Dlaczego ruchy społeczne nie powinny wiązać się z partiami
Ostatnio odbyłem ciekawą dyskusję z kolegą na temat drogi jaką w ciągu ostatnich 150 lat przeszły związki zawodowe.
Dawniej organizacje tego rodzaju stanowiły część całego ruchu społecznego organizującego zmagania pracowników z systemem. Dziś to już często wydrążone, biurokratyczne instytucje, będące przede wszystkim swego rodzaju ubezpieczalniami dla pracowników.
Wśród socjologów nie traktuje się ich już jako części ruchu społecznego, ale coś odmiennego, osobnego. Wciąż na różnego rodzaju konferencjach powstaje pytanie o możliwość połączenia walk ruchów społecznych i związków zawodowych. Ale przecież jeszcze kilkadziesiąt lat temu związki zawodowe same kształtowały i były częścią żywego, potężnego i różnorodnego ruchu społecznego i dzięki temu w łatwy sposób łączyły się z ruchami sojuszniczymi.
Jak to się stało, że związków zawodowych nie postrzegamy już jako części ruchów społecznych? Odpowiedź na to pytanie jest rozległa i nie sposób tutaj przeanalizować całości w krótkim tekście. Skupię się na kilku, moim zdaniem kluczowych kwestiach. Temat ten istotny jest także dla innych, pozapracowniczych ruchów społecznych. Mogą z tego procesu, jaki przeszły związki zawodowe, wyciągnąć wnioski także dla siebie na przyszłość.
100 lat temu wśród związków zawodowych można było określić dwie podstawowe tendencje - tradeunionizm brytyjski i syndykalizm rewolucyjny. Główną reprezentantem pierwszego nurtu był Trade Union Congress, drugiego francuska Confédération générale du travail.
Brytyjczycy byli prekursorami zaangażowania związków zawodowych bezpośrednio w działalność parlamentarną swoich działaczy. Syndykalizm rewolucyjny reprezentowany wówczas przez CGT zaś stał na stanowisku autonomii związków zawodowych i szerzej ruchu pracowniczego względem partii politycznych, zgodnie z ideą Karty z Amiens. Nastawiał się głównie na akcję bezpośrednią (strajk, sabotaż, bojkot), a celem było rewolucyjne przekształcenie stosunków społeczno-ekonomicznych za pomocą masowego strajku generalnego. Na ukształtowanie syndykalizmu ogromny wpływ mieli, uczestniczący od początku w ruchu pracowniczym, anarchiści. Z połączenia syndykalizmu rewolucyjnego i anarchizmu wyłonił się nurt zwany anarchosyndykalizmem, który najpełniejszą formę osiągnął w hiszpańskiej Confederación Nacional del Trabajo oraz innych organizacjach pracowniczych zorganizowanych w Międzynarodowym Stowarzyszeniu Pracowników (IWA-AIT).
Syndykalizm rewolucyjny, w tym także anarchosyndykalizm, wielki wysiłek kładł i wciąż kładzie na rozwój nie tylko działalności typowo związkowej, ale na tworzenie całej kultury pracowniczej. CGT tworzyła robotniczą kinematografię, CNT miała własne szkoły, rozbudowaną prasę, rozwijała spółdzielczość, etc. W łonie ruchu pracowniczego budowanego przez CNT, działały radykalne organizacje kobiece, a nawet organizacje promujące np. wegetarianizm, czy międzynarodowy język esperanto (przez długi czas esperanto było jednym z języków oficjalnych IWA-AIT), albo swoiście rozumiany "naturyzm", promujący zdrowy kontakt z naturą i jej ochronę (co dzisiaj nazwalibyśmy ekologizmem), co potem było także określane jako "zielony syndykalizm" - i to wszystko na dziesięciolecia przed powstaniem ruchów tzw. Nowej Lewicy i kontrkulturowych lat 60.! Jednym słowem ruch ten nie skupiał się jedynie na defensywie, obronie praw pracowniczych, ale tworzył "nowy świat w skorupie starego".
Potężny cios rozwojowi syndykalizmu zadała pierwsza wojna światowa, a także rewolucja bolszewicka, która wywołała ogromne wrażenie na pracownikach całego świata i dała (złudne jak się okazało) wrażenie, że polityka partyjna, polityka przejęcia władzy w państwie, jest skutecznym sposobem radykalnego przekształcenia rzeczywistości społecznej. CGT stopniowo dostała się pod wpływ francuskiej partii komunistycznej, syndykaliści zaś stali się mniejszością. W większości krajów związki zawodowe stawały się albo socjaldemokratyczne, albo komunistyczne. Jednocześnie także chadecy, zainspirowani tzw. społeczną nauką kościoła, zaczęli tworzyć własne związki "chrześcijańskie", zwykle ugodowe w stosunku do pracodawców.
