Wspierajmy walczących Tybetańczyków!

Świat | Protesty | Publicystyka | Represje

Sprawa walk narodowowyzwoleńczych zawsze dzieliła zarówno środowiska lewicowe, jak i anarchistyczne. Z jednej strony mamy bowiem wątpliwości, czy nie wspieramy przypadkiem nowego państwa o charakterze narodowym, które może być źródłem nowego ucisku wprowadzonego pod płaszczykiem „wyzwolenia narodu”, z drugiej istnieje równie mocna, a zazwyczaj większa obawa, że nasz brak wsparcia oznacza przyklaskiwanie imperium, które okupuje dany obszar. W ostatnim czasie pojawiły się wątpliwości – czy powinniśmy wspierać walkę Tybetańczyków o stworzenie bliżej nieokreślonego tworu przybieranego w hasło „Wolny Tybet”.

Moim zdaniem walkę Tybetańczyków trzeba jak najbardziej wspierać. Pomimo, że ludność tej krainy w niektórych jej miejscach stanowi wręcz mniejszość (o co władze w Pekinie zadbały stosując restrykcyjną politykę demograficzną ze sterylizacją Tybetanek włącznie i przesiedlenia „swoich), uważam że ma prawo do życia bez narzuconego odgórnie reżimu. Taka walka musi być poparta, gdyż toczy się przeciw potężnemu państwu, które jest liderem kapitalistycznej produkcji, a nie ma tam praktycznie żadnej ochrony pracy i związków zawodowych (jest to wynik maoistycznego prawodawstwa bazującego na przekonaniu, że w kraju powszechnej szczęśliwości, ze względu na tą właśnie „szczęśliwość” ochrona związkowa i ochrona pracy są zbędne).

Ale dlaczego popierać walkę, którą wedle niektórych przekazów dotuje CIA? Otóż właśnie anarchiści twierdzili zawsze, że danej zbiorowości ludzi nie można utożsamiać z ich przywódcą, ponieważ wyraża on swoje własne interesy, a nie interesy tych ludzi. Jeżeli więc Dalajlama bierze pieniądze od CIA, a nawet działa wedle przesyłanych instrukcji, to nie można przez ten fakt nie popierać walczącej o swoje prawa ludności. Zawsze jest tak, że „góra” prowadzi jakieś polityczne gierki, a „doły” walczą o swoje na ulicach.

Jednocześnie warto się przyjrzeć powiązaniom pomiędzy USA, Chinami i tybetańskim rządem na uchodźstwie. W latach zimnej wojny, gdy w państwie środka panował zamordystyczny maoizm, rządowi Stanów Zjednoczonych z Chinami nie było po drodze – był to bowiem ciężki i krnąbrny, ale jednak sojusznik ZSRR i państwo „wrogie ideologicznie.” Ówczesne tajne operacje w Tybecie wydają się być logicznie uzasadnione – było to bowiem majstrowanie przy integralności terytorialnej przeciwnika, z którym doszło do nieoficjalnych walk w wojnie koreańskiej i wietnamskiej. Chodziło prawdopodobnie o odciągniecie uwagi i części sił w stronę Tybetu, a w dalszej perspektywie zdobycie militarnego przyczółka w nowym, „wyzwolonym” państwie.

Teraz stosunki pomiędzy USA i Chinami są zgoła inne – oczywiście państwa te są do siebie zdystansowane, co jest normalne jeżeli chodzi o wielkie imperia – jednak ich gospodarki mają dość silne powiązania, granica chińska jest granicą działalności wrogich Stanom mudżahedinów, Chiny stanowią w regionie przeciwwagę dla Rosji. Jeżeli więc Dalajlama jest dalej opłacany przez CIA, to powinien dążyć do zaprzestania walk i... to właśnie robi, wysuwając argumenty z arsenału non violence.

Ludzie jednak Dalajlamy nie posłuchali, dalej walczą na ulicach i sprzeciwiają się zamordystycznemu partyjnemu kapitalizmowi. Co robią w tym momencie USA? Oświadczają, że nie należy bojkotować olimpiady w Pekinie i że wypadki Tybetańskie są niejako „wewnętrzną prawą Chin”. 25 marca prezydent Bush deklaruje, że osobiście przybędzie na igrzyska – chyba trudno w sytuacji, kiedy niekóre kraje zastanawiają się nad bojkotem o bardziej wyrazisty gest poparcia. W tym samym czasie władze w Pekinie informują, że są to rozruchy i wzywają do ich zakończenia proponując amnestię wszystkim za nie odpowiedzialnym. Równolegle do apelów chińskiego rządu apeluje Dalajlama – zaprzestańcie walk, one do niczego nie prowadzą. Oświadcza, że jeżeli walki się na zakończą, ustąpi on ze stanowiska, co w świetle tego, że pełni on dodatkową rolę religijną jest swego rodzaju szantażem. Twierdzi też, że Chiny mają prawo do organizowania „święta sportu”. Cóż za zdumiewająca zgodność pomiędzy wszystkimi trzema podmiotami...

