się początkiem okresu przemiany terenów okupowanych miast z niszczejących osiedli-sypialni dla członków izraelskiej underclass w duszne więzienia. W tym samym czasie, w latach 1993-2000, liczba izraelskich osadników na terenach okupowanych się podwoiła. Tak jak w wielu innych miejscach niewielkie kolonie osadników zostały przekształcono w bogate, ufortyfikowano osiedla z drogami o zastrzeżonym dostępie, wyraźnie pomyślane jako dodatek do państwa Izrael. W okresie negocjacji w Oslo Tel Awiw ponawiał także żądania dostępu do kluczowych rezerw wody na Zachodnim Brzegu. Stanowiąca deficytowe bogactwo woda miała zasilać kolonie osadników, a także zostać skierowana z powrotem do Izraela.
Również w tym wypadku nowi imigranci odegrali mało zbadaną rolę. Wielu mieszkańców byłego Związku Radzieckiego przybyło do Izraela bez grosza przy duszy, po tym jak oszczędności ich życia zjadła dewaluacja spod znaku terapii szokowej, dlatego łatwo dali się uwieść czarowi terenów okupowanych, gdzie domy i mieszkania były dużo tańsze, a specjalne pożyczki i rozmaite dodatki łatwo dostępne. Najambitniejsze osady takie jak Ariel na Zachodnim brzegu, który chwali się uniwersytetem, hotelem i polem do minigolfa - prowadziły agresywny werbunek w krajach byłego Związku Radzieckiego, obejmujący wysyłanie zwiadowców i zamieszczanie w Internecie rosyjskojęzycznych stron. Osadzie Ariel udało się dzięki temu podwoić liczbę mieszkańców i dziś uchodzi za coś w rodzaju mini-Moskwy, ze sklepami reklamującymi się zarówno po hebrajsku, jak i po rosyjsku. Połowę mieszkańców osady stanowią imigranci z byłego Związku Radzieckiego. Izraelska organizacja Pokój Teraz szacuje, że pod tę kategorię podpada około 25 tysięcy obywateli mieszkających u samowolnych osiedlach, i zauważa, że wielu Rosjan decyduje się tam zamieszkać, „nie mając pełnej jasności co do tego, dokąd się wybierają".
W Izraelu w okresie po podpisaniu porozumień z Oslo realizacja obietnicy przemiany konfliktu w dobrobyt przybrała dramatyczny obrót. W drugiej połowie lat dziewięćdziesiątych izraelskie przedsiębiorstwa - zwłaszcza firmy specjalizujące się w nowoczesnych technologiach telekomunikacyjnych i internetowych - wzięły światową gospodarkę szturmem, zmieniając Tel Awiw
i Hajfę w bliskowschodnie przyczółki Krzemowej Doliny. W szczytowej fazie bańki internetowej 15 procent izraelskiego PKB pochodziło z przedsięwzięć związanych z najnowszymi technologiami, zaś około połowy z ich eksportu. To sprawiało, że zdaniem „Business Week" gospodarka izraelska była „najbardziej uzależnioną od techniki gospodarką na świecie" - dwa razy bardziej
niż gospodarka Stanów Zjednoczonych.
I znów nowi imigranci odegrali w tym rozkwicie decydującą rolę. Wśród setek tysięcy Rosjan, którzy przybyli do Izraela w latach dziewięćdziesiątych, było więcej wysoko wykwalifikowanych specjalistów, niż udało się wykształcić w Izraelu w ciągu czterdziestu lat istnienia państwa. Wielu z nich było zaangażowanych w zimną wojnę po stronie sowieckiej i, jak to ujął jeden izraelskich ekonomistów, teraz stali się „napędem rakietowym w [izraelskim] przemyśle technologicznym". Szlomo Ben-Ami uważa lata po sławetnym uścisku ręki przed Białym Domem za „najbardziej zapierający dech w piersiach okres gospodarczego wzrostu i otwarcia rynków w historii Izraela”.