W międzywojniu jedynie w Hiszpanii utrzymał się potężny ruch anarchosyndykalistyczny, który apogeum osiągnął w czasie Rewolucji Hiszpańskiej, kiedy to w praktyce udowodniono, że "inny świat jest możliwy". Niestety hiszpański ruch anarchosyndykalistyczny upadł pod ciosami totalitaryzmu - walcząc na dwa fronty - z frankistami z jednej strony i stalinowcami z drugiej.
Nie był to dobry czas dla anarchosyndykalizmu, ale nie był to dobry czas dla ruchu pracowniczego w ogóle. Po II wojnie światowej okazało się, że ruch pracowniczy de facto przestał istnieć jako autonomiczna siła. Odrodziły się co prawda związki zawodowe, ale coraz bardziej były wciągane w tryby maszynerii kapitalistycznej i państwowej. Ekonomista John Kenneth Galbraith pisał w latach 60 i 70, że związki zawodowe, wraz z biurokracją państwową i biurokracją korporacji stały się częścią, jak to określi, rządzącej technostruktury. Związki zawodowe stały się swego rodzaju pasami transmisyjnymi i wentylami bezpieczeństwa dla klasy rządzącej. Na przykład groźna kiedyś CGT pod wpływem Francuskiej Partii Komunistycznej "odwołała rewolucję" w 1968 roku. Podobny proces, choć w brutalniejszej formie, odbywał się w krajach tzw. "demokracji ludowych".
Przez dziesięciolecia, od momentu zejścia ze ścieżki syndykalizmu rewolucyjnego, związki zawodowe ulegały stopniowej biurokratyzacji i uzależniania od polityki partyjnej i państwowej, a nawet od polityki korporacji. Zdarzało się, że szefowie korporacji namawiali działaczy związkowych, żeby wywoływali "kontrolowane" strajki, które miały zapobiec większemu, spontanicznemu wybuchowi. Biurokracja związkowa przestała przypominać jakikolwiek ruch.
Dla wielu biurokratów związkowych, kariera w organizacji pracowniczej była tylko przystankiem do kariery partyjnej i wreszcie państwowej. Taktyka związków była coraz bardziej podporządkowywana potrzebom biurokracji i powiązanych z nimi partii, a dopiero w drugim rzędzie potrzebom pracowników. Kiedy rządziła partia powiązana z danym związkiem, związek studził emocje społeczne. Kiedy zaś rządziła partia przeciwna emocje były podgrzewane. Niejednokrotnie fundusze związkowe były (i są) wykorzystywane do kampanii wyborczej tego czy innego biurokraty związkowego.
W latach 70. XX wieku nastąpiło załamanie dotychczasowej polityki keynesizmu i kapitalizm wszedł w permanentny kryzys z którego w zasadzie nie może wyjść do teraz. Wtedy zaczęły pojawiać się pewne niezbyt jeszcze jasne przebłyski zrywania z dotychczasową polityką "pasa transmisyjnego". Generalnie ruch pracowniczy zaczął odwracać się od związków zawodowych widząc jałowość dotychczasowej polityki. Dziś jest już jest własnym cieniem. Ma to oczywiście związek z przemianami w samym systemie kapitalistycznym, ale także i z taktyką partii lewicowych i związków zawodowych. W momencie, kiedy należało podjąć walkę okazało się, że lata biurokratyzacji spowodowały niemoc i związki zawiodły w chwili próby. Wraz z kryzysem wiary w parlamentaryzm, przyszedł także kryzys nieskutecznego w obronie praw pracowniczych i mało bojowego ruchu związkowego, powiązanego z kompromitującą się z ogromnym tempie polityką partyjną. Ludzie zaczęli odchodzić zarówno od partii, jak i od związków zawodowych.