Cała sprawa może więc wyglądać tak, że mamy do czynienia z agenturalnym działaniem, wobec tybetańskiego rządu na uchodźstwie, by ten wytłumiał pod płaszczykiem szczytnych idei wyrzeczenia się przemocy jakiekolwiek działania ludności tybetańskiej. W tym samym czasie następuje „ujawnianie” praktyk CIA w Tybecie, co ma wyłączyć część międzynarodowego poparcia. W końcu nie warto przykładać ręki do czegoś, przy czym majstrują służby Stanów Zjednoczonych.

Jednocześnie warto zwrócić uwagę, że obecne rozruchy mogą być wynikiem działań wywiadu chińskiego. Dlaczego? Otóż przewidywano, że tybetański „wybuch” nastąpi podczas olimpiady, co zdecydowanie bardziej zelektryzowało by opinię publiczną i związało ręce Chinom w kwestii pacyfikacji (nagłówki gazet typu „Strzelają do demonstrantów podczas święta pokoju”). Taka sytuacja mogła się zakończyć bardzo nieprzewidywalnie, łącznie z przerwaniem olimpiady i większym wsparciem dla Tybetu. A tak zamiast konfliktu na widelcu mediów podczas najważniejszego wydarzenia w roku, mamy na kilka miesięcy wcześniej „wewnętrzną sprawę Chin” i „rozruchy”.

Jednym słowem ujawnienie faktu, że Dalajlama otrzymywał dotacje od CIA nie jest argumentem przeciwko wspieraniu Tybetańczyków. Feudalna przeszłość tego państwa też nie może być powodem, by olać tybetański opór – co to bowiem za argument, że 60 lat temu obowiązywał tam przestarzały system feudalny? Myślicie, że ludzie, którzy właśnie w tym momencie walczą a ulicach domagają się jego restytucji? Ja sądzę, że nie, zresztą nawet jakby część wyrażała taką chęć, to nie byłoby to możliwe ze względu na opór reszty. A jeżeli już się posługujemy historycznymi przykładami, to warto nadmienić, iż ostatnie zależności feudalne upadły w Polsce w latach 30 XX wieku, więc dekadę przed upadkiem tych tybetańskich.

Wspierajmy oddolną walkę upokarzanych i prześladowanych ludzi, sprzeciwiając się politycznym przywódcom!

no nareszcie

jakiś głos rozsądku. brawo

Dotacje CIA dla Dalajlamy

Dotacje CIA dla Dalajlamy tak naprawdę są na poziomie jałmużny i kieszonkowego i już sama wielkość środków przeznaczanych na ten cel świadczy ze USA nigdy nie planowały tam poważnej operacji. Teza o zainicjowaniu walk w tybecie przez Służby chińskie by przeprowadzić "kontrolowany wybuch" jest ryzykowna acz możliwa - choćby dlatego ze nie da sie nigdy przewidzieć rozwoju wypadków i wszystkich konsekwencji. Jeśli już mogło by one być wywołane przez konkurencyjną ekipę w walce o władze w samej chińskiej partii. Nic jednak na razie nie świadczy o takim scenariuszu. Raczej górę wzięła świadomość Tybetanczyków ze po olimpiadzie nikt już nigdy o nich nie usłyszy a w czasie olimpiady mogli się spodziewać szczególnej czujności sił bezpieczeństwa. Tybetańczycy mają szczególnego pecha bo tak naprawdę nie ma dziś siły politycznej na którą mogli by liczyć. Nawet Czeczeni w ostateczności odwołali sie do wsparcia wahabitów. Nikomu tez na rękę nie jest pogorszenie stosunków z chinami - z stąd te głosy ze wszystkich stron o tym ze bojkot olimpiady jest niemożliwy. Bowiem ewentualny bojkot zmusił by chiny do retorsji - i tak gospodarka i finanse USA są dziś mocno zależne od chin. To mogło by doprowadzić już nie tylko do kryzysu ile krachu i katastrofy. Także Rosja nie ma żadnego interesu gdyż jej prosperity zależy od wysokich cen ropy a te są wysokie póty póki gospodarka funkcjonuje. Same zaś chiny sie nie spieszą bo czas wciąż gra na ich korzyść.

