11 listopada, czyli miało być pięknie, a wyszło jak zwykle
Na wstępie może powiem, że osobiście świetnie się bawiłem na kontrze 11 listopada. Bardzo lubię demonstracje ofensywne (tutaj uwaga, na ile owo wydarzenie było w ogóle demonstracją i na ile było ofensywne postaram się ustalić dalej) na nich czuję wspólnotę z większą rzeszą ludzi. Czuję także, że system jest słaby. Grupowa akcja ofensywna swoim uczestnikom i ludziom z ruchu, którzy o niej wiedzą pokazuje, że ruch jest mocny, a system nie jest w stanie mu nic zrobić. To poczucie, połączone z wiedzą, że nie jestem sam w swoich poglądach i doświadczeniach i że po akcji inni jej uczestnicy zrzucili czarne łachy i rozjechali się do swoich domów pozwala spokojnie pracować przez długie szare dni nad rozwojem naszego ruchu. Dzięki tym doświadczeniom i tym akcjom chce mi się potem pisać teksty na ulotki, co do których nie mam pewności kto je czyta. Ten cel udało mi się na 11 listopada osiągnąć bo akurat tak się złożyło, że osobiście wrażeń miałem moc. Problem tylko w tym, że złożyło się tak przez kompletny przypadek, mam wrażenie, że niestety byłem wyjątkiem (głosów o bezsensownym marznięciu na deszczu słyszałem mnóstwo), a cała akcja była źle zaplanowana.
Skoro nawet Jezus wpadł na to, że sprawy się poznaje po ich owocach (czyli skutkach) to chyba musimy wprost powiedzieć, że Zbiór Zer (znowu) przemaszerował przez Warszawę właściwie nie niepokojony. Bo jeśli zmianę trasy z wiodącej Marszałkowską na Nowy Świat uznamy za jakąś porażkę Zbioru Zer to znaczy, że sami mamy problemy z realną oceną sytuacji. Jest wręcz we mnie przekonanie , że cały Zbiór Zer, czyli tak jego członkowie w policji jak i ci w mundurkach z demobilu od razu zakładali, że trasa zostanie zmieniona z gorszej na lepszą na skutek akcji antyfaszystowskich i dzięki temu spokojnie przemaszerują Nowym Światem, czego nie udało się zrobić w zeszłym roku. Cała akcja antyfaszystowska mogła mieć dwa cele: całkowite zablokowanie marszu Zbioru Zer i pokazanie samym sobie i naszym sympatykom, że jesteśmy silnym ruchem, silniejszym niż koalicja zer z psiarni z zerami ze skansenu historii. Gdyby osiągnięty został którykolwiek z nich gwarantowałoby to dalszy ruchu rozwój. Zera wyjeżdżałyby z Warszawy z podkulonym ogonem, a my utwierdzeni w tym, że warto działać dalej. Problem jest taki, że możemy śmiało powiedzieć, że nie osiągnęliśmy żadnego. Zera pohajlowały pod Dmowskim Królem Polskim, a połowa naszych ludzi przemoczyła buty w policyjnym kordonie, posłuchała drętwej gadki liberałów, a pochodu nawet nie widziała na oczy. Czy ci ludzie przyjdą za rok? Nie wiem, mam nadzieję że tak. Pytanie teraz brzmi co zrobiono źle.
