Lewica i libertarianizm: sojusz poza polityką?

Publicystyka

W weekendy w Dzienniku pojawia się dodatek „Europa”, który to bardzo lubię czytać, bo znajdzie się tam zawsze parę ambitniejszych tekstów, tylko pośrednio nawiązującej do bieżączki politycznej. I tak przez ostatnie dwa weekendy Maciej Nowicki (ten sam, co napisał swego czasu felieton pt. „Libertarianizm, czyli ekonomia lenistwa”) przeprowadzał wywiady z postaciami światowej (europejskiej?) lewicy: Ernesto Laclau, Chantal Mouffe, Jacques Ranciere i Daniel Bensaid. Dodatkowo Cezary Michalski uraczył nas wywiadem ze Sławomirem Sierakowskim, Maciej Nowicki napisał felieton o znamiennym tytule: „Czy Trocki zmartwychwstał?”, a Dariusz Kubacki napisał o trzech dniach, które (nie) wstrząsnęły światem. Bardzo żałuję, że nie znalazło się miejsca dla Slavoja Żiżka, czy Naomi Klein, lub chociaż Noama Chomsky’ego. Kontekstem tych wszystkich rozmów (co prawda wywiad Michalskiego z Sierakowskim jest troszkę „obok”) jest obecny kryzys i to, jak szeroko pojęta lewica swoją szansę wykorzystuje (czy raczej zaprzepaszcza).



Szczerze mówiąc i tak była to dla mnie wielka gratka, czytać te teksty. Pierwszym w kolejności jest wywiad z panią Mouffe, która już na wstępie zaznacza, że najlepszy opis kryzysu zaproponował wiele lat temu Antonio Gramsci, którego niektóre teksty można przeczytać w Internecie:

Używa on pojęcia kryzysu organicznego. Kryzys taki ma miejsce wtedy, gdy system wewnętrzny nie jest w stanie dłużej funkcjonować, a nowy system jeszcze nie powstał.

Można powiedzieć, że obecny kryzys jest więc swego rodzaju gospodarczo-polityczną implozją. Sentencja ta wydaje mi się kluczowa nie tylko w kontekście lewicowych prób reorganizacji świata, ale całego spectrum ruchów społeczno-politycznych. Znajdziemy tu też libertarianizm, który co prawda ma spójną wizję, jakkolwiek z wiadomych względów odrzucaną w przedbiegach. Niejeden ruch lewicowy również taką wizję jest w stanie zaprezentować. Problem leży w tym, że ta nowa rzeczywistość, by użyć zwrotu Chantal Mouffe, nie może się wybić ponad swój undergroundowy i w pewnym sensie elitarny charakter. Powodów może być wiele, począwszy od niechęci do gwałtownych zmian, przez apatię społeczną, aż po skrajnie odmienne zapatrywania na kondycję społeczną, polityczną, czy gospodarczą.

Lewica jest “neoliberalna”

Innymi słowy wszelkie ruchy radykalne rozbijają się, ponieważ wpływają do portu na rafie. Co jednak ciekawe, niemal każdy rozmówca zwraca uwagę na to, że lewica w obecnym stanie nie ma możliwości zaproponować niczego konkretnego, żadnej alternatywy, bo… sama odpowiada za ten system. Mouffe pisze, że

partie lewicowe przyczyniły się do powstania systemu, który rozpada się na naszych oczach. W pełni zaakceptowały tezę, zgodnie z którą dla neoliberalnej globalizacji nie istnieje żadna alternatywa. W najmniejszym stopniu nie przygotowały się do zwalczania tej hegemonii, chciały jedynie nadać jej bardziej ludzką twarz, wprowadzić do niej pewne elementy łagodzące.

Laclau dodaje:

Dwie główne matryce myślowe lewicy to socjaldemokracja i komunizm. Obydwie proponowały w gruncie rzeczy taką samą statyczną wizję polityki, na którą składały się biurokratyczna kontrola i państwowy nadzór. Gdy te modele upadły, na placu boju pozostał jedynie neoliberalizm.

Jest to zresztą bardzo ważna wypowiedź, do której wrócimy w dalszej części naszych rozważań. Argentyński filozof nie poprzestaje na tym i dalej mówi, że obecny kryzys jest kryzysem neoliberalizmu. Ale to nie wszystko – jest on także kryzysem lewicy, która zaakceptowała neoliberalizm. Jacques Ranciere, który zrobił na mnie w przytaczanym wywiadzie ogromne wrażenie, powiedział wprost:

w chwili, gdy kryzys kapitalizmu zaczął być rzeczywiście odczuwalny, niemal nie było lewicowych reakcji. Nie mogło być inaczej, skoro większość lewicy nawróciła się na ideologię, która właśnie zaczynała się rozpadać.

I ze smutkiem dodaje, że można dziś mówić o całkowitym przyzwoleniu na dominację kapitalizmu ze strony lewicy. W podobnym tonie wypowiada się Piotr Ciszewski w przedmowie do polskiego wydania książki Michaela Alberta „Ekonomia uczestnicząca”:

Być może właśnie dlatego ich teoria [zwolenników ekonomii uczestniczącej - FP] jest w dużej mierze ignorowana. Nie pasuje ani do neoliberalnej, ani socjaldemokratycznej wizji świata. Nie po drodze z nią jest też dużej części radykalnej lewicy, cechującej się zarówno hurrarewolucjonizmem, jak i przywiązaniem do hierarchii.

Droga do zniewolenia

Można więc z całą powagą stwierdzić, że coś, co mainstreamowe media uznają za nawrót populizmu, niegodny wzmianki, jest próbą dostosowania się do nowej rzeczywistości przez coraz to większe grupy radykałów z różnych stron barykady ideologicznej. Ranciere dowodzi, że obóz władzy, czy grupy z władzą związane nie będą dopuszczać do głosu idei, które zagrażają hegemonicznemu konsensusowi. Dotyczy to w oczywisty sposób tak radykalnych lewicowców (spadkobierców albo Marksa, albo Lenina i Trockiego), jak i libertarian. I choć żaden z rozmówców Nowickiego nie przedstawia alternatywnego wyjaśnienia tego zjawiska, wszyscy oni, jak jeden mąż (za wyjątkiem Ranciere’a właśnie) dowodzą, że jedynym wyjściem z sytuacji jest działalność polityczna. Chantal Mouffe mówi, że najlepszym rozwiązaniem byłby protekcjonizm europejski, Laclau wspomina, że sytuacja wymaga rozbudowy mechanizmów państwowych oraz zwiększonej kontroli instytucji finansowych przez państwo. Bensaid jest współtwórcą Nowej Partii Antykapitalistycznej, która na sztandarach ma m.in. nacjonalizację banków, podniesienie wszystkich płac 0 300 euro, zakazanie zwolnień i umów na czas określony, czy rekwizycję wszystkich pustych mieszkań. Sierakowski snuje wizję wystawienia przez Krytykę Polityczną kandydata na prezydenta w następnych wyborach, który to miałby osiągnąć trzeci wynik.

Wydaje mi się, choć może być to oczywiście całkiem nieuprawniona opinia, że to właśnie w tym miejscu tkwi główny problem wszelkich radykałów lewicowych. Nieuzasadniona wiara w to, że państwo siłą swojego autorytetu i armii (dosłownie i w przenośni: intelektualistów, mediów, biurokratów, urzędników) jest w stanie zapewnić wyjście z sytuacji rozbija się już na samym starcie. Radykalne ruchy polityczne muszą się przede wszystkim przebić do mass mediów, którym wybitnie nie jest to na rękę; muszą wykazać się przy tym na tyle szerokim spectrum poglądowym, by osiągnąć wynik wyborczy, umożliwiający im jakikolwiek wpływ na władzę, muszą zachować przy tym „czystość ideologiczną”, by nie rozmyły się, jak zdominowana przez byłych trockistów Partia Socjalistyczna we Francji, czy inne radykalne ruchy we Włoszech (Rifondazione Comunista), czy Niemczech (Die Linke), no i oczywiście – determinację do refolucji. To tylko kilka z wielu problemów, z którymi muszą się zmierzyć radykalne partie polityczne, czy to z lewej, czy z prawej strony.

