@ktywizm mężczyzn z klas średnich
Na początku chciałem zaznaczyć, że należę do organizacji anarchosyndykalistycznej, której sekcja działająca w moim mieście złożona jest właściwie z samych mężczyzn (trudno mi w tej chwili oszacować liczbę naszych członków i członkiń, ale kobiety stanowią nie więcej niż 1/5 jej składu). Wydaję mi się, że ważne jest także to, że średnia wieku naszych aktywnych członkiń jest znacznie niższa niż członków. O ile mi wiadomo w innych miastach jest w miarę podobnie, podobnie jest również w innych organizacjach lewicy radykalnej. Drugą sprawą jest to, że w skład mojej sekcji wchodzą głównie młodzi pracownicy tymczasowi, osoby pracujące na czarno lub na umowy o dzieło, większość zaś się nie uczy ani nie studiuje. O ile mi wiadomo nikt nie ma własnego mieszkania, a dochody nas wszystkich są na tyle niskie, że zebranie choćby 5 złotych miesięcznie składki często jest naprawdę trudne i to nie ze względu na złą wolę członków. Co również symptomatyczne wszyscy nasi członkowie, za wyjątkiem jednego, są bezdzietni i raczej nie tworzą stałych związków, opartych na wspólnym zamieszkaniu i dzieleniu budżetu. Wszyscy niemal wynajmujemy mieszkania na wolnym rynku co sprawia, że ogromna część naszych dochodów zostaje w rękach kamieniczników, żyjemy zaś w przegęszczonych klitkach z niedziałającymi instalacjami.
Moja sytuacja na tym tle jest o tyle dobra, że o ile również mieszkam w mało komfortowym, wynajętym za 60% miesięcznych dochodów, pokoju w studenckim mieszkaniu, w tym samym mieście mieszkają moi rodzice. Rodzice mieszkają w dużym, własnościowym mieszkaniu i mają niezłe dochody, co daje mi (choć staram się tak tego nie traktować) pewne bezpieczeństwo – w wypadku utraty dochodu mogę, choć wcale nie chcę, z nimi zamieszkać. Gdy kończą mi się środki czasami się u nich stołuję, lub pożyczam od nich pieniądze, które rzadko zwracam. Dysponuję także potężnym kapitałem, którego nie posiadają moi koledzy i koleżanki, z organizacji – mianowicie czasem. Otrzymuję nieopodatkowane pieniądze z kieszeni podatników, właściwie za nic. I mimo iż są to pieniądze nie umożliwiające niczego więcej niż wegetacji, zwalniają mnie one z pogoni za najmniejszym choćby groszem. Inaczej niż moi towarzysze i towarzyszki, nie muszę co rano zastanawiać się skąd wziąć na mieszkanie i spokojnie zajmuję się aktywizmem.
Taka sytuacja sprawia, że wraz z innymi osobami mniej obciążonymi walką o byt rozwiązuję najwięcej spraw organizacyjnych, najintensywniej prowadzę korespondencję wewnętrzną z innymi sekcjami, a nawet starcza mi jeszcze czasu żeby coś poczytać o ruchu. Efekt? Powstaje hierarchiczna struktura, oparta na nagromadzeniu doświadczenia i kontaktów. Takie „naturalne liderstwo” jest dla organizacji najgorszą z możliwych rzeczy.
Na pytanie dlaczego w organizacjach lewicy radykalnej tak mało jest kobiet, podczas gdy tak wiele ich jest w sektorze pozarządowym, odpowiedź jest prosta. Kobiety od dość wczesnego wieku obciążone są pracą opiekuńczą w znacznie większym stopniu niż mężczyźni. Chodzi tu nie tylko o dzieci, lecz również o rodziców i dziadków, siostrzeńców, bratanków, wujków i ciocie. Od kobiet generalnie oczekuje się większego zaangażowania w spoistość rodziny (jak chociażby odwiedzin, pomocy przy organizacji świąt) niż od mężczyzn. Kobiety nie mają czasu na pracę nieodpłatną na trzecim etacie. Najbardziej radykalnym przykładem takiego podziału płciowego jest sytuacja gdy na rozpoczynające się o 17:00 spotkanie organizacji przychodzi 5 mężczyzn i 3 kobiety, z czego kobiety wychodzą o 18:30 ze względu na natłok innych obowiązków, a mężczyźni siedzą do 20:00. Nawet jeśli po wyjściu kobiet nie podejmują już wiążących decyzji (wówczas jest to bowiem rażące naruszenie równości w organizacji) tylko prowadzą nieobowiązujące rozmowy, pokazuje to jasno, że w istocie jest to męska organizacja, gdzie przez większość formowania priorytetowych problemów głos kobiet jest niesłyszalny.