Otwarcie rynków miało być korzystne dla obu stron konfliktu, jednak z wyjątkiem skorumpowanej elity skupionej wokół Arafata wśród Palestyńczyków znalazło się podejrzanie niewielu beneficjantów poporozumieniowego boomu. Najpoważniejszą przeszkodę stanowiło uszczelnienie granic - polityka, której w ciągu czternastu lat od wprowadzenia jej w życie w 1993 roku nigdy nie zaniechano. Zdaniem Sary Roy, harwardzkiej specjalistki od spraw Bliskiego Wschodu, wraz z zamknięciem granic w 1993 roku sytuacja gospodarcza Palestyńczyków stała się katastrofalna. „Od czasu negocjacji w Oslo najbardziej niszczycielskie dla gospodarki okazało się właśnie uszczelnienie granic. Był to środek, który wyrządził najwięcej szkód już i tak skompromitowanej ekonomii" - stwierdziła w wywiadzie.
Robotnicy nie mogli pracować, handlowcy nie mogli sprzedać swojego towaru, rolnicy nie mogli dostać się na pola. W 1993 roku PKB przypadający na jednego mieszkańca terenów okupowanych zmniejszył się niemal o 30 procent w następnym roku poziom ubóstwa wśród Palestyńczyków osiągnął 33 procent. Do roku 1996, twierdzi Roy, która zgromadziła bogaty materiał dokumentujący wpływ uszczelnienia granic na gospodarkę, „66 procent palestyńskich pracowników albo zostało bez pracy, albo znalazło pracę poniżej swoich kwalifikacji". Oslo oznaczało zatem dla Palestyńczyków nie „pokój rynków", lecz ich znikanie - mniej pracy, mniej wolności i co najważniejsze, wraz z rozszerzaniem się żydowskiego osadnictwa także mniej ziemi. To właśnie ta niemożliwa do utrzymania sytuacja sprawiła, że tereny okupowane zamieniły się w beczkę prochu, która wybuchła, gdy Ariel Szaron we wrześniu 2000 roku odwiedził część Jerozolimy zwaną przez muzułmanów Al-Haram Al-Szari (a przez Żydów Wzgórzem Świątynnym), dając tym samym początek drugiej intifadzie. Zarówno w Izraelu, jak i wśród przedstawicieli światowej prasy panuje w zasadzie zgoda co do tego, że przyczyną niepowodzenia procesu pokojowego było to, że choć zaproponowane przez Ehuda Baraka w lipcu 2000 roku w Camp David warunki były najlepszymi, jakie Palestyńczycy mogli kiedykolwiek wynegocjować, Arafat odwrócił się plecami do izraelskiej hojności, czym dowiódł, że nigdy szczerze nie pragnął pokoju. W rezultacie fiaska rozmów i wobec wybuchu drugiej intifady Izraelczycy przestali wierzyć w negocjacje, zagłosowali na Ariela Szarona i rozpoczęli budowę czegoś, co sami nazywają murem bezpieczeństwa, Palestyńczycy zaś Murem Apartheidu - systemu ścian z betonu i stalowych zasieków wzdłuż granicy z 1967 roku, chciwie sięgającego w stronę palestyńskiego terytorium i wyrywającego dla izraelskiego państwa ogromne połacie ziemi z osiedlami osadników oraz, w niektórych rejonach, nawet 30 procent zasobów wody.
Nie ma wątpliwości co do tego, że Arafat chciał wynegocjować lepszą ugodę niż zaoferowana w Camp David czy w Tabie w styczniu 2001 roku, ale też przedstawione tam propozycje wcale nie były tak wartościowe, jak się sugeruje. Mimo że Izrael konsekwentnie prezentował swoją ofertę z Camp David jako niebywale hojną, nie pojawiła się w niej sprawa zadośćuczynienia dla Palestyńczyków zmuszonych opuścić swoje ziemie i domostwa w chwili powstawania państwa żydowskiego w 1948 roku ani też nie obejmowała ona kwestii zapewnienia w minimalnym chociażby zakresie prawa Palestyńczyków do samostanowienia. W 2006 roku Szlomo Ben-Ami, główny negocjator z ramienia izraelskiego rządu zarówno w Camp David, jak i w Tabie, wyłamał się z partyjnych szeregów i przyznał: „Camp David to dla Palestyńczyków wcale nie jest utracona szansa i gdybym ja był Palestyńczykiem, tak samo odrzuciłbym tę propozycję".