Ciekawy jest w tym kontekście casus libertariański: odwieczny dylemat, czy głosować i legitymować, czy stawiać bierny opór wyborom dotyczy jak widać wielu ruchów społecznych. Jacques Ranciere stara się dowieźć, że aktywne uczestnictwo polityczne jest złą drogą:

Żiżek twierdzi, że domagam się polityki bez polityki, bo pogardzam państwem i logiką instytucjonalną. Więc ja odwracam pytanie: jeśli ktoś mówi: „Potrzebna jest władza”, trzeba zapytać: „Jaka władza i po co”? Na świecie jest pełno władzy i niewiele z tego wynika.

Globalizacja regulacji

Wróćmy teraz do tezy Laclau’a, że po autodestrukcji socjaldemokracji i komunizmu, lewicy pozostał tylko jeden bożek: neoliberalizm. Odrzućmy na razie cokolwiek mętny termin „neoliberalizm”, który każdy definiuje w sobie wygodny sposób i zastąpmy go innym. Wydaje mi się, że użytecznym będzie tu wspomnienie Naomi Klein, która w swojej Doktrynie szoku analizuje obecny system pod kątem definicji. Prawie na całym świecie ideologia ta znana jest pod nazwą „neoliberalizmu” – pisze Klein i dalej dodaje:

Ani zatem „liberalizm”, ani „konserwatyzm”, ani tym ardziej „kapitalizm” nie są właściwą nazwą dla systemu, którego celem jest zatarcie granicy pomiędzy światem wielkiego biznesu a najważniejszymi kręgami rządowymi. Ja system ten nazywam “korporacjonizmem”.

A czym konkretnie jest ten korporacjonizm? Naomi Klein powołuje się na słowa Petera Swire’a, który stwierdził: „Z jednej strony macie rząd, którego świętą misją jest gromadzenie informacji, z drugiej przemysł technologii informacyjnych, desperacko potrzebujący nowych rynków”. Innymi słowy – konkluduje najbardziej znana lewicowa działaczka współczesnego świata – oto korporacjonizm: wielki biznes i wielki rząd łączą swe potężne siły, aby podporządkować sobie i kontrolować obywateli.

Jeżeli więc w słowo „neoliberalizm” podstawimy „korporacjonizm”, sens nie ulegnie żadnej zmianie, a termin będzie bardziej przejrzysty na potrzeby dalszych rozważań. Korporacjonizm, system wspierania przez państwo wybranych gałęzi gospodarki (zawsze kosztem innych) jest więc systemem, który mainstream’owa lewica uznała za pożądany. Lewica już dawno zarzuciła marksowskie schematy walki klas, ucisku, czy antykapitalizmu systemowego. Wydaje się, że tezy te na sztandarach niesie tylko grupka radykałów, gotowa bronić swoich racji tak na ulicach, jak i na sejmowej mównicy. To oni odwołują się do Marksa, do materializmu historycznego, do teorii wyzysku i innych jego tez. A jednak to oni najbardziej ukazują słabość marksistowskiej teorii społeczno-politycznej. Dowodzą, że lewica winna być przeciwna korporacjonizmowi, a zarazem domagają się kontroli państwa, państwowych regulacji, zakazów, nakazów i dyrektyw. Domagają się wszystkiego tego, czego domagał się Lenin, zaprzedając marksistowskie ideały w imię rewolucji. W imię wolności żądają władzy. Do czego to doprowadzi? Chantal Mouffe prognozuje: jeszcze bardziej represyjny styl regulacji…To dziedzictwo Marksa zostało zepchnięte przez lewicę na dalszy plan, państwo stało się sojusznikiem, a nie wrogiem. Lewica straciła swój pierwotny wydźwięk: antyhierarchiczny, przeciwny ancien regime’owi, liberalny. Lewica przejęła kontrrewolucyjne ideały. Rothbard wspomina, że jeszcze w 1848 roku tak wojowniczy leseferysta jak Frederic Bastiat siedział w Zgromadzeniu Narodowym po lewej stronie. Klasyczni liberałowie pojawili się na Zachodzie jako partia radykalna, rewolucyjna, partia nadziei i zmian w imię wolności, pokoju i postępu.

Warto zauważyć w tym kontekście, że pomysły samej Chantal się do tego sprowadzają: protekcjonizm europejski nijak nie doprowadzi do społecznego „uwolnienia”. O dziwo aktywistka z 1968 roku sama o tym dobrze wie i przypomina o złudzeniu, że mamy więcej wolności i uczestnictwa. Niestety jest to li tylko złudzenie: w gruncie rzeczy cała ta elastyczność jest tylko inną formą „samowyzysku” […], wcale nie jesteśmy mniej wyzyskiwani, lecz uwewnętrzniliśmy wyzysk i czynnie w nim uczestniczymy.

Trzeba nam tutaj zwrócić uwagę na dwa aspekty. Jeden, dotyczący protekcjonizmu, a drugi – stosunku państwa do obywatela. Chantal Mouffe twierdzi, że narodowy protekcjonizm byłby czymś złym, natomiast europejski protekcjonizm byłby w porządku. Wyobraźmy sobie 3 miasta: Warszawę, Kraków i Poznań. Piekarze z Warszawy domagają się nałożenia ceł importowych na pieczywo sprowadzane z Poznania, bo jest tańsze, wliczając w to nawet koszty transportu. Zwyczajnie, pracownicy piekarni w Poznaniu pracują za mniejsze stawki i są bardziej pracowici. Jakie aspekty przemawiają za tym, by zastosować restrykcje celne? Niewątpliwie włodarzom Warszawy zależy na tym, by piekarze z tego miasta mieli pracę i zbyt dla swoich towarów. Jednak wprowadzenie ceł i równanie cen w górę będzie uderzało w konsumentów. Takie cło miastowe (analogicznie: narodowy protekcjonizm) będzie wspierał jedną grupę społeczną kosztem innej (a nawet dwóch: piekarzy z innego miasta i konsumentów miejscowych). Wyobraźmy sobie teraz, że w Krakowie zaistniała identyczna sytuacja. Władze Krakowa dogadały się z władzami Warszawy i ustanowiły wspólne cło na towary z Poznania, przy czym pozostawiły bezcłowy handel między sobą. Czy w jakiś sposób taka umowa dwóch miast (analogicznie: protekcjonizm europejski) będzie miała jakieś pozytywne skutki? Znowu mamy tutaj beneficjentów (producenci miejscowi) i poszkodowanych (producenci zamiejscowi, konsumenci). Sytuacja taka nie będzie się niczym różniła od wcześniejszej – skutki dalej będą opłakane. Chantal Mouffe, a wraz z nią bardzo wielu ideologów radykalnej lewicy, nie dostrzega, że protekcjonizm i interwencjonizm zawsze przynosi skutki niezamierzone i zawsze poszkodowanych jest więcej, niż beneficjentów. Nie zauważa, że protekcjonizm i interwencjonizm jest najczystszą formą korporacjonizmu.

Ale jest jeszcze drugi aspekt powyższej wypowiedzi, na który winniśmy zwrócić uwagę. Mouffe pokazuje to, czego żadne mainstreamowe ruchy polityczne, nie mogą ukazać. Zwrócił na to uwagę również Rothbard i przyjęła to cała ideologia libertariańska. Murray Rothbard pisze o tezie, że to „my jesteśmy rządem” w ten sposób:

rząd nie jest „nami”. Rząd w żadnym ścisłym sensie nie „reprezentuje” większości ludzi. Ale nawet jeśli by tak było, nawet jeśli 70 procent ludzi zdecydowało się zamordować pozostałe 30 procent, nadal byłoby to morderstwo, nie zaś dobrowolne samobójstwo ze strony wymordowanej mniejszości.