Sektor pozarządowy płaci za pracę, lub przynajmniej stawia takie perspektywy. Praca w nim stanowi też jakąś formę zdobywania formalnego doświadczenia zawodowego, patrząc z materialistycznej perspektywy. Kobiety, imigranci, robotnicy utrzymujący rodziny, nie mają czasu zajmować się działalnością tak niepraktyczną jak „rewolucjonizm”. Jak na razie moja diagnoza jest taka, że o ile na lewicy radykalnej jest wprawdzie nieco kobiet oraz całkiem sporo członków klas niższych (mitycznych „robotników” nie ma sensu szukać w sztolniach kopalń, pełno jest ich dookoła) to wyznaczaniem jej celów, organizacją akcji, ustawianiem dyskusji, zajmują się mężczyźni z klas średnich. Znam jeden przykład organizacji anarchistycznej, w której rolę nieformalnej liderki pełni kobieta – to organizacja zrzeszająca właściwie same nastolatki i nastolatków. Ten wiek, wolny jeszcze od praktycznych ograniczeń dorosłości jest ostatnim gdy kobiety znajdują czas na liderowanie w grupie, która nie ma szans wpłynąć na poprawę ich bytu.
Spojrzenie liderów z klas średnich na aktywizm kompletnie wypaczone jest mieszczańską kategorią „humanitaryzmu”. Mimo iż sami dobrze wiemy, że osłony państwa opiekuńczego, 8 godzinny dzień pracy itd. to wyniki twardej walki gdzie nikt nie troszczył się o bliźniego, a po prostu egzekwował brutalnie swoje interesy, nasze podejście do ruchu radykalnego zazwyczaj jest takie same jak do organizacji pozarządowych wysyłających drobne pieniążki do Afryki. Chcemy pomóc. Widzimy siebie w roli pracujących na darmowym etacie organizatorów i liderów ruchu robotniczego. Mając jako tako zapewniony byt robimy to wyłącznie z bezinteresownej miłości do „ludu”. Ta „bezinteresowność” jest oczywiście cechą tak do bólu mieszczańską, że aż zgrzytają zęby. Właśnie my, męscy liderzy z klas średnich chcemy „aktywizować imigrantów”, „wciągać ludzi w akcję”, „pozwalać lokatorom mówić własnym głosem” itd. Słowem nie mając własnych problemów wtrącamy się w cudze, snując jednocześnie wizję rewolucji. Wyobrażamy sobie jak ci ludzie, którym w dobroci serca doradzamy, pomagamy malować transparenty i legalizujemy pikiety, w ramach spłacania długu wdzięczności szturmują komisariat, urzeczywistniając sen rewolucjonisty.