niech żyje krach

niech żyje krach

brawo

zgadzam sie w dużej mierze z autorem tekstu, aczkolwiek sam szanuję dalajlamę i zarzuty o działanie an korzyść rządu chińskiego wydają mi sie dosyć naciągane (za metodami non- violence opowiadał się także gdy USA były zaciekłym wrogiem Chin i zamieskzi byłyby im bardzo na rękę - to po prostu wynika z jego religii i przekonań)

Kto płaci ten wymaga -

Kto płaci ten wymaga - Dalajlama nawet przy najlepszych intencjach musiałby postawić wszystko na jedną kartę i zrezygnować z datków w przyszłości( co było by głupie) albo robić co się da w nie naruszając jednocześnie wielkich interesów i czekając na lepsze czasy.

eeehh kuurcze szkoda że

eeehh kuurcze szkoda że blog Laury stał się areną kłotni. niektorzy nie mogli zrozumieć o co jej chodziło, trolle zaczęły atakować - prowokacja udana, rekacja smutna. sprawy te są przecież oczywiste i nie trzeba tego ludziom tłumaczyć, tak mi się wydaje. dobrze, że sprostowałeś :) ale nad poziomem intelektualnym niektórych anarchistów mozna tylko rozpaczac. :( ktoś wyciągnął drastycznie niesłuszne wnioski z tekstu pewnie celowo, bardzo nieładnie aż żal sie człowiekowi robi. milczący wiec według mnie był idiotyczny, wiem, że kobita lubi pisać coś kontrowersyjnego i wyszło jak wyszło. ... ja mam już serdecznie dość tych durnych prorynkowych liberalow pokroju PO. oczywiście nie wszyscy z Was muszą się zgadzać z tym, co napisała Laura ale bez przesady przecież nie mówiła, że feudalna przeszłość kraju jest powodem, by olać tybetański opór. nawet niedawno czytałem (niestety nie pamiętam gdzie) jej tekst o wolnym tybecie całkiem sensowny. należy wspierać opór wobec wszystkich państw ale nie bezrefleksyjnie. protestujący w warszawie jawnie wspierali Dalajlamę co jest nie do przyjęcia.

protestujący w warszawie

protestujący w warszawie jawnie wspierali Dalajlamę co jest nie do przyjęcia.

A czemuż to??? radziłbym zajrzeć do książek tego wielkiego człowieka - można się z nich dużo nauczyć.

Oczywiście ze są do

Oczywiście ze są do przyjęcia i oczywistym tez jest ze nawet gdyby miał 220cm wzrostu to nikt nie musi mu oddawać hołdów.

dalajlama-wydmuszka

ot taka moda na pacyfizm,"tajemniczy" buddyjski wschód,aktorzy z Hollywood go popierają,"intelektualiści" liberalni widać facet cool,błazenada ha ha ha

a ty dalej swoje - za dużo

a ty dalej swoje - za dużo się filmów naoglądałeś - za dyzo wywiadów w kolorowych pismach. No o zadnego tu lame chodzi i nawet nie o buddyzm.

CIA wspierały głownie

CIA wspierały głownie Powstańczą Armię Tybetu (jest po Polsku o tym książką bodajże pod tytułem "Ofiary zimnej wojny") do lat 70-tych, to jest do momentu gdy Nixon nawiazał stosunki z komunistycznym rządem chin.
Btw- warto zwrócić uwagę na język jakim mówimy o pewnych zadzreanich. Bo to nie chiny, ani chińczycy mordują tybetańczyków ale komunistyczny reżim rządzący chinami i mordujący równie ochoczo chińczyków (chociażby głośne Falun Gong.
Co do Dalajlamy. Dlaczego nie do przyjęcia? Czy anarchizm ma oznaczać narzucanie innym w co mają wierzyć, i kogo szanować?
Buddyzm jest akurat zresztą baardzo specyficznym systemem. Bardziej anarchistyczne wśród systemów duchowych są jedynie pierwotny taoizm, i częśc nurtu post-crowleyowskiego. Warto poznać to o czym sie mówi.
System w samym tybecie sprzed okupacji był dosc specyficzny i wrzucanie go do worka pt. feudalna teokracji jest nieporozumieniem przypominajacym mi "Historię świata" wydaną w ZSRR lat sześdziesiątych. Gdzie buddyzm służył trzymaniu mas w bierności, zaś struktura klasztorów miała na celu wyzysk mas mnichów.
No cóż według tej samej encyklopedii w 1917 roku wybuchła rewolucja nawet na wyspach Bora-Bora...
Specyfika wynikała w dużej mierze z systemu inkarnowanych lamów oraz tego ze hierarchia duchowa była niejednokrotnie w poprzek hierarchii społecznej (władza, pieniądze- to raczej wędrowni jogini pomiatali bogatymi opatami a nie odwrotnie.
W "Historii kultury tybetańskiej" można znaleźć wyliczenie jaka była łączna wielkość podatków przed chińską inwazją. Ok. 10 %.
W większości sfer życia (również religijnej) prawa tybetu były nader swobodne. Dopuszczalne były np. wszelkie formy małżeństwa- poligamia, poliandria, etc.
Jest moim zdaniem możliwe że chińscy agenci mieli swój udział w zamieszkach. Dla rządu w pekinie jest na rękę pokazanie tybetańczyków jako terrorystów- ten sam mechanizm który rząd rosyjski wykorzystał w czecznii.
A właśnie- Dalajlama cały czas (co wynika z zasad wadżrajany) konsekwentnie od lat 50-tych opowiadał się za wyrzeczeniem przemocy. I równie konsekwentnie zapowiada zrzeczenie się wszelkich funkcji politycznych gdy tybet odzyska wolność.
taszi deleg