A w innym miejscu dodaje:

To, że większość ludzi może wspierać lub dokonać kradzieży nie zmywa jego kryminalnej natury i jego poważnej niesprawiedliwości. W przeciwnym wypadku będziemy musieli przyznać, powiedzmy, że jakikolwiek Żyd zamordowany przez demokratycznie wybrany rząd III Rzeszy nie został zamordowany, tylko „dobrowolnie popełnił samobójstwo” – bez wątpienia to groteskowa, ale logiczna implikacja doktryny „demokracja jako dobrowolność”. Po drugie, w systemie republikańskim, w odróżnieniu od demokracji bezpośredniej, lud nie głosuje za konkretnymi sprawami, ale wybiera, na zasadzie umowy wiązanej, swoich „reprezentantów”; reprezentanci dają upust swej woli na określony okres czasu. Oczywiście, w żadnym formalnym sensie nie są prawdziwymi przedstawicielami, ponieważ, w wolnym społeczeństwie, zleceniodawca wynajmuje swojego pośrednika

czy reprezentanta indywidualnie i może, jeśli taka jest jego wola, zwolnić go.

Myśl Rothbarda możemy kontynuować dostarczając tu wielu argumentów za twierdzeniem, że państwo, to jednak nie my: że „my” nie wyrażamy zgody na przeróżne działania państwa. Skoro zaś one nas obejmują, absurdalne wydaje się twierdzenie, jakobyśmy robili to dobrowolnie. W podobnym duchu pisze Henry David Thoreau w „Obywatelskim nieposłuszeństwie”:

Kiedy stoję przed rządem, który do mnie mówi: „Pieniądze albo życie”, dlaczegoż miałbym mu pospiesznie oddawać pieniądze? […] Ja mu nie pomogę. Sam sobie musi radzić, podobnie, jak ja. Nie warto się nad nim rozczulać. Nie ja odpowiadam za pomyślne działanie społecznej machiny. Nie jestem synem inżyniera.

Całym problemem radykalnej lewicy jest niedostrzeganie, że socjalizm i interwencjonizm jest de facto lewicową formą nacjonalizmu. Jest etatystyczną odpowiedzią na represyjny system. Proponuje jeszcze bardziej represyjny system. Powstała więc pewna „nisza na rynku idei” – odkąd lewica stała się tak systemowa, jak cały mainstream, prawdziwą alternatywę mogą zaproponować tylko radykalne ruchy społeczne. Radykalna lewica jest undergroundowa tak samo, jak libertarianizm – tak samo antysystemowa i antyinstytucjonalna. Dlatego zbliżenie Rothbarda i tzw. Nowej Lewicy mogło przynieść skutek. Niestety nie przyniosło. Istnieje jednak pewna frakcja lewicowego libertarianizmu, która kontynuuje antykapitalistyczne tradycje Marksa i tradycyjne wolnościowe ideały. Mutualiści odgrywają niemałą rolę w kształtowaniu ideałów libertariańskich i przyczyniają się do zbliżenia między libertarianizmem a antysystemową lewicą. Warto w tym kontekście wspomnieć o polskich autorach, którzy starają się kontynuować antykapitalistyczne tradycje libertariańskie, zwłaszcza o Zbigniewie Jankowskim i Jędrzeju Kuskowskim.

Demokracja kontrekonomiczna i libertarianizm radykalny

Niewielu myślicieli radykalnej lewicy domaga się odrzucenia politycznej drogi. Mouffe wspomina tutaj Antonio Negri’ego, (autora Goodbye, Mr. Socialism”), który kładzie nacisk na projekt exodusu, dezercji z systemu: nie należy próbować przekształcać istniejących instytucji, trzeba pozostawić je własnemu losowi. Dlatego [zwolennicy tej opcji – FP] nie chcą mieć do czynienia z partiami i nie chcą współpracować ze związkami zawodowymi. Dariusz Kubacki we wspomnianym już tekście, w którym opisuje konferencję na temat „idei komunizmu”, która odbyła się w londyńskim Birkbeck College, przywołuje jedną z konkluzji spotkania (słowo „konkluzji” wydaje się być tutaj nie na miejscu, zważywszy, że pogląd taki prezentowała znaczna mniejszość obecnych na konferencji):

Kryzys finansowy zabił wprawdzie liberalną utopię, ale jego jedynym efektem może być to, że rządy światowe wprowadzą więcej rozwiązań opierających się na regulacji państwowej i koordynacji globalnej, co w konsekwencji wzmocni tylko system kapitalistyczny.

Jaskółką na spotkaniu był Alain Badiou, który dowodził, że państwo nie jest już partnerem dla lewicy. Lewica musi wyjść poza nie i budować struktury alternatywne: antyetatystyczne i antysystemowe. W tym kontekście Ranciere mówi o zdolności do samoorganizacji wspólnoty w wyraźny sposób niezależnej od logiki państwa i globalnej logiki kapitalizmu. Po czym dodaje już z większą pewnością:

Ja uważam, że trzeba walczyć po to, by narzucić naszym państwom nasze reguły, trzeba walczyć o poszerzanie demokracji. I odwrócić pojęcia: stwierdzić, że demokracja nie jest formą państwowości, lecz rzeczywistością władzy należącej do wszystkich.

A cóż oznacza to nowo-nietzscheańskie przewartościowanie wszystkich wartości? Demokracja z pewnością nie polega na tym, – dowodzi Ranciere - by wybierać sobie najwyższego przywódcę. Demokracja jest prawdziwa wtedy, gdy daje możliwość bezpośredniego wpływania na problemy, a po drugie – gdy nie redukuje wszystkiego do aktu wybrania takiej, czy innej jednostki. Ranciere proponuje więc zamiast partycypacji politycznej, dalszą demokratyzację, poliarchizację.

Jest to również niezmiernie ciekawy temat w kontekście strategii libertariańskich, szczególnie gdy weźmiemy pod uwagę ostatnie zawirowania wokół pewnej inicjatywy. Najogólniej mówiąc ścierały się dwie opcje: jedna, uznająca za najskuteczniejszy sposób do osiągnięcia celu kontrekonomię i tworzenie alternatywnych, oddolnych struktur, demonopolizujących państwowe instytucje i druga, zakładająca, że osiągnięcie celu winno się odbywać poprzez secesję. Osobiście, nie uważam by droga secesji gdziekolwiek prowadziła – mało tego, uważam, że jest kompletnie absurdalna. Musi się ona zmierzyć z wieloma przeciwnościami: począwszy od spraw organizacyjnych, a kończąc na sprawach… organizacyjnych. Secesja nie prowadzi do zaniku struktur państwowych – prowadzi do ich rozdrobnienia.

Spróbujmy to pobieżnie naszkicować. Najpierw na odpowiednio dużym (ale nie nazbyt) musi się znaleźć grupa osób, które będą chciały dokonać secesji (jedna osoba, która się sprzeciwia i nie chce się wynieść niemożliwie wręcz komplikuje sytuację). Ale nawet, gdy te osoby uzgodnią między sobą stanowisko wspólne (secesja), muszą dogadać jeszcze wiele innych spraw: organizację społeczną, służby porządkowe, sądownictwo, wiele, wiele innych spraw i wcale nie jest powiedziane, że wszystkie osoby będą miały podobne koncepcje w tych kwestiach – przeciwnie, mogą się diametralnie różnić). Secesjoniści zdają się nie brać pod uwagę, że bez oddolnej organizacji społecznej wszelkie konstruktywne teorie społeczeństwa legną w gruzach kałuży krwi. Nie można dawać dziecku, które dopiero się nauczyło chodzić deskorolki, bo wyrządzi sobie nią więcej szkód, niż będzie miało pożytku. Tak i nie można tworzyć nowych organizacji społecznych bez przystosowania społeczeństwa do nich. Tego problemu secesjoniści nie przeskoczą bez pomocy kontrekonomii i demokracji radykalnej.

Kluczowe w odniesieniu do kontrekonomii wydaje się pytanie, czy ludzie muszą się przekonywać do libertarianizmu, czy nie, czy wystarczy tylko praktykowanie kontrekonomii? Odnoszę wrażenie, że libertarianie celnie punktują prosystemowe rozwiązania, niepotrzebnie jednak chcą przekonać ludzi bezpośrednio do libertarianizmu. W moim przekonaniu wynika to z przyjęcia logiki systemu (posługując się terminem Ranciere’a) – uznania, że ilość determinuje wszystko. Mimowolne przywiązanie do teorii większościowej demokracji liberalnej może jednak przynieść więcej szkód, niż pożytku. Oczywiście w ideach libertariańskich ilość nie ma takiego znaczenia, jakie nadaje się jej we współczesnych systemach politycznych (tj. jest wyróżnikiem czysto prestiżowym, a nie decydującym, gdy chodzi o decyzyjność), niemniej jednak jest to dosyć niebezpieczna podróż do granicy libertariańskiej tolerancji. Raz na zawsze trzeba zarzucić koncepcje większościowe i skupić się na innych – jakościowych (w szczególności etycznych).