Antyfaszyzm niedemokratyczny
Właściwie czemu teraz zabieram się za napisanie artykułu skoro mogłem wcześniej (przed akcją) skontaktować się z organizatorami i opowiedzieć o swoich wątpliwościach? Otóż każdy kto mnie zna wie, że o sprawie mówiłem od dość dawna przeczuwając jak się wszystko skończy. Problem polega na tym, że organizatorom nie zależało w żadnym momencie na poznaniu słabych stron swojego planu. Jako osoba z poza Warszawy o wszystkim dowiadywałem się na zasadzie „taki jest plan”, „takie są ustalenia”, „tak ustalono” zaś moje uwagi do owego mądrego planu były zbywane przez pośredników „no nie wiem, jakoś to będzie”, albo „Warszawka wie lepiej”. Piszę „przez pośredników” bowiem w moim mieście było kilka osób mających kontakt z organizatorami, które przyjęły na siebie trudną rolę wtajemniczonych i przekazywały strzępki ustaleń i informacji bez podania ich źródła, kto i w jakich okolicznościach podjął jakie decyzje. Żadnego spotkania otwartego dla wszystkich osób zainteresowanych akcją w moim mieście nie było, aż do dnia poprzedzającego wyjazd. Sam zresztą byłem jego pomysłodawcą, ale zdawałem sobie sprawę, że to spotkanie nie może już mieć żadnego wpływu na przebieg wydarzeń i że jedziemy trochę jak mięso armatnie spełniać generalski plan. Może to nie byłoby jeszcze aż tak dziwne gdyby nie to, że podobnie sprawa wyglądała w Warszawie. Odbywały się spotkania organizacyjne, ale z premedytacją nie zapraszano na nie pewnych ludzi (stawano wręcz na głowie aby się o nich nie dowiedzieli), którzy od dawna działają w ruchu, a których raczej nikt nie uznaje za tajniaków. Warto pamiętać, że każdy kto uczestniczy w takiej akcji ryzykuje własnym zdrowiem (choćby przeziębieniem lub pobiciem) i własnym przypałem. Jeśli jednocześnie nie ma żadnego wpływu na ustalenia taktyczne całej imprezy to musi się to skończyć chaosem. Każdy w miarę rozsądny człowiek w takiej sytuacji stwierdza bowiem „nie ufam tym gościom, robię własną akcję”. Brak demokracji łatwo wytłumaczyć względami bezpieczeństwa. Tylko, że jest to głupie. Środowisko jest na tyle małe i na tyle powiązane towarzysko, że demokracje z bezpieczeństwem połączyć bardzo łatwo.
Romans maczo z liberałem
Ale czy miałbym pretensje jakby nasi wodzowie poprowadzili nas do zwycięstwa? Nie. Najgorsze jest po prostu to, że wszystkie punkty krytyki, która pewnie nawet nie dotarła do ich uszu, tak szczelnie się przed nią wyizolowali, znalazły potwierdzenie w rzeczywistości. Jeszcze w ostatniej chwili próbowałem wytłumaczyć ludziom idącym na legalną pikietę, żeby tego nie robili bo nie wyjdą z niej wcale. Przez ową pikietę straciliśmy połowę ludzi zamkniętych w kordonie, lub wypuszczonych z niego za późno, by podłączyć się do innych akcji. Poddaliśmy się kontroli psiarni, daliśmy się rozproszyć. Legalna pikieta w godzinach i na trasie marszu zresztą musiała zaowocować zmianą trasy, na którą jak się okazało nie byliśmy przygotowani.
Pikieta była owocem nieszczęśliwego romansu maczo z liberałem. Maczo chciał użyć części ludzi do odwrócenia uwagi psiarni od swoich akcji fizycznych, przeznaczonych dla wtajemniczonych, a liberał by pobrylować w mediach, na czele z ukochaną przez nas i Zbiór Zer Gazetą Wyborczą. To osobliwe bo jeśli założymy, że celem akcji było zablokowanie marszu oraz wytworzeni poczucia siły w ruchu to potraktowanie kilkuset osób jako wabika i tła dla telewizyjnych mówców urągało po prostu rozumowi. Sposobów na rozbicie sił psiarni jest dużo. Najlepsze są zdecentralizowane, acz skoordynowane akcje, odbywające się w różnych miejscach i zmuszających psy do krążenia. Mogą być legalne (pikiety) lub ofensywne (ale spektakularne, a nie w krzakach), jedne i drugie zmuszają policyjne zera do rozproszenia sił i utrudniają im przewidywanie rozwoju sytuacji. Ważne jest natomiast by uczestnicy tych akcji wiedzieli jaka jest ich główna rola i by potrafili ocenić kiedy ich zadanie jest wykonane i kiedy mają ulotnić się by przejść do dalszej części planu.