kluczowe drobiazgi i nie tylko

Przydałoby się trochę klarowności.

Po pierwsze, tak, jak nie za bardzo wiadomo, czym w ogóle ma być religia, nie wiadomo też, czy buddyzm może być w ten sposób określony: nie wiąże się z żadnymi historyjkami o pochodzeniu świata, nie odpowiada na żadne pytania typu skąd jesteśmy, dokąd zdążamy itd., i jest mniej lub bardziej, zależnie od postaci, antymetafizyczny.

Na pewno żadna wersja ustroju, który miałby się opierać na buddyzmie, nie mogłaby być teokratyczna – żaden buddyzm nie uznaje Boga ani metafizycznego, transcendentnego centrum czy źródła. Jeśli buddyzm traktowany jest jako system (nawet przez buddystów), to bardzo łatwo udowodnić, że taka interpretacja jest z grunta przeciwna tak „założeniom”, jak i „celom” samego buddyzmu: określa się go często jako metaideologię, a więc zestaw doraźnych technik i pojęć, który zachęca do swojej bezustannej i giętkiej redefinicji – i otwarcie mówi, że nie może nie być prowizoryczny, nie będzie nigdy ostateczny, trwały czy wyczerpujący.

Poza tym, co wydaje się umykać uwadze większość dyskutantów, buddyzm jest głęboko heterogenicznym zjawiskiem. Dalaj Lama nie jest „duchowym przywódcą” buddystów. Nie jest nawet duchowym przywódcą Vajrayany (w odróżnieniu od Mahayany i Theravady, dwóch innych głównych, i w sumie znacznie popularniejszych od Vajrayany nurtów buddyzmu), ani nawet tylko tybetańskiej Vajrayany, która dzieli się na pięć głównych szkół: Sakya, Nyingma, Kagyu, Jonang i Gelug. Dalai Lama jest przedstawicielem tej ostatniej tylko, i to ta ostatnia uznaje jego „przywództwo”.

Nawet wewnątrz tej szkoły istniały i istnieją ruchy reformatorskie. Z tym, że sporo „historycznego” buddyzmu odpowiedzialnego jest za szowinizm, wyzysk czy nietolerancję, mało który z „przywódców” szkół buddyjskich się teraz nie zgodzi; ruchy reformatorskie (i na Wschodzie, jak Sarvodaya, i na Zachodzie, jak Buddhist Peace Fellowship) potępiają te nadużycia bez zbytniego sentymentalizmu – i nie są zjawiskiem marginalnym.

Ruchy te zresztą mniej lub bardziej otwarcie nawiązują do anarchizmu i syndykalizmu (zawsze kojarzonego z ekologią) – jak pisanina chociażby Davida Loya, Gary’ego Snydera albo Joanny Macy pokazuje.

Problem „religii” – czymkolwiek by były – i anarchizmu (anarchizmów?) rozpaczliwie domaga się gruntownego, radykalnego przemyślenia, bez uprzedzeń i bez żadnych uprzednio przyjętych aksjomatów. Stara materialistyczna wykładnia problematyki jest dokumentnie martwa, i nie tyle nawet obecnie nieprzydatna, co straszliwie niebezpieczna – niebezpieczna teraz bardziej może jeszcze, niż była.

PS

(poprzedni post jest tez komentarzem do eseju Parentiego_

"Problem „religii” –

"Problem „religii” – czymkolwiek by były – i anarchizmu (anarchizmów?) rozpaczliwie domaga się gruntownego, radykalnego przemyślenia, bez uprzedzeń i bez żadnych uprzednio przyjętych aksjomatów. Stara materialistyczna wykładnia problematyki jest dokumentnie martwa, i nie tyle nawet obecnie nieprzydatna, co straszliwie niebezpieczna – niebezpieczna teraz bardziej może jeszcze, niż była."