Czym objawia się nastawienie na jakość, a nie ilość i jaki ma związek z libertariańską strategią? W całej teorii libertariańskiej etyka i moralność odgrywają niemałą rolę – to na nich opiera się cała baza teoretyczna. Zakładając niemoralność wszelkiego przymusu, libertarianizm kładzie nacisk na zrzeszenia dobrowolne, dobrowolną kooperację. Takie stawianie sprawy prowadzi prosto, choć niebezpośrednio do odrzucenia państwa, jako instytucji, w której ludzie winni pokładać nadzieję. Prosto, bo państwa jedynym argumentem jest siła. Państwo żyje z przymusu, dzięki przymusowi i dla przymusu. Wysługiwanie się państwem jest więc wykorzystywaniem siły przez jedną grupę społeczną wobec drugiej grupy społecznej. Wysługiwanie się państwem jest grą o sumie zerowej. Inaczej jednak rzecz się ma z dobrowolnym współżyciem społecznym, gdzie jednostki angażują się tylko w te akcje, w które chcą i nie są poddawane arbitralnej woli innych ludzi. Można więc powiedzieć, że libertarianizm w tym względzie dąży do urzeczywistnienia społeczeństwa obywatelskiego (postrzeganie społeczeństwa obywatelskiego przez pryzmat partycypacji politycznej jest jednym z większych błędów współczesnej socjologii i politologii).

Ale czy to wystarczy, by określić taką strategię walki o libertariański topos, jako kontrekonomiczną? Kontrekonomię można rozumieć dwojako. Rozumienie węższe uznaje, że praktyka kontrekonomiczna odnosi się do sfery gospodarki – do czarnych i szarych rynków, do odrzucenia państwa, jako instytucji gwarantującej zabezpieczenie interesów. W takim rozumieniu możemy stwierdzić, że kontrekonomia prowadzić będzie do zastępowania państwa oddolnymi inicjatywami. Zwróciłbym jednak uwagę na szerszy kontekst: skoro kontrekonomia ma na celu zastępowanie państwa przez społeczne akcje/ruchy/organizacje/inicjatywy, wtedy każda forma społeczeństwa obywatelskiego będzie mogła być za taką uznana. Albert Jay Nock zauważa, że tak jak państwo nie posiada żadnych pieniędzy, tak samo nie ma własnej władzy. Wszelka posiadana przez państwo władza składa się z tych uprawnień, jakie dało mu społeczeństwo, oraz z tych, jakie od czasu do czasu samo konfiskuje społeczeństwu pod takim, czy innym pretekstem. W podobnym tonie pisze Frank Chodorov: Kiedy polityczna władza rośnie, władza społeczeństwa maleje. Rozwiązanie może być jedno: odebranie przez społeczeństwo tej władzy, z której korzysta państwo. I w tym właśnie rozumieniu tworzenie społeczeństwa obywatelskiego jest kontrekonomiczne.

Warto w tym miejscu przytoczyć badania, przeprowadzone przez Roberta Putnama (Demokracja w działaniu i Samotna gra w kręgle – niestety tej drugiej pozycji nie miałem jeszcze przyjemności czytać), czy Edwarda C. Banfielda (Unheavenly City Revisited i The Moral Basis of a Backward Society). Putnam w pierwszej przywoływanej książce analizuje społeczeństwa północnych i południowych miast włoskich (w drugiej zastanawia się nad aktywnością obywatelską współczesnych Stanów Zjednoczonych), Banfield z kolei w The moral basis… porównuje amerykańskie Utah z południowowłoskim Montegrano. Obaj autorzy w wyjaśnianiu zachodzących zjawisk, które są zaskakująco zgodne, doszukują się różnic historycznych – sięgających aż okresu renesansu. Podstawowa różnica między różnymi regionami Włoch, czy Stanami Zjednoczonymi wynika – zdaniem obu autorów – z historycznego ukształtowania kultury politycznej (nie znajduję w tym momencie innego określenia na nazwanie tego zjawiska): zarówno północ Włoch, jak i Stany Zjednoczone nastawione były na współpracę, samoorganizację i niejako „obrotność”. Inaczej sprawa się miała na południu, które przechodziło z rąk do rąk i nie miało większego wpływu na swój los. Władza sprawująca polityczną i ekonomiczną kontrolę nad tym regionem nie zostawiała wiele miejsca na społeczeństwo obywatelskie, brak jakiejkolwiek reformy rolnej, upalny klimat – te wszystkie aspekty doprowadziły do utrwalenia się postawy amoralnego familizmu (określenie Banfielda). Jan Sowa w swojej świetnej książce pt. „Ciesz się późny wnuku! Kolonializm, globalizacja i demokracja radykalna” konkluduje:

Ze względu na brak poziomej solidarności między obywatelami na Południu intensywnie rozwijał się patronaż – sieć nieformalnych zależności patron-klient. Człowiek, który nie mógł liczyć, że jego interesy zostaną zrealizowane dzięki zbiorowemu działaniu, przyczyniającemu się do dobra wszystkich, dążył do znalezienia sobie protektora; było to jedyną gwarancją załatwienia najważniejszych spraw.

Patronaż istnieje do dzisiaj. Towarzyszy mu zdiagnozowane przez Banfielda przekonanie, że za realizację projektów o charakterze publicznym odpowiada rząd.

Społeczeństwo obywatelskie, samoorganizacja może więc być niezmiernie skutecznym działaniem antysystemowym, choć nie bezpośrednio, to jednak skutecznie. Większa ilość stowarzyszeń oddolnych, inicjatyw grupowych (przypomnijmy sobie znane z filmów patrole sąsiedzkie, czy kilka przykładów, które podaje choćby Boaz w swoim „Libertarianizmie”) to nie tylko „wyręczanie państwa”. Ostatecznym skutkiem może być mentalna rewolucja – uzmysłowienie sobie przez społeczeństwo, że samo może zadbać o swoje sprawy dużo lepiej, skuteczniej, mniejszym nakładem sił, a przy okazji integrując się ze sobą, niż zrobi to jakakolwiek organizacja odgórna.

Nie trzeba więc wcale przekonywać ludzi do ideałów libertariańskich (choć niewątpliwie ma to wiele zalet) – wystarczy zasiać w ludziach ziarno samorządności, pielęgnować i podlewać, aż wykiełkuje i rozsadzi państwową donicę. Mam wielką nadzieję, że właśnie w tę stronę pójdzie warszawskie Stowarzyszenie Liberalis i wspomniana już wcześniej inicjatywa. A co ma do tego wspominana przez Ranciere’a „dalsza demokratyzacja”? Współczesny nurt radykalnej lewicy często posługuje się zwrotem „demokracja radykalna”, który wydaje mi się analogiczny do tego szerszego rozumienia libertariańskiej kontrekonomii. Wychodzi jednak naprzeciw libertarianom o zapatrywaniach konserwatywnych, czy nawet monarchistycznych. Oto bowiem okazuje się, że libertarianizm musi być w pewnym sensie demokratyczny, by mógł określać się mianem wolnościowego. A czym właściwie jest ta demokracja radykalna? Oddajmy głos wspomnianemu już Janowi Sowie:

Dryfowanie elit w stronę oligarchizacji, a mas w stronę populizmu jest efektem – częściowo niezamierzonym, a częściowo wpisanym w naturę systemu – procedur liberalno-parlamentarnych. Lekarstwo na kryzys demokracji, z jakim mamy obecnie do czynienia, można znaleźć, sięgając do demokracji jako takiej, a nie do jej liberalnej [nowożytnej – FP] odmiany, co proponują Mouffe, lub Ost. Nie chodzi o to, aby wykluczone grupy i jednostki lepiej, lub inaczej reprezentować, ale o to, aby je u p o d m i o t o w i ć . Nie chodzi o to, aby poprawniej, lub głośniej wypowiadać się w ich imieniu, ale aby to o n e s a m e mogły się wypowiedzieć.