Były wszakże i inne powody porzucenia przez Tel Awiw poważnych negocjacji podczas rozmów pokojowych po 2001 roku - powody tak mocne, jak rzekoma bezkompromisowość Arafata czy entuzjazm Szarona dla budowy „większego i wspanialszego Izraela". Jeden wiązał się z rozkwitem izraelskiej gospodarki bazującej na nowoczesnej myśli technologicznej. Na początku lat dziewięćdziesiątych elity ekonomiczne kraju chciały pokoju, aby zapewnić gospodarczy rozkwit. Ów rozkwit jednak, który rozpoczął się w latach negocjacji w Oslo, w znacznie mniejszym stopniu, niż początkowo przyjmowano, zależał od pokoju. Ponieważ niszą, jaką w ramach światowej gospodarki znalazł dla siebie Izrael, była informatyka, dla dalszego wzrostu kluczowy okazał się eksport oprogramowania i układów scalonych do Los Angeles i Londynu, a nie ekspedycja drogą morską ciężkich ładunków do Bejrutu czy Damaszku. Sukces, jaki Izrael odniósł w dziedzinie nowoczesnych technologii, nie oznaczał konieczności utrzymywania przyjaznych stosunków z arabskimi sąsiadami ani zakończenia okupacji. Ale rozkwit gospodarki technologicznej był tylko pierwszą fazą brzemiennej w skutki transformacji ekonomicznej kraju. Druga faza nastąpiła po pęknięciu bańki internetowej w 2000 roku, kiedy to główne firmy izraelskie musiały znaleźć sobie nową niszę na światowym rynku.
Jako kraj o gospodarce najbardziej uzależnionej od najnowszej techniki Izrael mocniej niż inne państwa odczuł załamanie na rynku firm internetowych. Kraj znalazł się w fazie natychmiastowego spadku i jak prognozowali analitycy, do czerwca 2001 roku około trzystu izraelskich firm specjalizujących się w najnowszych technologiach miało ogłosić bankructwo, a dziesiątki tysięcy ludzi znaleźć się na bruku. W telawiwskiej gazecie biznesowej „Globes" w 2002 roku można było znaleźć nagłówek: Najgorszy rok w izraelskiej gospodarce od 1953.
Jak zauważyła gazeta, jedynym powodem, dla którego recesja nie okazała się jeszcze gorsza w skutkach, była szybka interwencja rządu, który o 10,7 procent zwiększył wydatki na armię, częściowo dzięki cięciom w sferze opieki społecznej. Władze zaczęły także zachęcać przemysł technologiczny, aby z informatyki i telekomunikacji przestawił się na bezpieczeństwo oraz nadzór. W tym okresie izraelskie siły zbrojne odgrywały rolę swego rodzaju biznesowego inkubatora. Młodzi żydowscy żołnierze eksperymentowali z systemami sieciowymi i urządzeniami służącymi do inwigilacji, a po powrocie do cywila swoje odkrycia z okresu służby wojskowej wykorzystywali do tworzenia biznesplanów. W ten sposób powstało mnóstwo nowych inicjatyw - firm specjalizujących się we wszystkim: od przeszukiwania baz i wynajdywania danych, przez systemy nadzoru kamerowego, po tworzenie profilów terrorystów. Gdy popyt na tego typu usługi i sprzęt gwałtownie zwiększył się po 11 września, Izrael oficjalnie przyjął tę nową wizję państwowej gospodarki: wzrost, jaki wcześniej gwarantowała bańka internetowa, został zastąpiony przez rozkwit przemysłu bezpieczeństwa wewnętrznego. Było to idealne połączenie konfrontacyjnej postawy jastrzębi z Likudu i radykalnej perspektywy ekonomicznej szkoły chicagowskiej, które uosabiali Benjamin Netanjahu, minister finansów w rządzie Szarona oraz Stanley Fischer, nowy prezes izraelskiego banku centralnego, a także główny architekt terapii szokowej w Rosji i Azji z ramienia MFW.
Cdn.
Tłum. Katarzyna Makaruk