Możesz wytłumaczyć i rozszerzyć ?

trochę wyjaśnień

Chętnie trochę wyjaśnię i rozszerzę – trochę, bo problem jest skomplikowany i bardzo wielowarstwowy, i domaga się ostrożnego i równie wielowarstwowego potraktowania: więc post może co najwyżej coś tam zasygnalizować, a nie omówić. Przydała by się prawdziwa, nieograniczona czasowo dyskusja.

Klasyczne marksistowskie (i przejęte potem przez Lenina) podejście do religii to stara historia o „opium dla mas” – narzędziu mniej lub bardziej perfidnej manipulacji klasy robotniczej (albo innej „niższej”), podtrzymywanym i w różnym stopniu sterowanym przez klasy w hierarchii społecznej „wyższe”. Moim zdaniem nie jest to żadne stanowisko, ani żadna analiza sytuacji – to wartościująca ocena fenomenu, którego się nie określa. O jaką „religię” tu chodzi? Czym dla Marksa i Lenina ma być religia?

To jest kurewsko ważna sprawa, bo jak coś się tu spaprze, to okaże się, że w imię wyzwolenia walczy się albo z czymś nieistniejącym, albo nieszkodliwym, albo wręcz jak najbardziej potrzebnym i przydatnym – przydatnym dla tych, których od tego się chce uwolnić, a nie tych, którzy ich zniewalają.

Nikt oczywiście nigdy nie stworzył – i nie sądzę, żeby kiedykolwiek stworzył – żadnej pełnej definicji religii. Definicja nie jest zresztą nikomu potrzebna, ale chodzi o to, żeby przyjrzeć się zjawisku w jego złożoności i rozległości, cierpliwie, możliwie dokładnie, autorefleksyjnie i bez uprzedzeń, a nie łupnąć sobie jakieś tam aprioryczne twierdzenie, które potem stanie się kierunkiem działania. Co Marks widział jako „opium dla mas”? Religie monoteistyczne? Chrześcijaństwo? Jeśli tak, jakie – protestantyzm, anglikanizm, purytanizm, katolicyzm? Ale nic takiego nie istnieje – nie ma jednego katolicyzmu, są ich setki, i czasem radykalnie odmienne – teraz wystarczy zestawić choćby sławnych lefebrystów z równie sławna teologia wyzwolenia, żeby widzieć, o jakiej skali kontrastów tu mowa. A ani teologia wyzwolenia to nie są ekstrema katolickiej „lewicy”, ani „lefebryści” najbardziej nie są szczytem katolickiej reakcji. I zwłaszcza te lewackie odłamy – wykopywane i wyrzynane za nieortodoksję, herezję, bluźnierstwo itd. – są (i zawsze były) szczególnie liczne; jak się im przyjrzeć, z partyline Watykanu niemalże nic ich nie łączy – oprócz relacji opozycji i przeciwieństwa.

Po za tym, o co właściwie chodzi tu Marksowi? Co ma ogłupiać i zastępować „prawdziwe szczęście”, co ma w religii być odpowiedzialne za to, że staje się (zawsze?) „opium dla mas”? Fanatyzm prowadzący do wojen religijnych, inkwizycji, mordów, pogromów i holokaustów? Dogmatyzm i doktrynerstwo? Hierarchizacja i instytucjonalizacja? Struktura społeczna życia religijnego w ogóle? Jej relacje ze strukturyzacją społeczeństwa w ogóle? Elitaryzm? Postulat nadprzyrodzonego? Rytuał? Mit? Fideizm? Historyjki o nagrodzie w zaświatach, które przekreślają to co tu i teraz? Kult masochistycznego (albo sadomasochistycznego) cierpienia? W ogóle wiara jako metoda poznania? Pojęcie wiedzy, gnosis, jako metody poznania? Mistycyzm? Misteria i inicjacje? Kult duchowości deprecjonujący to, co jakoby nie duchowe? Duchowość w ogóle? Postulat Boga, albo bogów? Postulat jakiegoś centrum, źródła, praprzyczyny, Prime Mover? Ontologia w ogóle? Spekulacja metafizyczna? Aprioryczna etyka?