I dalej mówi: Dlatego ogólną zasadą demokratyzacji powinna być likwidacja liberalnego systemu reprezentacji tam, gdzie to tylko możliwe. Konkluzja może być tylko jedna:

możemy przystąpić w takim stopniu, jak to jest możliwe do ograniczania jego [modelu liberalno-demokratycznego – FP] kompetencji i przenoszenia ośrodków decyzyjnych na jak najniższy poziom, aby możliwość podejmowania decyzji leżała bezpośrednio w rękach ludzi, których te decyzje dotyczą.

Wnioskiem lewicy spod znaku demokracji radykalnej musi być więc odrzucenie państwa, jako instytucji sojuszniczej w walce z systemem oligarchizacji polityczno-gospodarczej. Widać więc jasno, że jest to stanowisko analogiczne do stanowiska przynajmniej części środowiska libertariańskiego. Pozostaje jednak pytanie, co zrobić z taką ideą na skalę światową. I tutaj Jan Sowa przychodzi nam z pomocą i prezentuje teorię radykalnej demokracji (wydaje się, że równie analogiczną do libertariańskiej, co w powyższych fragmentach):

Globalnym wyzwaniom można sprostać tylko dzięki globalnym strukturom politycznym. Z tego powodu ogólnoplanetarna demokracja nie jest tylko marzeniem pięknoducha, ale czymś koniecznym, jeśli nie chcemy, by nasze istnienie zakończyło się atomowym terroryzmem i rządami korporacji podobnymi do takich, jakie Leopold II sprawował na swoim kongijskim ranczu. Czy powinien w związku z tym powstać globalny rząd? Moim zdaniem, zdecydowanie nie. Globalny rząd byłby najbardziej skorumpowanym, zmilitaryzowanym i nieefektywnym reżimem, jaki kiedykolwiek istniał na Ziemi. Jedynym rozwiązaniem jest g l o b a l n y s a m o r z ą d . Demokracja kosmopolityczna musi być oparta nie na idei delegowania przedstawicieli, ale na partycypacji.

Dobrowolna współpraca

Jak więc widać, istnieje dziś na lewicy spora grupa myślicieli z niechęcią odnoszących się do zasad etatyzmu, liberalnej demokracji i kapitalizmu, rozumianemu jako sojusz wielkiego biznesu z gronem decydentów politycznych. Domagają się oni odrzucenia współczesnego reżimu politycznego i proponują na jego miejsce dobrowolne, oddolne stowarzyszenia. Odcinają się od mainstreamowej lewicy, która stała się częścią tego systemu polityczno-gospodarczego, na sztandarach niosą hasła antyetatystyczne, antykapitalistyczne i antysystemowe. Hasła wolności i partycypacji. Hasła, które w całości mógłby dzierżyć libertarianizm.

Co to oznacza? Otóż logiczną konsekwencją takiego stanu rzeczy wydaje się współpraca tą częścią lewicy, która odrzuca państwo i system. Oznacza to, że libertarianizm powinien pójść drogą Rothbarda (oby z lepszym skutkiem), Hess’a, czy Longa i Carsona. Stworzyć sojusz poza polityką.

13.04.2009

Filip Paszko

***

Tekst równolegle ukazał się w serwisie liberalis.pl oraz na blogu autora.

Autor stosuje tutaj typową

Autor stosuje tutaj typową dla libertarian indywidualistyczną wizję świata (choć trzeba przyznać, że jak na libertarianina niezły z niego ewenement), co najlepiej widać w przykładzie o piekarzach, gdzie całkowicie pomija aspekt społeczny całej sytuacji, a żadnego przykładu nie można umieszczać w jakiejś społecznej próżni (co uwielbiają robić libertarianie). Jeżeli w przykładzie z piekarniami mamy sytuację, że w Warszawie i Krakowie pracownicy piekarni pracują mniej za większe pieniądze, natomiast w Poznaniu więcej za mniejsze - protekcjonizm w takim wypadku jest o wiele mniej wyniszczający niż dopuszczenie do morderczej konkurencji i równania w dół najpierw standardów socjalnych, a potem jakościowych. Tego typu "wolną" konkurencję mamy mozliwośc obserwować w realu, gdzie ponad 40% Polaków pracuje dużo, otrzymując pensję poniżej 1300 zł, przez co stać ich jedynie (często ledwo) na kiepskiej jakości żywność w hipermarketach, aby utrzymac konkurencyjne ceny sieci handlowe cisną producentów, ci jeszcze bardziej dokręcają śrubę pracownikom, stosują jeszcze tańsze materiały itd. Efekty tego są takie, że ludzie większość życia harują jak woły z życia mając niewiele, ilosć wypadków przy pracy wzrasta, złe odżywianie skraca im życie jeszcze bardziej i tak spirala idzie w dół.

Dżizez!

Dżizez! Dzisiaj w realu nie można zaobserwować żadnej "wolnej konkurencji". Niskie pensje są głównie wynikiem skartelizowania rynku pracy - poprzez wszelkiego rodzaju koncesje, uprawnienia, dotacje dla kapitalistów, pracodawcy są uprzywilejowani, garstka ludzi gromadzi zagrabiony kapitał, a pracownicy muszą zabiegać o miejsce pracy. W normalnej sytuacji, to pracodawca musiałby zabiegać o pracownka, oferować mu godziwą płacę, a pewnie spora ilość dzisiejszych pracowników najemnych zdecydowałaby się na samozatrudnienie albo samorządność pracowniczą.

Czasami warto sobie poczytać lewicowych libertarian, zamiast wygłaszać mity o "wolnym rynku, który dzisiaj panuje". Kapitalizm nie jest wolnorynkowy; to jest system, za którym stoi żelazna pięść.

Problem tylko w tym, że

Problem tylko w tym, że wolny rynek podobnie jak idealna próznia istnieje tylko w teorii i nigdy istnieć w realu nie będzie. Dziś istniejący kapitalizm jest realną wersją wolnego rynku i żadni lewicowi libertarianie tego nie zmienią. Jak już ktoś słusznie to zauważył wyznawcy "wolnego rynku" stosują sposób myślenia: "Moja dziewczyna nigdy mnie nie zdradza - bo jak mnie zdradzi nie jest już moją dziewczyną". Tak jest też z tym idealnym "wolnym rynkiem", zapomina się że każdy system jest procesem i nie tworzy się siłą teorii. System, który opiera się na akumulacji kapitału prowadzi do uprzywilejowania pewnej części ludzi i tylko idiota nie skorzystałby z uzyskanej w ten sposób realnej władzy po to, aby ten stan zakonserwować.

To w końcu jak jest z tym

To w końcu jak jest z tym wolnym rynkiem, jest czy go nie ma? Bo na razie dałeś klasyczny popis dwójmyślenia - "co prawda wolny rynek nie istniał, nie istnieje i nigdy istnieć nie będzie, ale kapitalizm to realna wersja wolnego rynku".

Gwoli ścisłości, dawno minęły czasy, kiedy klękałem przed libertariańskim ideolo. Patrzę na ten etap mojego życia, jak na ślepy zaułek, z którego na szczęście udało mi się wydostać. Ale bądźmy uczciwi - krytykować libertarianizm za realny kapitalizm to tak, jakby obwiniać Abramowskiego za realny socjalizm doby peerelu. To jest zwyczajnie konstruowanie słomianego luda, a nie konfrontacja z tym, co ta ideologia głosi w rzeczywistości. I każdy, co bardziej kumaty libertarianin bez trudu Ci to udowodni. Zwłaszcza libertarianin lewicowej prowienencji, jak np. wspomniani w tekście Long czy Carson.

Choć libertariańska teoria nie ma wiele wspólnego z rzeczywistym kapitalizmem, to i tak zawiera niewąskie idiotyzmy, zwłaszcza koncepcje Rothbarda. Choćby definiowanie wolności przez pryzmat określonych, "słusznych" praw własności. I to jest punkt, od którego proponowałbym zacząć krytyczną analizę. Twoja linia jest niestety dość głupia i karkołomna.