Inna sprawa to wybór miejsca nielegalnej blokady i nieumiejętność zareagowania na zmieniającą się sytuację. Znam ludzi z Warszawy, którzy postulowali przeprowadzenie blokady w miejscu gdzie Senatorska jest węższa, a do punktu zbiórki Zer było bliżej. Tam łatwiej byłoby zablokować marsz, ale przede wszystkim łatwiej byłoby zareagować na zmianę trasy. Zasadniczo im bliżej punktu zbiórki wyprowadza się kontrę tym łatwiej później kontrolować sytuację. By przedostać się z pl. Bankowego na Nowy Świat aktywiści mieli długą drogę i nie wszyscy dali radę. Nie dość, że część utknęła jeszcze na legalnej pikiecie i w ogóle się na Bankowy nie dostała, to znowu po drodze z Bankowego na Nowy Świat w kordonach pogubiliśmy masę (większość) ludzi, którzy następnie byli gnojeni w błocie przez Zbiór Zer zatrudnionych w policji. No właśnie minus taki, że nikt nie zapytał tych gnojonych antyfaszystów o zdanie, gdzie i jak blokować.
Partyzantka w parku
Na koniec zostało mi do omówienia to co w ruchu otacza największy nimb świętości, a co według mnie jest prawie zupełnie zbędne. Chodzi o obijanie ryjów zerom po krzakach. Ludzie, którzy się w tym lubują często za wzór stawiają sobie organizacje, które praktycznie nigdy tego nie robiły. Tam gdzie ruch antyfaszystowski był naprawdę silny i budził respekt po prostu rozbijał imprezy lokalnych zer. Nie gnębił ich w krzakach pojedynczo, lecz masowo niszczył na placach i ulicach. Jeśli za cel akcji 11 listopada przyjmiemy zbudowanie morale ruchu i zablokowanie Marszu Zer, to obicie nawet 10 czy 20 kolesi pojedynczo w haszczu nie ma tu żadnego znaczenia. Tym bardziej, że akcje te są tajne, sportowcy się nimi nie chwalą, jedynym śladem po nich są jęczenia zer na forach „mamo, mamo, wypisz mi zwolnienie.” Nawet gdyby każde jedno zero dostało w ryja przed czy po marszu, ale marsz by przeszedł bez problemu przez Warszawę, a większość ludzi z ruchu siedziałaby w kordonie to gwarantuje Wam, że za rok nas by było mniej, a ich więcej. Pewna osłona akcji jest oczywiście potrzebna. Mam wielki szacunek do ludzi, którzy trenują cały rok po to by w razie czego móc sklepać zero na solówce, mimo iż uważam, że solówek należy unikać bo niezależnie od wyniku niewiele przynoszą dobrego. Proporcje są według mnie po prostu odwrócone względem pożądanych.
Podsumowując uważam, że kilkudziesięcioosobowe lotne grupy, z dobrym planem i dobrą komunikacją w pełni wtajemniczone i świadome swych zadań są w stanie narobić zerom (i to obu formacji, tym z pałami i tym z drzewcami) więcej kłopotów. A przecież kłopoty to właśnie powinna być nasza specjalność. To co pokazaliśmy w Warszawie 11 listopada to była demonstracja, która nie miała szansy stać się ofensywna, więc była tylko mizdrzeniem się do kamery i kilka akcji zaczepnych robionych przez niewielkie grupki. Jeśli chcemy być ruchem przekonanym o własnej sile nasze manifestacje winny atakować, a każdy nasz atak winien być manifestacją.
Nikt nie musi nas kochać. Ważne żeby bali się nas wszyscy ci, którzy chcą ubić polityczny interes na robotnikach. Ale to tylko moje zdanie. Uważam, że wszyscy ci, którzy odmrażają sobie cztery litery i ryzykują obiciem oraz odsiadką tylko po to, żeby kapitalizm nigdy więcej nie powtórzył swojego najgorszego ekscesu – narodowego socjalizmu powinni zabrać w tej dyskusji głos.
Życzę wszystkim ostrożności w dyskusji i pozdrawiam wszystkie psy na CIA.
Faszyści + policja = jebana koalicja.