Abstrahując od pytania, czy (i kiedy; i na ile; i czy nieodwołalnie) wszystkie te rzeczy są szkodliwe albo zgoła nieprzydatne (pytań, które zresztą trzeba koniecznie zadać) – na pewno do każdego z tych zjawisk można przypisać jakąś „religię”, która nimi „zawiniła”. Do niektórych można na pewno przypisać bardzo wiele „religii” – czy ściślej mówiąc zjawisk, które czasem tak są określane; spora część tych zjawisk czerpie z listy obiema rękami. Ale tak się składa, że można znaleźć wykładnie poszczególnych „religii” – i to wcale nie nieliczne – które nie łączą się z żadną z tych rzeczy. Część z nich dlatego, że cała ta piękna baza problemów jest z gruntu zachodnia – a konkretnie, dwudziestowieczna i zachodnia; i w związku z tym może się na niewiele przydać do zrozumienia „religii” kultur radykalnie odległych od „naszej”. Wszystkie pojęcia (mistycyzm, duchowość, gnosis, pistis, itd), które wymieniłem zakorzenione są i wpisane w dziedzictwo Zachodu – od Platona i Arystotelesa przez Kartezjusza, Oświecenie aż do obecnych mód i trendów – i poza nim są ich przydatność wydaje mi się cholernie względna.

Część z „religii”, o których mówię – jak na przykład wiele z odłamów buddyzmu; albo myśl Laoziego, Zhuangziego czy Liehziego (tzw. „pretaoizm” albo „taoizm filozoficzny”) – celowo, wprost i konsekwentnie albo sprzeciwia się części z wymienionych przeze mnie (np. przemocy, fideizmowi, trwałym hierarchizacjom, elitaryzmowi, dogmatyzacji itd – tak, jak odrzuca postulaty centrum, prazasady itd.) albo de facto przekreśla ich jakąkolwiek przydatność (cała Zachodnia terminologia poznania)– czy wręcz sensowność całej problematyzacji, która powołała je do życia (metafizyka, ontologia itd.). Żeby było ciekawiej, i wewnątrz tak zhierarchizowanych, zinstytucjonalizowanych „religii” (czy raczej konstelacji „religii”: nic w nich z monolitu) jak chrześcijaństwo, judaizm czy islam można znaleźć postawy niewiele mniej albo, w praktyce jeśli nawet nie w teorii, równie radykalne. Jasne, kończyli na stosach albo w pierdlu, wymazani z pamięci czasów, oficjalnie potępieni i co i raz ekskomunikowani – jak Dawid z Dinant, Amalrycjanie, Eckhart, Rantersi, Bracia Wolnego Ducha, co bardziej antynomistyczni Sufi, i inni. Ale, co ciekawe, te herezje nie tylko widziały się jako konieczna reformacja istniejącej „religii” – tak siebie oceniając, akceptowały potrzebę jakiejś tam „religijności”(czymkolwiek miała by być) w ogóle. Żeby cały ten wysiłek wyrzucić po prostu do kosza (tj uznać za nieprzydatny albo szkodliwy dla człowieka w ogóle), oprócz sporej i, jak dla mnie, bardzo niebezpiecznej arogancji, trzeba też poszukać naprawdę przekonujących dowodów; trzeba się temu przyjrzeć, postarać cokolwiek z tego zrozumieć – i to nie szukając za wszelką cenę dowodów, żeby to potępić; a przynajmniej przyznając, że z takiego uprzedzonego stanowiska się to bada. Inaczej jesteśmy równie dogmatyczni jak najzagorzalsi scholastycy.

Czym wreszcie ma być to „prawdziwe szczęście”, które według Marksa „religia” ma zastępować? Że jest co jeść, jest gdzie spać, jak się choruje, jest jak się leczyć, że nikt nas nie goni, morduje, prześladuje, zmusza czy mami – to bez wątpienia chyba podstawa tego, co sprawia, że życie jest dla nas do zniesienia. Ale alienacja od czasów Marksa została omówiona, przemyślana ponownie w świetle nowych pojęć czy badań, znów zredefiniowana itd. – tysiące razy, z przenajróżniejszych perspektyw. Część z tego to pewnie bicie piany, ale na pewno nie wszystko – i nic chyba nie zasługuje, żeby zbyć je od razu, bez zastanowienia jako produkt uniwersytetów czy propagandy. Sam kontakt Zachodu z innymi kulturami – inny, niż polityka podbicia, zniewolenia i wykorzystania – dostarcza materiału, który wymusza przewartościowanie (bezustanne) naszych osądów dotyczących „natury” człowieka, świata, kultury, i „praw”, które nimi „rządzą”.