Widzimy to na przykładzie naszego kraju w skali mikro i w pewnym przyspieszeniu. Na początku lat 80. mieliśmy wielki, niezależny od państwa i partii, bojowy związek zawodowy Solidarność, rozbity następnie w stanie wojennym, w podziemiu coraz bardziej biurokratyzujący się, by wyłonić się w 1989 jako związek-partia realizujący w następnych latach politykę osłaniania tzw. reform Balcerowicza. Podobnie było w przypadku OPZZ centrali związkowej, której biurokracja związana jest z SLD rozlicznymi interesami. Powiązany z tą partią związek tracił wiarygodność pracowników wraz z kompromitacją partii. W dodatku powiązanie związków z poszczególnymi partiami dzieliło ruch pracowniczy z absurdalnych czasem powodów. O ile potężniejszy byłby np. sprzeciw wobec obecnej reformy emerytalnej, gdyby największa w tej chwili centrala związkowa nie była kojarzona z określoną partią polityczną. Automatycznie odstręczało to ludzi, którzy nie lubią danej partii, albo nie lubią partii w ogóle. To była taktyka nosząca wręcz znamiona sabotażu ruchu protestu przeciwko reformie, jaki zaczął się rodzić. Po raz kolejny świat pracy przegrał bitwę zanim się jeszcze zaczęła. Biurokraci związkowi znajdą swoje miejsca na listach wyborczych, więc dla nich to nie była sprawa życia i śmierci, ale my będziemy musieli pracować do 67 roku.
O wiele lepszą strategię proponowali syndykaliści, którzy uważali, że sympatie partyjne, czy religijne pozostawiamy poza progiem organizacji, aby nie dzielić pracowników i nie wywoływać awantur politycznych. Dziś powrót do tej taktyki wydaje się być sprawą niezwykle istotną dla odbudowy siły i wiarygodności ruchu pracowniczego.
Paradoksem jest, że w latach 90. polski parlament był chyba najbardziej uzwiązkowiony na świecie. Najwięcej posłów w historii wywodziło się ze związków zawodowych (OPZZ i Solidarności), a jednocześnie były to lata prowadzenia bezwzględnej, antypracowniczej polityki. Pracownicy, widząc, że biurokracja związkowa powiązana jest na sztywno z partiami, nie broni ich skutecznie, odchodzili masowo z organizacji, zniechęceni do związków jako takich. Polityka powiązania związków z partią osiągnęła dno i ostateczną kompromitację. Nie tylko zresztą w Polsce.
Dzisiaj tak naprawdę należy budować ruch pracowniczy od nowa. Radykalne odcięcie się od partii politycznych, gier parlamentarnych jest koniecznością. Jeśli znów pracownicy mają stanąć na nogach, to muszą to być ich własne nogi, a nie nogi partyjnych i związkowych biurokratów. Niestety odbudowa ruchu pracowniczego, (celowo piszę o ruchu, bo nie chodzi tu jedynie o związki zawodowe) jest bardzo trudna. Kapitalizm nigdy w tym nie pomagał, ale dziś, w przeciwieństwie do czasów sprzed 100 lat, w tej części świata nikt do pracowników na tę chwilę nie strzela, a poziom zorganizowania klasy pracującej jest najniższy w historii. Samym strachem i przeszkodami systemowymi tego wyjaśnić się nie da. Dochodzi czynnik zniechęcenia i braku nadziei na zmiany po tym, co lewicowe partie i związki zawodowe wyczyniały przez lata.
Aby obudzić nadzieję, trzeba tytanicznej pracy, ale też rozwagi. Nie należy wywoływać w ludziach złudzeń i sugerować prostych rozwiązań. Od tego są politycy, którzy mamią ludzi, że wystarczy na nich zagłosować, a sytuacja się poprawi. Poprawi się czy nie, to zależy od wielu czynników, a nie jedynie woli tego czy innego polityka. Wiążąc ruch pracowniczy z polityką partii tej czy innej pomagamy tworzyć w ludziach złudzenia, którymi potem żywią się politycy i populiści wszelkiej maści, żerujący na pracownikach.
Tutaj nie ma prostych rozwiązań, jest droga przez mękę. Będziemy mieć tylko tyle ile sobie wywalczymy sami, a nie ile nam ktoś obieca, że załatwi. Jeśli organizacja pracownicza "poręczy" za jakiegoś polityka, to będzie musiała spłacać także jego polityczne długi, które zaciągnął rozdając przed wyborami złote góry i puste obietnice. Polityków nic to nie kosztuje, partie powstają i upadają, ale ruch pracowniczy musi trwać i dlatego nie może pomagać budować zamków z piasku.
