Poprosił o wypłatę, pracodawca go pobił
W Skierniewicach miał być za kilka dni. Zadzwonił wcześniej: mam czerwoną kurtkę, idę od dworca. Wrócił wcześniej bo nie znalazł pracy. Pod redakcją stanął 33-latek o wymiętej życiem twarzy. Nawet w kurtce w krzykliwym kolorze nie rzucał się w oczy. Takich jak on mijasz na ulicy – są przezroczyści. Twardzi i dumni – dla wielu, zwyczajnie: siła robocza.
Przyjechał do Warszawy „z miejscowości, o której nikt nie słyszał”. Jedyny zakład pracy to ledwo zipiąca „fabryka”. Pracują tam ci, którzy chcą dożyć emerytury w jedynym – prócz własnego domu i miejsca pod spożywczakiem – znanym im miejscu. Są też farmerzy. Żyją z mleka. Najmniejsze gospodarstwo to 30 krów. Jest wielka przestrzeń, ale brak miejsca dla takich jak on.
Co w „miejscu, o którym nikt nie słyszał” można robić? Jest spożywczak. Zagospodaruje każdą nudę. Tyle, że jak staniesz tam raz, zostaniesz na zawsze. On chciał czegoś więcej. Wiedział, że jest silny. Potrafi pracować. Nie ma nic do stracenia. Przyjechał do centralnej Polski. Tego chciał?
- Poznałem tu dziewczynę, dla niej zamieszkałem w Skierniewicach. Jestem tu od roku, wcześniej cały czas na Warszawie siedziałem.
Usłyszał od znajomego, że jest robota w budowlance. Jest facet na Rawce, który da pracę. Pojechał. Dogadali się.
- Robiłem co się należało.
Umowa o pracę? Wiem, że 33-latek w czerwonej kurtce kłamie gdy twierdzi, że miała być. Przez cztery miesiące pracował dla człowieka z Rawki. Codziennie z innymi czekał pod czołgiem, by samochód szefa zabrał go do pracy do Kutna, Pruszkowa, gdzieś do Skierniewic. Kładł tynki, zbroił. Był zadowolony. Po trzech miesiącach w sobotę przyszedł do pracy „na kacu”.
- Żeśmy domek ocieplali.
Szef zadzwonił na jego komórkę, kazał zejść z budowy, wracać z Kutna i więcej na oczy się nie pokazywać. Po miesiącu zadzwonił na Rawkę, zapytał o wypłatę. Umówili się. Właściciel firmy przedstawił rachunek – buty, odzież robocza, „że jakoby robota była źle zrobiona”…Tyle, że facet w czerwonej kurtce nigdy nie dostał żadnych ciuchów, jedyne które udało mu się zniszczyć to te, które sam kupił gdzieś w szmateksie. Szef dał mu 200 złotych, kazał się wynosić. Wrócił do domu. Na drugi dzień człowiek w czerwonej kurtce zadzwonił do szefa, zażądał zapłaty.
- Powiedziałem, że pójdę do inspekcji pracy. On zadzwonił. Powiedział byśmy się spotkali to mnie ureguluje.
Umówili się na parkingu przy Jagiellońskiej. Pod Żabką czekał kolega szefa. Powiedział, że ten czeka przy samochodzie pod bankiem. Poszedł.
- Dochodzę do samochodu. Przy samochodzie go nie było, ale odwróciłem się i stał za mną. Zaczął mnie bić. Walił tylko w szczękę. Powiedział: wsadzamy go w samochód i jedziemy utopić. Było ciemno. Wrzucił mnie do samochodu, wywiózł gdzieś za Widok. Dał oświadczenie, bym podpisał, że zostałem uregulowany, że dobrowolnie zrezygnowałem z pracy. Bałem się. Podpisałem.
Oświadczenie otworzyło drzwi samochodu. Człowiek w czerwonej kurtce usłyszał: wypad! Na drugi dzień rano szef zadzwonił.
- Spytał, czy żyję. To ja mu powiedziałem, że pójdę na policję i poszedłem. Przede wszystkim chodziło mi o to, że mnie pobił. Bo pieniądze, przecież wiem, że dużo jest takich firm, że nie regulują ludzi. To jest normalne. Koledzy opowiadali takie historie. W tych czasach nikt przecież nie myśli o umowie, ja też nie myślę. Chcę zarobić na rachunki, chleb.
Sprawa człowieka w czerwonej kurtce trafiła na wokandę sądu. Szef odpowie za porywczość.
za:glos.megiteam.pl