I jeszcze jedna sprawa: uważam, że materializm jest (tak empirycznie, jak i logicznie) poglądem równie głęboko i nieuleczalnie chorym jak najgorszy idealizm. Dziwi mnie, jak niewielu anarchistów warczy, kiedy słyszą o bezwzględnym „prymacie” czegoś nad czymś – czy umysłu nad materią, czy materii nad umysłem. Każda trwała hierarchia to koszmar – a te na dodatek poruszają sie wśród pojęć, które (dla mnie przynajmniej) są zupełnie niezrozumiałe i nieprzydatne. Co to jest materia sama w sobie? Co to jest umysł sam w sobie? Po co nam w ogóle akurat te abstrakcje? Co to jest przedmiot bez podmiotu albo podmiot bez przedmiotu? Tu właśnie warzy się metafizyczny bełkot pierwszej klasy.

krótki aneksik do poprzedniego

Krótkie wyjaśnienia kawałka wyjaśnienia. Napisałem „Abstrahując od pytania, czy (i kiedy; i na ile; i czy nieodwołalnie) wszystkie te rzeczy są szkodliwe albo zgoła nieprzydatne (pytań, które zresztą trzeba koniecznie zadać)”. Nie chcę przez to powiedzieć, że dowolne z tych rzeczy mogą okazać się przydatne albo nieszkodliwe.

Nie potrafię wyobrazić sobie w żadnym razie nieszkodliwości czy przydatności następujących rzeczy które wymieniłem:
- „fanatyzmu prowadzącego do wojen religijnych, inkwizycji, mordów, pogromów i holokaustów”;
- „dogmatyzmu i doktrynerstwa”;
- „elitaryzmu”;
- „fideizmu”;
- „historyjek o nagrodzie w zaświatach, które przekreślają to co tu i teraz”;
- „kultu masochistycznego (albo sadomasochistycznego) cierpienia”
- „kultu duchowości deprecjonującego to, co jakoby nie duchowe”
- „apriorycznej etyki”

Ale podejście, które proponowałem (tj. dokładne, możliwie nieuprzedzone albo możliwe świadome swojego uprzedzenia przyjrzenie się problematycznym zjawiskom), mogłoby pomóc zobaczyć ich szkodliwość czy nieprzydatność z innych, nowych perspektyw – a przez to lepiej zrozumieć, co może je kształtować, potęgować czy pomagać w ich powstaniu – i dzięki temu, takie podejście sprawi, że łatwiej będzie z nimi walczyć czy im przeciwdziałać. Naturalnie, równie pomocne byłoby w zbadaniu innych problematycznych, choc daleko bardziej niejednoznacznych zjawisk, które wypisałem.

Niestety - za bardzo

Niestety - za bardzo skupiłeś się na dziaduniu Marksie, który - co jest bardzo ciekawe - w stosunku do wschodnich systemów filozoficzno religijnych, pochodzących z przed tysięcy lat, czasem jeszcze nawet poprzedzających Ajrów w Dolinie Indusu,jest anachroniczny i zapleśniały. Skupiłeś się na europejskich systemach religijnych, które nie są podobne do wschodnich. Bardziej pasują tu analogie do filozofii greckiej. Tam nawet nasze pojęcie mono czy politeizmu zawodzi. Przeważnie badając mamy do czynienia z henoteizmem. I nie masz absolutnie racji, iż definicja religii nie istnieje. Nie wiem skąd ten wniosek.

odpowiedź

Nie rozumiem niczego, co piszesz.

"Niestety - za bardzo skupiłeś się na dziaduniu Marksie, który - co jest bardzo ciekawe - w stosunku do wschodnich systemów filozoficzno religijnych, pochodzących z przed tysięcy lat, czasem jeszcze nawet poprzedzających Ajrów w Dolinie Indusu,jest anachroniczny i zapleśniały." Dlaczego niestety? Dlaczego za bardzo? Na czym powinienem się skupić? Pisze o Marksie, bo tak się składa, że duża część znanych mi anarchistów czy sympatyków tego czy innego anarchizmu łyka marksistowską „wykładnię” religii.

Wspominałem o buddyzmie i Laozim-Zhuangzim-Liehzim; nic z tego nie pochodzi sprzed tysięcy lat - a raczej pochodzi (tj. wykonstytuowało się) sprzed co najwyżej 2500 lat. Nie rozumiem, o co ci chodzi zresztą z tym wywodem genealogii. Jaki konkretnie anachronizm widzisz u Marksa? W jaki sposób rażąco odstawał od XIX wiecznej Europy?