Chodziło mi oczywiście o

Chodziło mi oczywiście o wolny rynek w wyidealizowanej wersji liberałów i libertarian. A na całą resztę twojego wywodu już odpowiedziałem wcześniej: żadnego systemu społecznego nie tworzy siła czyichś myśli czy idei. Tzn. że jeżeli ktoś sobie wymyśli, że prawdziwy kapitalizm powinien jakoś tam wyglądać, to nie znaczy że będzie tak wyglądać jak on sobie wymyśli. A dziś mamy do czynienia z realną (to jest taką jaka ona może istnieć) formą kapitalizmu.

"wolny rynek w

"wolny rynek w wyidealizowanej wersji liberałów i libertarian"

Ten Twój realny kapitalizm od samego początku, tj. od włoskich państw-miast i rewolucji przemysłowej, nie miał nic a nic wspólnego z założeniami libertarianizmu, przynajmniej w jego odmianie "anarcho". Czyli to, co proponują radykalni libertarianie, nie jest po prostu "wyidealizowaną wersją kapitalizmu/wolnego rynku" - tylko czymś jakościowo zupełnie innym. Tak różnym od realnego kapitalizmu, jak wizje Kropotkina od radzieckiej rzeczywistości.

"żadnego systemu społecznego nie tworzy siła czyichś myśli czy idei"

Oczywiście, że nie tworzy, a w każdym razie nie wyłącznie. Poza tym, nie rozumiem, czemu do mnie kierujesz tę uwagę. Przecież to Ty sugerujesz istnienie jakiegoś związku między libertariańską MYŚLĄ, a podstawami obecnego systemu społecznego.

Dla mnie jest jasne, że jedno z drugim ma bardzo niewiele, jeśli cokolwiek, wspólnego.

Laclau i Mouffe dość

Laclau i Mouffe dość ciekawie w swojej książce "Hegemonia i socjalistyczna strategia" opisują mechanizm przedstawiania interesów klasy posiadaczy, jako interesu społeczeństwa w ogóle. Nie posądzam libertarian o to, że wspierają monopole z obecnego wcielenia systemu kapitalistycznego (choć kapitalizmu nie można zbudować bez monopolu). Jednak złudzenia o wspólnocie interesu pracowników i przedsiębiorców libertarianie przejęli w całości od neoliberałów. Są w pełni zanurzeni w neoliberalnej nowomowie, którą demaskuje dość celnie Alain Bihr w niedawno wydanej "Nowomowie neoliberalnej".

Kilka odpowiedzi wyżej napisano: "W normalnej sytuacji, to pracodawca musiałby zabiegać o pracownka, oferować mu godziwą płacę, a pewnie spora ilość dzisiejszych pracowników najemnych zdecydowałaby się na samozatrudnienie albo samorządność pracowniczą"

Warto zauważyć, że ta "nienormalna sytuacja", która uniemożliwia samoorganizację społeczeństwa, to przede wszystkim stosunki własności środków produkcji i środków do życia, które należą do społeczeństwa, a nie do indywidualnych właścicieli - jak głosi liberalizm, a za nim także libertarianizm.

Nie wiem też, jak "radykalna demokracja" ma dawać się pogodzić z konserwatyzmem, skoro te idee są absolutnymi przeciwieństwami.

Odpowiedzi

Czytelnik CIA
Autor stosuje tutaj typową dla libertarian indywidualistyczną wizję świata [...] co najlepiej widać w przykładzie o piekarzach, gdzie całkowicie pomija aspekt społeczny całej sytuacji, a żadnego przykładu nie można umieszczać w jakiejś społecznej próżni (co uwielbiają robić libertarianie).

Anarchiści nielibertariańscy z kolei uwielbiają wszędzie wsadzać aspekt społeczny (ironia, tak jak powinienem odbierać Twój zarzut), choć zupełnie nie jest on istotny dla powyższego przykładu. Sprawa wygląda tak: Mouffe uważa, że protekcjonizm jest zjawiskiem pozytywnym, tj. nie szkodzi, a pomaga (ludziom, społecznościom, gospodarkom, nieważne). A ja tylko udowadniam, że tak nie jest.
Słuchaj, cena kształtuje się w jeden prosty sposób: każdy chce tanio kupić i drogo sprzedać. Tam, gdzie przetną się linie oczekiwań jednych i drugich, tam dojdzie do powstania ceny i do wymiany. Anarchistycznej, dobrowolnej, rynkowej. Nagle pojawia się osiłek, który mówi, że nie możecie tak sobie handlować, bo - w przykładzie - miejscowy piekarze na tym tracą. Sprawa prezentuje się więc tak: wtedy kupowaliśmy taniej, ale nasi piekarze musieli się przestawić na bardziej konkurencyjną produkcję lub zmienić branżę, albo kupujemy drożej, przez co mamy mniej pieniędzy. Aspekt społeczny nie ma najmniejszego znaczenia przy prawach ekonomii, niezależnie od tego, jak głośno byśmy na niego utyskiwali.
Pomijając już sam fakt tego, że protekcjonizm niesie wiecej zła, niż daje pozytywnych efektów, zauważmy, że wszelkie proprotekcjonistyczne tezy są po prostu totalniackie. Sednem tych interwencji jest to, że jedna osoba mówi ci, co możesz kupić, od kogo i za ile. Jeżeli już jesteśmy na Centrum Informacji ANARCHISTYCZNEJ, to wszelkie próby poparcia państwowych interwencji są niedobrowolne i nieanarchistyczne. Więc jeśli ktoś wspiera takie działania i siedzi na CIA, to chyba pomylił adresy...

jak na libertarianina niezły z niego ewenement

Nie wiem, na jakiej podstawie tak uważasz. Nijak nie myślę o sobie, jako o ewenemencie libertariańskim. Mało tego, większość libertarian, których znam - czy to z reala, czy z neta, ma poglądy zbliżone do moich.

Na resztę odpowiedział Ci już Giga i DysKordian, więc nie będę ciągnął tego tematu.

Yak
Nie posądzam libertarian o to, że wspierają monopole z obecnego wcielenia systemu kapitalistycznego (choć kapitalizmu nie można zbudować bez monopolu). Jednak złudzenia o wspólnocie interesu pracowników i przedsiębiorców libertarianie przejęli w całości od neoliberałów.
Odnoszę wrażenie, że zarzut ten mogę pięknie zmienić, by wyszedł przeciwny komunizmowy, czy innemu -izmowi. Nie wydaje mi się, by takie argumentowanie miało jakikolwiek sens. Poza tym zwróciłbym uwagę, że to neoliberałowie przejęli libertariańskie tezy i je ustawili tak, by było im to wygodnie, a nie na odwrót.

Warto zauważyć, że ta "nienormalna sytuacja", która uniemożliwia samoorganizację społeczeństwa, to przede wszystkim stosunki własności środków produkcji i środków do życia, które należą do społeczeństwa, a nie do indywidualnych właścicieli - jak głosi liberalizm, a za nim także libertarianizm.
Rozumiem, że ma to być kolejny zarzut do libertarianizmu. Dodam, że całkowicie nietrafiony, bo wystarczy choćby poczytać zacytowany w tekście artykuł Carsona.

Nie wiem też, jak "radykalna demokracja" ma dawać się pogodzić z konserwatyzmem, skoro te idee są absolutnymi przeciwieństwami.
Czytanie ze zrozumieniem się kłania, bo z tego, co pamiętam, nie pisałem nigdzie, że jest do pogodzenia, a wręcz przeciwnie.

Ogólnie już pisząc, odnoszę nieodparte wrażenie, że wbiliście sobie do łebków jakiś tam wizerunek libertarianizmu i usiłujecie dopasować do niego rzeczywistość. I okazuje się, że nijak się wasze zarzuty do libertarianizmu nie odnoszą, bo jako żywo mógłbym się podpisać do każdą krytyką kapitalizmu, jaka padła pod moim tekstem i jeszcze bym swoje trzy grosze dorzucił. Strasznie martwi mnie taka podstawa, bo uważam, że mógłby powstać naprawdę "antysystemowy ruch oporu" i czy byśmy go nazwali libertariańskim, czy anarchistycznym, kontrekonomicznym, czy demokratycznym, zasadniczo chodzi nam o to samo, a pieprzymy się o jakieś wzajemne niezrozumienie i niezbyt udane argumenty. W ten sposób niczego się nie osiągnie - ani my, ani wy.
No, chyba, że tak sobie tylko wpadamy w neta, żeby sobie popisać, a potem wrócić do prawdziwego życia, a ideały zostawić na monitorze. Ale wtedy to nie wiem, czy jest sens w ogóle gadać.