Jednym z problemów jakie rodzi powiązanie z partiami jest fakt nacjonalizacji ruchu pracowniczego, wiązanie go z konkretnym aparatem państwowym. Tymczasem kapitalizm był zawsze globalny, raz mniej, raz bardziej "wyciekał" poza granice państwowe. Dziś widać to wyraźnie i kluczowe jest raczej tworzenie ruchu ponadnarodowego, walczącego na poziomie globalnym z globalnym kapitalizmem. Pojedyncze kraje są jedynie marionetkami w rękach skoncentrowanego kapitału. Pozornie wszechmocnego Berlusconiego nie obaliły protesty lewicy, ale obaliły go tzw. rynki. Obecnie agencje pracy tymczasowej zarejestrowane jednocześnie w kilku krajach oszukują pracowników na masową skalę. Jak pokazała kampania w sprawie agencji OTTO, czy Groen Flex, zwycięstwo jest wówczas możliwe wyłącznie w przypadku skoordynowanej akcji międzynarodowych organizacji pracowniczych. Żadna lokalna organizacja pracownicza nie jest w stanie wygrać z globalnymi korporacjami w takiej sytuacji. Wiązanie się więc z lokalnymi politykami w sytuacji kiedy coraz mniej mogą, bo decyzje zapadają poza ich głowami w często niedemokratycznych gremiach, nie ma sensu i odwraca uwagę od istoty problemu - na globalne problemy może być tylko globalna odpowiedź.
Niestety o tych zagrożeniach nie chce pamiętać także część ruchu odwołującego się do tradycji anarchosyndykalistycznych, przeprowadzając konferencje prasowe z politykami antypracowniczych partii politycznych, tworząc wspólne Komitety z podejrzanymi biurokratami, a nawet startując w wyborach. To jest zgubna droga, bo obecnie jedynie anarchosyndykalizm ma lekarstwo dla chorego pacjenta jakim jest ruch pracowniczy. Jeśli zacznie robić to samo co wciąż jeszcze dominujące, choć podupadłe związki zawodowe, to sam wpadnie w tę samą pułapkę co one.
Celem powinna być budowa niezależnych, silnych organizacji, które będą w stanie wymuszać zmiany na biurokracji państwowej bez względu na jej odcień partyjny oraz przede wszystkim na kapitale. I to dotyczy wszystkich innych ruchów, nie tylko pracowniczego - lokatorskich, ekologicznych, feministycznych itp. Bez uzależniania się, bez płacenia nie swoich rachunków politycznych. Zaś jeśli ruch jest słaby to i tak politycy z nim nie będą się liczyć. A jeśli jest silny, to jest w stanie wymusić zmiany sam.
Co to znaczy siła ruchu? W czasach drugiej republiki hiszpańskiej, przed wyborami w których było spore prawdopodobieństwo zwycięstwa prawicy, zgłosili się do związku CNT politycy partii lewicowych. Poprosili o jedną rzecz - aby związek w drodze wyjątku nie ogłaszał tradycyjnego bojkotu wyborów. Nie mieli tyle odwagi, by prosić o poparcie. Raz, w drodze wyjątku CNT zgodziła się nie ogłaszać bojkotu, ale cena jaką zażądała była wysoka - wypuszczenie wszystkich uwięzionych anarchistów oraz wydanie broni organizacjom związkowym z magazynów wojskowych. To znaczy realna siła i niezależność organizacji. Zdolność do wywierania presji.
Dzisiaj ruch jest słaby i nic nie może uzyskać właśnie ze względu na uzależnienie się od logiki wyborczej, a nie dlatego że ma słabe wpływ w partiach. Odbudowa to ciężki i niepewny proces, bo ludzie sądzą, że organizowanie się straciło sens, skoro nawet związki ich porzuciły. Tymczasem musi istnieć latarnia, która w tych czasach będzie wskazywała drogę. Dlatego ważne jest, aby nowe organizacje pracownicze nie powielały starych błędów, przypominając sobie jednocześnie o tym, że przede wszystkim są częścią ruchów społecznych. Także na poziomie struktury, która musi być pozbawiona instytucjonalnych rozwiązań rodem z demokracji przedstawicielskiej, centralnych organów zarządzających, ale stanowić wzorzec praktyczny, a nie jedynie teoretyczny, innej formy organizowania się - niehierarchicznego, zdecentralizowanego, federalistycznego, opartego o demokrację bezpośrednią oraz konsensus. Aby walczyć o nowy świat, trzeba starać się ten nowy świat wskazywać w praktycznych rozwiązaniach już teraz, a nie obiecywać raj na ziemi dla naszych prawnuków.
Nie ma drogi na skróty, nie ma łatwych rozwiązań. Jest tylko ciężka robota i zmaganie się z apatią nie przez nas zresztą wywołaną.
XaViER
--
Zapraszam na Facebooka:
http://www.facebook.com/wolnelewo
i bloga: http://lewica-wolnosciowa.blogspot.com/
https://cia.media.pl/strajk_w_stoczni_puerto_real
https://cia.media.pl/oni_nie_reprezentuja_naszych_interesow