Nie sądzę, żeby buddyzm ani tzw. "pretaoizm" były sestemami filozoficzno-religijnymi, bo:

1. Buddyzm jest niewiarygodnie zróżnicowany, czasem aż do sprzeczności (por. Theravadę czy Madhyamikę i cykl sutr Tathagatagarbha), więc cały pomysł, że "buddyzm jest" tym albo tamtym jest nietrafione. Żadna znana mi szkoła w obrębie buddyzmu nie jest systemem: każdy buddyzm, jaki znam, czy wewnątrz Mahayany, Vajrayany czy Theravady jest Z PASJĄ antysystemowy. Jak mógłby być systemowy, jeśli walczy z idealizmem i myśleniem przywiązanym do abstrakcji?
2. Buddyzm nie jest filozofią - jego cele są czysto soteriologiczne.
3. Buddyzm jest religią tylko, jeśli uznasz, że wyznacznikiem religii jest właśnie element soteriologiczny. A taką tezę, o ile wiem, podważają (albo uniemożliwiają jej potwierdzenie) chociażby badania religioznawców zajmujących się tzw. religiami "pierwotnymi"
4. „pretaoiści” nie byli nawet szkołą: nie wiadomo całkiem, kto i na ile napisał „ich” dzieła; wyodrębniono ich, bo wydają się pokrewni (choć wielu orientalistów będzie chciało podkreślać różnice między nimi, np. Burton Watson). Żaden z nich również nie stworzył nawet namiastki „systemu”.

Dalej piszesz, że "Skupiłeś się na europejskich systemach religijnych, które nie są podobne do wschodnich". Pod jakim względem w ogóle chcesz je porównywać? Pod jakimi względami w ogóle można je porównywać? Poza tym, znowu, nie skupiam się na żadnych "systemach"; pisałem o paru herezjach i paru niezwiązanych heretykach. Z tych także żaden nie stworzył systemu. Jak pisałem, nie mam też pojęcia, na ile te postawy mogą być opisane jako "religijne".

Piszesz dalej, że "Bardziej pasują tu analogie do filozofii greckiej". Tu, to jest gdzie? Między filozofią grecką a czym te analogie miałbym snuć? Co to w ogóle jest filozofia grecka? Bo jak do jednego worka wrzucić to, co wiemy o Platonie, i to, co wiemy o Heraklicie, to ja nie jestem w stanie wyobrazić sobie, jak z taką groteskową, nieskładną, niestabilną i po prostu niechcącą się łączyć albo nawet zestawiać mieszanką miałbym cokolwiek porównać. "Filozofia grecka" to pole, czy gra różnych pól – i to wydzielone (nie przez greckich filozofów) mniej lub bardziej arbitralnie.

I wreszcie: "I nie masz absolutnie racji, iż definicja religii nie istnieje. Nie wiem skąd ten wniosek". To juz z Twojej strony czysta retoryka. Udowodnij mi, że istnieje. Albo inaczej: przedstaw dowolną, a ja ją rozwalę. I nie będę wcale oryginalny: piszę, że nie ma definicji, bo stworzono ich tysiąc, a żadna nie była ani wyczerpująca, ani nawet w ramach swojej niewystarczalności bezdyskusyjna. Trudno się spodziewać czegokolwiek innego: robisz definicje w ramach swojego języka, albo próbując w ramach swego języka zrobić metajęzyk. Zresztą od lat 50. ubiegłego wieku nikt nie robi definicji religii – nawet Levi Strauss czy Eliade uważali, że to całkiem bez sensu.

To ja nie wiem, czy ty w

To ja nie wiem, czy ty w ogóle anarchistów znasz, skoro łykają oni marksowską wykładnie religii.

2500 tys. lat to są tysiące lat, aczkolwiek mnie chodziło o ogół systemów wschodnich - taoizm, buddyzm, dżinnizm itp. Nie pisałem, że Marks był anachroniczny w XIX w. Miałem na myśli, że w dzisiejszych czasach, w XXI w. to systemach wschodnich winniśmy grzebać, zaskakująco świeżych, i to przy nich w dzisiejszych czasach Marks jest pleśniakiem.

To nie sądź - bo wystawiasz sobie etykietę głąba. W Indiach właściwie nic, co byłoby czystą religią albo czystą filozfią, nie powstało.

grecja a indie

po to wchodzisz na Cia.bzzz aby się masturbować rozwalaniem definicji? Jak naprawdę nie wiesz, jaka jest def., to na początek polecam Wiki.:)

Ambitny z ciebie człek, piszesz o Levisie (to ten od dżinsów? nie wiedziałęm że parał się filozofowaniem...:)), a ja na szybko przy herbatce napisałem parę zdań. Spytaj się Eliadego, po co?

---

No comments.

Dodaj nową odpowiedź



Zawartość tego pola nie będzie udostępniana publicznie.


*

  • Adresy www i e-mail są automatycznie konwertowane na łącza.
  • Możesz używać oznaczeń [inline:xx] żeby pokazać pliki lub obrazki razem z tekstem.
  • Dozwolone znaczniki HTML: <a> <em> <strong> <cite> <ul> <ol> <li> <blockquote> <small>
  • Znaki końca linii i akapitu dodawane są automatycznie.