Pozdrawiam,
FP.

Historycznie masz rację,

Historycznie masz rację, że libertarianizm był pierwszy, niemniej w kontekście polskim nie można mówić o żadnej ciągłości tego ruchu. Można natomiast mówić o równoległym rozwoju współczesnej myśli libertariańskiej i neoliberalnej, które zbiegły się w czasie i - moim zdaniem - dzielą wiele ze swojego sposobu argumentowania.

Co do demokracji radykalnej, rozumiem że w zdaniu "Wychodzi jednak naprzeciw libertarianom o zapatrywaniach konserwatywnych, czy nawet monarchistycznych" - miałeś na myśli "jest sprzeczne z". Ja rozumiem zwrot "wychodzić naprzeciw" w znaczeniu "dostosowywać się do". Stąd nieporozumienie. W takim razie swój komentarz wycofuję.

Nie jestem pewien czy Mouffe i Laclau rzeczywiście są zwolennikami etatyzmu, nie zrozumiałem ich książki w ten sposób. Ich książka traktuje raczej o technologii politycznej polegającej na łączeniu różnych grup społecznych o różnych interesach klasowych za pomocą spajającego dyskursu, który może albo prowadzić do dominacji klasy posiadaczy, lub do stworzenia szerokiego ruchu społecznego o dążeniach emancypacyjnych.

Wracając do piekarzy, zupełnie nie zgadzam się z Twoją tezą, że "Aspekt społeczny nie ma najmniejszego znaczenia przy prawach ekonomii". Albo inaczej: nie potrzebuję takiej ekonomii, która za nic ma potrzeby społeczne. Ekonomia jest dla społeczeństwa, a nie odwrotnie. Nie ma "wiecznych prawideł ekonomicznych", są tylko wzajemne zależności skonstruowane przez ludzi. Dziś są takie, jutro mogą być całkiem inne. Traktowanie dzieła ludzkich rąk, jakim jest ekonomia, jako nadprzyrodzonego bytu, jest tym, co Marks nazywa "reifikacją" - błędem uniemożliwiającym konstruktywną walkę o poprawę warunków egzystencji.

Nie pomylę się chyba bardzo twierdząc, że reifikacja jest skrzywieniem typowo prawicowym.

Co do protekcjonizmu, nie przypominam sobie, byśmy występowali w jego obronie na tym portalu, czy gdzie indziej. To jasne, że państwa narodowe (czy państwa miasta, jak w twoim przykładzie) nie są żadnym rozwiązaniem.

> Yak

Co do demokracji radykalnej, rozumiem że w zdaniu "Wychodzi jednak naprzeciw libertarianom o zapatrywaniach konserwatywnych, czy nawet monarchistycznych" - miałeś na myśli "jest sprzeczne z". Ja rozumiem zwrot "wychodzić naprzeciw" w znaczeniu "dostosowywać się do". Stąd nieporozumienie. W takim razie swój komentarz wycofuję.

W skrócie: w społeczności polskich libertarian istnieje dosyć głeboki spór, czy iść w stronę kontrekonomii (a więc również demokracji radykalnej, jak ja to ujmuję), czy nawoływać do secesji. Daje się przy tym zauważyć pewną zbieżność: zwolennicy secesji są dosyć konserwatywni i nierzadko monarchistyczni. Stąd pomysł demokracji radykalnej i kontrekonomii jest mu jawnie przeciwny: wychodzi naprzeciw i staje na drodze, a nie "wychodzi naprzeciw oczekiwaniom". To gwoli rozjaśnienia intencji, sprawy nie ma.

Nie jestem pewien czy Mouffe i Laclau rzeczywiście są zwolennikami etatyzmu nie zrozumiałem ich książki w ten sposób

Przyznam, że książki nie czytałem, więc wierzę na słowo. Opieram się tylko i wyłącznie na przytaczanych we wstępie wywiadach.

Albo inaczej: nie potrzebuję takiej ekonomii, która za nic ma potrzeby społeczne. Ekonomia jest dla społeczeństwa, a nie odwrotnie. Nie ma "wiecznych prawideł ekonomicznych", są tylko wzajemne zależności skonstruowane przez ludzi. Dziś są takie, jutro mogą być całkiem inne.

Odnoszę wrażenie, że mylimy tutaj ekonomię - naukę - z gospodarką - systemem społecznym. Otóż ekonomia (przynajmniej tak, jak ja ją ujmuję i podobnie, jak czyni to szkoła austriacka) ma za zadanie ustalić pewne niezmienne prawidła, rządzące ludzkimi interakcjami. Nie konstruuje zawiłych teorii, a jedynie opisuje zasady - niezmienne i niezależne od kontekstów. I teraz: owszem, gospodarka ma służyć ludziom. Albo inaczej: rynek ma służyć ludziom. Ale przecież rynek tworzą ludzie nieświadomie, poprzez społeczne interakcje. Ktoś chce sprzedać, ktoś chce kupić - mamy interakcję, mamy cenę, mamy wymianę = mamy rynek. Ktoś chce oddać, ktoś chce wziąć - mamy interakcję, mamy wymianę = mamy rynek. Zasady, które omawia ekonomia, są zasadami, które opisują interakcje społeczne. W tym sensie są aksjomatami*. Więc Twoje twierdzenie, że nie potrzebuję takiej ekonomii, która za nic ma potrzeby społeczne uznaję za prawidłowe dopiero, gdy podstawię pod "ekonomię" "gospodarkę", albo "rynek". W innym znaczeniu jest twierdzeniem typu "nie potrzebuję takiej grawitacji, która za nic ma społeczne potrzeby latania samowolnego".

* Trzeba tutaj podkreślić pewną różnicę: otóż wielu libertarian z Rothbardem na czele pisząc "aksjomat", myśli o różnych rzeczach, zależnie od kontekstu. Jeżeli jest mowa o ekonomii, to aksjomat jest ujmowany jako termin/definicja podstawowa, zawsze prawdziwa, oczywista i niemożliwa do obalenia - najzwyczajnieszja w świecie prawda. Na tej podstawie konstruowane są bardziej skomplikowane teorie interakcji - aksjomatyka.
Z kolei gdy gada się o prawach naturalnych, to "aksjomat" jest po prostu kategorią wyjściową, początkowym założeniem.
Nie chcę tutaj gadać o prawach naturalnych, do czego chyba próbuje mnie namówić DysKordian:)

"Nie chcę tutaj gadać o

"Nie chcę tutaj gadać o prawach naturalnych, do czego chyba próbuje mnie namówić DysKordian:)"

Skądże znowu. Pisałem tylko, że poglądy takiego, na ten przykład, Rothbiego, jakkolwiek uważam je raczej za głupie, jednak kłócą się z tym, co przedstawia sobą realny kapitalizm. Patrz choćby kwestia "słusznej" własności. Ot, proste stwierdzenie faktu.

Głębsze wgryzanie się w temat uważam za stratę czasu. Już sam sztywny Lockeanizm i jakieś takie scholastyczne pojmowanie wolności, dyskwalifikują w moich oczach koncepcje Rothbiego i wielu jego epigonów, jako sensowne alternatywy.

ciekawa jest hayek'owska

ciekawa jest hayek'owska koncepcja praw naturalnych, ale dopiero się w nią wgryzam, więc nie chcę na razie się szerzej wypowiadać. Zresztą kto wie, może za jakiś czas i o tym coś napiszę:)

No i tu jest pies

No i tu jest pies pogrzebany, bo ja traktuje zachowania jednostek na rynku jako wynik uwarunkowań społecznych (społeczny produkt), a nie jako niezmienną naturę rzeczy (jak grawitacja). Jak wspomniałem, utożsamianie społecznych konwencji z naturą ludzką jest typowe dla poglądów konserwatywnych.

Uwarunkowania społeczne sami wypracowujemy (każdy z nas na co dzień je reprodukuje) i to od nas zależy, czy nasza praca i międzyludzkie relacje w które jesteśmy uwikłani będą się zamieniać w martwy produkt i budować każdego dnia naszą alienację, czy też przejmiemy kontrolę i odpowiedzialność za społeczny świat, który wytwarzamy.