Aktywiści pochodzący z klas średnich zapominają o własnych problemach i obowiązku walki z nimi. Poszukując „podmiotu rewolucji”, który mógłby zastąpić marksowski proletariat zapominamy, że najważniejsza jest praktyka codziennej walki. Słowo samoorganizacja często znaczy dla nas tylko tyle co „organizowanie innych, bez formalnej struktury”. Jesteśmy architektami organizacji imigrantów i imigrantek, lokatorów i lokatorek, pracownic i pracowników budowlanych, projektując je jednak w mieszczański sposób, opierając się na fałszywym założeniu, że każdy posiada tyle samo czasu na bezpłatną działalność rewolucyjną i, że w imię przyszłych korzyści może zrezygnować z gotowania dziś obiadu. Ten sposób organizacji zawsze skutkuje tylko i wyłącznie powstaniem nowych NGO'sów, o nieco bardziej radykalnej retoryce, a zatem hierarchicznych struktur w których zaradni mieszczanie pomagają bezradnym członkom klas ludowych przyjąć mieszczańskie kategorie myślenia. Autentycznie oddolnie inicjatywy klas ludowych zazwyczaj nakierowane są na pomoc w przetrwaniu. To grupy samoobrony, spółdzielnie prowadzące produkcję lub dystrybucję podstawowych towarów, sąsiedzkie grupy pomocy itd. Mieszczańskie kółka dyskusyjne i grupki organizujące pikietę w każdy weekend nie mają z nimi nic wspólnego. Prawdziwie oddolne grupy klas ludowych potrzebują oczywiście współpracy z grupami radykalnych mieszczan zagrożonych degradacją (historia uczy, że o ile zagrożeni wywłaszczeniem drobni kupcy są raczej ostoją ruchów skrajnie prawicowych, to zagrożeni degradacją pracownicy i pracownice umysłowi wchodzili niejednokrotnie w sojusz z radykalnym ruchem robotników i robotnic). Natomiast współpraca, to coś zupełnie innego niż „pomoc”, albo „wsparcie” .
W moim mieście gdzie według szacunków urbanistów brakuje 120 tysięcy mieszkań, dzieciaki z klas średnich, którym głód zagląda w oczy, a sytuacja życiowa coraz bardziej przypomina tę, o której opowiadają koledzy z klas ludowych, powinny na poważnie zająć się skłotingiem, zamiast „pomagać organizować się lokatorom”. Ruch lokatorski będzie naturalnym sojusznikiem ruchu skłoterskiego, a ich wspólnym celem będzie kontrola nad miastem.
Musimy pamiętać, że jednostki o naprawdę wysokich kompetencjach kulturowych (obecnie zwłaszcza informatycznych, designerskich itd.) uciekać będą ze sformalizowanego rynku pracy w stronę wolnych zawodów i w ten sposób ograniczać wyzysk jakiego doświadczają. Ogromna większość jednak sektora produkcji kulturalnej będzie obsługiwana przez mcpracowników i mcpracownice, ogromna część młodych ludzi z klas średnich zaś nie dostanie się do nich i będzie permanentnie zagrożona bezrobociem i degradacją. Musimy sami szukać dobrych sposobów walki z wyzyskiem w tych sektorach, w których sami często pracujemy.
Potrzebujemy również nowych form walki z wyzyskiem w strukturach tworzonych przez system podwykonawczy i franchaising, w małych zakładach pracy, przy wysokiej niepewności zatrudnienia, czyli tam, gdzie nie działają związki zawodowe. Jak pokazują doświadczenia ruchu radykalnego w innych krajach, takie formy walki wymagają ponadzakładowej i ponadbranżowej solidarności pracowniczej, najlepiej na poziomie społeczności lokalnej. Potrzeba bowiem zawsze kilkunastu lub kilkudziesięciu osób spoza zakładu pracy, które są w stanie pomóc w akcjach bojkotu lub sabotażu danej firmy, nie ryzykując jednocześnie zwolnienia. Warto także uderzać w cały sektor (np. we wszystkie łamiące prawa pracownicze restauracje w danej dzielnicy) lub w cały łańcuch podwykonawczy, zamiast w pojedyncze firmy. Nie mogą się tym jednak zajmować „zawodowi rewolucjoniści”, lecz na zasadzie solidarności i pomocy wzajemnej pracownicy i pracownice innych firm, które również u siebie będą liczyć na pomoc pozostałych. Nie chodzi tu bowiem o tworzenie grupy „aktywistów na telefon”, lecz o nacisk na organizację w miejscu pracy, organizację, która będzie gotowa okazać bezwarunkową solidarność z innymi pracownikami i pracownicami, jednak na ich wyraźną prośbę i w sposób wspólnie przez obie strony ustalony.
Przykładem kampanii, która rozwijała się świetnie, a która nie znalazła kontynuacji, głównie dlatego, że żaden z jej inicjatorów nie miał osobistego interesu w jej kontynuacji, była ta na rzecz darmowego transportu niekasuj.pl. Mimo iż w szczytowym momencie na spotkania organizacyjne przychodziło około 40 osób, mieliśmy zainteresowanie dziennikarzy i dziennikarek lokalnych, a władza nas zauważyła i potraktowała jako poważne zagrożenie, nikomu z organizatorów nie chciało się tego ciągnąć. Najlepszym probierzem tego faktu było to, że sami organizatorzy przez prawie pół roku nie zdołali założyć kasy ubezpieczeniowej na wypadek złapania przez kontrolera, który to pomysł promowaliśmy na stronach. Ja osobiście cały rok jeżdżę na rowerze i traktowałem tę kampanię bardziej jak zabawę i okazję do pokazania naszej grupy szerszej publiczności. Wszyscy zdaje się czuliśmy, że problemy pracowników i pracownic o wysokiej niepewności zatrudnienia bardziej nas dotyczą.
Gdy rozpocząłem studia doktoranckie i za liche stypendium wynająłem mieszkanie, naprawdę się ucieszyłem, gdy okazało się, że samorząd doktorancki toczy bój o podwyżki. Problem polegał na tym, że o ile mi naprawdę zależało na tych 300 zł, które umożliwiłyby mi zbilansowanie budżetu, o tyle większość doktorantek i doktorantów wybiera indywidualne strategie awansu, jak choćby dorabianie na dydaktyce w prywatnych szkołach czy łapanie tak zwanych „fuch”. Sama Rada Doktorantów zajmowała się tym tematem raczej celem zbicia większego kapitału politycznego niż z autentycznej potrzeby podwyżki. Myślę, że moich znajomych i znajome bardziej by zaangażowała kampania na rzecz poprawy warunków zatrudnienia w szkołach, w których dorabiają, ale to byłaby trudna kampania, gdyż pracują tam często na umowach śmieciowych i są uwikłani w dość dziwne, klientelistyczny i nepotyczne układy.
Sam zresztą mam pewien problem z angażowaniem się w akcje na rzecz podnoszenia stypendiów doktoranckich, gdyż ciężko mi traktować studia doktoranckie poważnie. Według mnie cała struktura akademii jest tworem opresyjnym i nie nadaje się jako taka do reformowania. Swój udział w niej traktuję raczej jako płatne wakacje niż rzeczywiście pracę.
Warto priorytetowo traktować zakładanie spółdzielni wytwórczych, kooperatyw spożywców, kas ubezpieczeniowych, banków czasu i innych form ułatwiających przetrwanie. Potrzeba także poważnego przemyślenia pytania, czy wobec ofensywy państwa i kapitału wywołanej znacznymi podwyżkami na rynku nieruchomości poddajemy się i odpuszczamy temat skłotingu. Jeśli nie, musimy przeprowadzić prawdziwe skłoterskie kontruderzenie, by mieć szansę w tej walce. Warto zajmować się swoimi sprawami i być gotowym do okazania solidarności innym. Nie potrzebujemy jednak organizacji, które będąc radykalnymi na papierze są wodzowskimi projektami pojedynczych ludzi, zaś w praktyce ich członkowie i członkinie muszą samotnie walczyć o byt.
Zastanów się poważnie, czy spotkania Twojej organizacji nie trwają za długo, by mogły w nich uczestniczyć osoby poważnie obciążone pracą opiekuńczą i zawodową. Czy nie za często wykorzystujecie elitarne środki komunikacji, jak listy mailingowe, które odbierane są przez tych, którzy pracują z komputerem lub mają czas używać go poza godzinami pracy? Zastanów się, czy Twoi koledzy i koleżanki z pracy znają Twoje poglądy i czy dobrze wykorzystujesz czas wspólnych rozmów w pracy i po pracy - być może zamiast spędzać trzecią godzinę na spotkaniu organizacji radykalnej lepiej porozmawiać z nimi o problemach w waszej firmie, lub w firmie siostrzanej. Zastanów się, czy jeśli podejmujesz zadanie w ramach organizacji, które wymaga wielu godzin pracy, czy akurat w tym przypadku nie ma możliwości podzielenia go na mniejsze czynności, które zaangażowałyby więcej osób, ale w mniejszym zakresie. Niech pomysłem na Twoje akcje będą problemy z jakimi sam się borykasz w życiu. Mówienie cudzym głosem szybko zniechęci i Ciebie i tych, w których imieniu będziesz próbował(a) się wypowiadać.