Paradoksalnie, indywidualizm jest słabo przystosowany do zaspokajania indywidualnych potrzeb. Dlatego, akty wymiany powinny mieć na uwadze dobro społeczne, a nie tylko indywidualne. Niepotrzebnie kojarzysz takie dążenia z totalitaryzmem, bo to wynika z prostego rachunku korzyści i strat i racjonalnie myślący człowiek może podjąć takie a nie inne decyzje.

Dobro społeczne jest

Dobro społeczne jest najbardziej poronionym z poronionych bytów. Istnieje zdecydowanie bardziej mgliście, niż konwencjonalne prawa ekonomiczne, zdecydowanie, bo dotyczy bytu, który przebywa twardo w trzecim królestwie - świecie ludzkich pomysłów i nie wychyla się poza niego. Pisze oczywiście o społeczeństwie rozumianym inaczej niż kolektyw jednostek. No chyba, że potrafisz dowieść, że zwiększenie dobra społecznego bez zwiększenia dobrobytu jednostek może przynieść jakąkolwiek korzyść komukolwiek?

Natomiast oczywiście, do życia z innymi w inny sposób, niż robią to ludzie autystyczni, trzeba nabyć umiejętności dbania nie tylko o swoje, ale także o cudze interesy.

Yak, choć osobiście ogromnie wierzę w możliwości przystosowania się ludzi do innych ludzi i reszty otaczającego ich środowiska, dalej nie rozumiem dlaczego nie miałyby też dotyczyć człowieka pewne prawidłowości. Jak najbardziej zarówno nasze stopy jak i mózgi działają zgodnie z informacją, która już istnieje. Twierdzenie, że utożsamienie podstawowe zachowania ludzkie nie podlegają żadnym prawom (a te na pewno obejmuje taka dziedzina jak ekonomia) wydaje mi się uroczym chciejstwem i naprawdę nie wiem czemu może służyć, oprócz uodpornienia się ewentualnego na jakąkolwiek wiedzę.

I wytłumacz, mgławicowy ludku, co Ty rozumiesz przez indywidualizm? To znaczy, że jeżeli wyzbędę się dbania o swoje interesy i stawiania je co najmniej na równi z interesami innych (a czasami wyżej - chyba, że sądzisz, że jesteś traktować wszystkie ludzkie interesy równo ze swoimi? Jeśli tak twierdzisz, pozwolę sobie na niedowierzanie), to zyskam? No, bo że inni mogą zyskać, owszem, ale gdzie tu widzisz schemat wolnościowy?

nie jesteśmy sobie nic dłużni - Max S.

Dobro jednostki po prostu

Dobro jednostki po prostu nie istnieje bez dobra społecznego. Więc nie mów mi nic o mgławicowości. Dzieje się tak po prostu dlatego, że jednostka nie jest w stanie sama wytworzyć wszystkiego co potrzebuje. Nawet Ted Kaczyński w swojej chacie w Montanie korzystał z dóbr natury, które wcale nie są dane na zawsze, a są dobrem wspólnym.

W twoim komentarzu są jeszcze dwa przekłamania: po pierwsze, nie neguje, że człowieka dotyczą pewne prawidłowości, ale nie ma po prostu podstaw, by twierdzić, że zachowanie człowieka wytresowanego w konsumpcji towarowej ma cokolwiek wspólnego z naturalnym zachowaniem. Lwy mogą chodzić na dwóch nogach i skakać przez płonące obręcze, ale nie robią tego naturalnie. Jeśli już, wiadomo, że naturalne społeczności ludzkie miały ustrój komunistyczny (w prawdziwym tego słowa znaczeniu - wspólnoty dóbr). Po prostu nie byłyby w stanie przeżyć bez pomocy wzajemnej.

Twierdzenie, że tresura ostatnich 200 lat jest "naturą człowieka" zakrawa na kpinę i może przekonać tylko ignorantów.

dobra,

chodźmy na skróty: jeżeli prawa ekonomii są zmienne, a nie stałe, to chciałbym, żebyś mi to jakoś udowodnił.

Nauka o prawach ekonomii

Nauka o prawach ekonomii jest jak nauka o zachowaniu szczurów w labiryncie. Owszem, opisuje ich zachowanie, ale nie jest to opis szczura jako takiego, ale opis szczura w labiryncie. Tzn. mówi przynajmniej tyle samo o twórcach labiryntu, co o szczurach.

Podobnie jest z zasadami regulacji cen i racjonalnych zasadach podejmowania decyzji przez podmioty na rynku. Mają one sens tylko wtedy gdy ludzie są zamknięci w klatce zreifikowanej pracy (obrotu towarów) i gdy przyjęli skrajnie indywidualistyczny sposób myślenia (nie wyobrażając sobie nawet innego - jak szczur który urodził się w labiryncie).

Większość

Większość społeczeństwa, choć na co dzień poddana tresurze masowej, w dużym stopniu zunifikowanej edukacji, rozrywki, konsumpcji i produkcji, wykazuje Twoim zdaniem "skrajnie indywidualistyczny sposób myślenia"?

Hmm, niech zgadnę. A przyswoiwszy dzienną porcję McPracy, Dody i Big Brothera, pewnie Stirnera ludziska do poduszki czytają, śniąc potem mokre sny z Ayn Rand i Nietzschem w roli głównej.

To celna uwaga: ich

To celna uwaga: ich indywidualizm nie ma nic wspólnego z wolnością jednostki. Ot, jeszcze jeden paradoks.

Poczynię tutaj Heglowską

Poczynię tutaj Heglowską uwagę. Jeśli Kapitalizm nie jest realnym wolnym rynkiem a tylko jego jakąś tam zniekształcona formą to czy prawda leży po stronie teorii ? Czy to rozgrzesza libertarian za luki, umożliwiające powołanie do życia kapitalizmu ? Czy Marksa rozgrzesza to że stalinizm zniekształcił jego myśl ? Może wasza myśl nie jest tak wolnościowa jak wam się wydaje umożliwiając praktyczne aplikacje w takiej formie ? Co jeśli ta rzeczywista praktyka unaocznia obiektywną treść libertarianizmu, której nie widzi jego teoretyk ? Co jeśli kapitalizm jest częścią składową waszej teorii i wystarczy by tylko pojawił się reżim chcący wprowadzić go w życie ?

Cała Twoja analiza byłaby

Cała Twoja analiza byłaby dobra, gdyby nie to, że kapitalizm NIE jest tylko jakimś tam przekształceniem wolnego rynku, tylko systemem, który ZOSTAŁ ZAPOCZĄTKOWANY masową interwencją i przemocą w postaci grodzenia ziemi, przekazywania środków produkcji uprzywilejowanym kapitalistom, tworzenia monopolu bankowego. Czyli jest całkowitym przeciwieństwem tego, co proponują radykalni libertarianie; tak samo, jak ZSRR jest przeciwieństwem tego, co proponują anarchiści społeczni.

Rację miałbyś wtedy, gdyby system całkowicie wolnej bankowości, własności mającej pokrycie w pracy przekształcił się w to co mamy dzisiaj, z państwem na czele.

Co do "pojawi się reżim" - teoretycznie w @kolektywizmie też może się pojawić i wprowadzić jakiś inny system, np. państwowy komunizm. Mam tylko pytanie - czy to miałoby coś wspólnego z samym anarchizmem? Nie, to nie anarchiści byliby odpowiedzielni za tą krew i łzy.

Warto również zauważyć,

Warto również zauważyć, że proces industrializacji w związku radzieckim dokonał się według "najlepszych" kapitalistycznych wzorów - dzięki rabunkowej polityce eksploatacji wsi i wyzysku pracowników przemysłowych.

Dodaj nową odpowiedź



Zawartość tego pola nie będzie udostępniana publicznie.


*

  • Adresy www i e-mail są automatycznie konwertowane na łącza.
  • Możesz używać oznaczeń [inline:xx] żeby pokazać pliki lub obrazki razem z tekstem.
  • Dozwolone znaczniki HTML: <a> <em> <strong> <cite> <ul> <ol> <li> <blockquote> <small>
  • Znaki końca linii i akapitu dodawane są automatycznie.